.

Walka do ostatnich metrów

Setka po Łodzi

Łódź, 21 stycznia 2023 r.

(relacja)

Początek nowego sezonu rowerowego to druga edycja krótkiego bo zaledwie 100 kilometrowego maratonu Gravel po Łodzi, rozgrywanego jak wskazywała na to jego nazwa głównie na terenie miasta. Maratonu, który ze względu na panujące wówczas warunki, określony został mianem "Błoto po łódzku". Jaką niespodziankę przygotował organizator na tegoroczne, przesunięte na styczeń zawody? Zmiana nazwy na Setka po Łodzi wskazuje, że nie musi to być impreza stricte grawelowa.

Nie ma co zgadywać. Najlepiej sprawdzić to osobiście. Dwa tygodnie przed planowanym startem wybieram się na objazd wstępnej, różniącej się od ubiegłorocznego pierwowzoru, wersji trasy. Już po pierwszych kilometrach rozpoczętego przy PKP Niciarniana (czyli w połowie trasy) objazdu wiem, że błotna wersja maratonu nie powtórzy się. Co w zamian? Woda, dużo wody. Każde zagłębienie gruntowych dróg wypełnione jest tym właśnie płynem. Czasami wodne rozlewiska wypełniają całą szerokość dróg. Wreszcie trafiam nad rozlewisko nad Nerem, którego nawet nie próbuję pokonać. Wodę to może mógłbym i przeżyć ale skąd Mario na obrzeżach miasta wytrzasnął tyle asfaltowych dróg. Ten asfalt wyraźnie psuje pozytywne dotąd wrażenia. Ostateczna wersja trasy ominie większość (nie wszystkie) przeszkód, które napotkałem na trasie. Rekonesans trasy

Pełen obaw czekam na dzień startu. Hurra!!! Na kilka dni przed startem pojawiają się, a wkrótce potwierdzają, te najbardziej optymistyczne prognozy. Jeszcze w piątek dominują odcienie czerni i zieleniejące się pola. Nadchodząca nad ranem śnieżyca zamienia świat w białe piekło. W ciągu zaledwie kilku godzin pojawia się prawdziwa zima czyli taka jaką o tej porze roku lubię najbardziej.


gotowi do startu

Z każdą minutą moje szanse na dobrą pozycję na mecie maratonu wzrastają. Po pierwsze uwielbiam jeździć po śniegu - najlepiej podczas intensywnych opadów. Po drugie, potrafię jeździć w takich warunkach. Dwudziesta któraś zima spędzona na rowerze pozwoliła wykształcić technikę jazdy i potrzebne w takich warunkach umiejętności. Po trzecie, 800 km pokonanych podczas pierwszych 20 dni stycznia powinno zapewnić siły na sprawne pokonanie zaledwie 100 km dystansu.

Śnieżne zimy to rzadkość, przynajmniej w tej części kraju. Ostatnia szansa na podreperowanie umiejętności jazdy po śniegu (i w śnieżycy) przytrafiła mi się w połowie grudnia. Wtedy na pokonanie 100 km asfaltowej (w teorii) trasy potrzebowałem ponad 7 godzin. Fotki z zimowej jazdy

Wczesny dojazd na miejsce startu na Smulsku. Mam dostatecznie dużo czasu by poznać konkurentów i porozmawiać z wieloma poznanymi wcześniej bikerami. Uśmiech nie opuszcza mojej twarzy gdy widzę panującą śnieżyce i doskonale przygotowaną do rywalizacji (tzn. zasypaną grubą warstwą śniegu) trasę. Mistrzowie trenażera znajdą się dzisiaj na straconej pozycji. Przedstartowe plany by pokonać taką trasę podobnie jak podczas "błotnistej" edycji w ciągu 6 godzin wydają się mało realne. Kolejne grupki zawodników znikają w śnieżnym tunelu.


no to jedziemy

Startuję w jednej z środkowych grup. Ruszam za najsilniejszym zawodnikiem w mojej grupie. Patryk przyjechał na zawody aż z Włocławka. Chociaż jest wyraźnie szybszy spotkamy się jeszcze na trasie kilkakrotnie. Moją bronią jest to, że mogę ograniczyć postoje do niezbędnego minimum. Zasypane ścieżki na skwerku którym opuszczamy osiedle nie ułatwiają orientacji. Już kilkadziesiąt metrów za startem mijamy pierwszych zagubionych w śnieżycy bikerów. Wkrótce przyjdzie czas by wyprzedzać kolejnych. Nieostrożne pokonanie zwalniającego progu powoduje, że zaliczam pierwszą dzisiaj i pierwszą w tym roku glebę. Nie jest i nie będzie źle - podczas grudniowego wyjazdu aż 7 razy sprawdzałem twardość podłoża.

Widoczne na śniegu koleiny jadących wcześniej zawodników sprawiają, że nie muszę skupiać całej swojej uwagi na spowalniającym jazdę śledzeniu trasy. Większą wagę przykładam na jej sprawnym pokonaniu. Przede mną tereny rekreacyjne miasta - Las Lublinek. Łódzkie lotnisko omijam po tej łatwiejszej, znanej z poprzedniej edycji, wschodniej stronie. Szkoda. Bagniste tereny ciągnące się wzdłuż rzeki Ner po przeciwnej stronie lotniska wydawały mi się o wiele bardziej ciekawe.

Jadąc wzdłuż doliny Jasienia mijam ostatnie zasieki otaczające lotnisko od wschodu. Wyjeżdżam na uliczki Rokicia na których czas jakby się nieco zatrzymał. Teraz kiedy wszystko zasypane jest śniegiem i tak nie ma znaczenia ale większość bocznych uliczek ma tu jeszcze gruntowe podłoże. Teoretycznie powinno się jechać lepiej niż na mijanym przed chwilą leśnym odcinku. Dotychczasowa walka z usuwającym się spod przedniego koła śniegiem sprawia, że wyraźnie czuję, nieużywane na co dzień tak intensywnie mięśnie ramion. Co będę czuł gdy przejadę całość trasy?

Nieoczekiwane zaczynają się problemy z rowerem, raz po raz blokuje się jedno z mocno zużytych kółeczek przerzutki (może jednak nie warto było oszczędzać i wymienić wcześniej na nowe). To musiało się tak skończyć, za trzecim kolejnym razem naciskam mocno na pedały a prosty zwykle wózek przerzutki przyjmuje bardziej fantazyjne kształty. Szok! Na tym skończy się mój udział w tak dobrze zapowiadających się zawodach? W tym momencie nie da się z tym nic zrobić. Serwis równiez stwierdzi, że całość nadaje się tylko na złom.

Melduję żonie, że właśnie skończyłem jazdę. Od powrotu do bazy dzieli mnie zaledwie 10 km. Jeszcze nie mam koncepcji jak powrócić ale liczę, że znajdę jakiś "krótszy" skrót. Pozdrawiam nadjeżdżających z tyłu zawodników. Niektórym znajomym muszę tłumaczyć, dlaczego zmierzam i to prowadząc rower w zupełnie przeciwnym kierunku.


Na tym można by zakończyć relację, ale ...

Ostatnia grupka zatrzymujących się przy mnie zawodników, chwila rozmowy i wydaje się że pozostanę sam. Nic bardziej błędnego. Przez dłuższą chwilę nie dociera do mnie propozycja jednego z nich. Miłosz chce mi oddać swój rower bym mógł ukończyć maraton. Nie czekam aż powtórzy swoją propozycję dziesiąty raz. "Ulegam" już przy piątej próbie. Przyjmując propozycję odczuwam pewien dyskomfort. Nigdy nie potrafiłem korzystać z bezinteresownej pomocy. Dużo lepiej czuję się w odwrotnej sytuacji czyli wtedy gdy to ja mogę komuś pomóc. Tylko czy naprawdę byłbym w podobnej sytuacji w stanie użyczyć innej osobie to co dla każdego rowerzysty jest najcenniejsze - własny rower? Miłosz!!! Jesteś wielki!!! Dziękuję!!!!

Równie fantastycznej pomocy doznałem w 2021 r. podczas maratonu Wschód 1400. We Włodawie zupełnie nieznany człowiek zwinął mnie spod autobusowej wiaty gdzie zamierzałem spędzić chłodną noc i użyczył własne mieszkanie. Wstając wcześnie, zostawiłem klucz pod wycieraczką nie mając nawet okazji by osobiście mu podziękować.


jedynie 100 km

Uff!! Wracam do żywych czyli na trasę maratonu. Moje szczęście nie ma granic. Z nowym sprzętem, aktualnie jako ostatni zawodnik, ruszam w dalszą trasę. Oryginalny dystans wydłuża się dokładnie o 1 kilometr. Tracę przy tym ponad 20 minut. Czy była to strata czy jednak paradoksalnie zysk dowiem się dopiero na dalszej części trasy.

Na początek czeka mnie nauka jazdy na zupełnie innego typu rowerze. Gravel na którym jechałem do tej pory zamieniam na rower MTB z szerokimi oponami. Dość szybko opanowuję niesfornię drgającą na boki kierownicą. Podnoszone kilkukrotnie do właściwej wysokości siodełko wkrótce pozwala na wykorzystanie całej mocy. Drobnym, nierozwiązywalnym problemem pozostanie prosta kierownica. Wielokrotnie instynktownie zaczynam szukać "dolnego chwytu". W rzadkich momentach, gdy pozwala na to stan podłoża marzę o tym by pochylić sylwetkę opierając ręce na lemondce.


Profil wysokościowy (zaznaczone wymienione w tekście podjazdy)

To, że znalazłem się na samym końcu wkrótce przestaje być problemem. W zdumienie wprawia mnie widok kolejnych dużo wolniej jadących zawodników. To wrażenie potęguje się kiedy jadę zasypaną ale jednak przejezdną ścieżką rowerową wzdłuż ulicy Rzgowskiej. Tym jadącym spacerkiem panom można dzisiaj już podziękować, nie ma najmniejszej szansy by pojawili się na mecie.

Kiedy dojeżdżam do Stawów Stefańskiego zaskakuje mnie głośny doping. W tym miejscu zaczaiła się grupa "Cudownych Dzieci". Wielu z nich zapewne bardzo żałuje, że nie zdecydowali się na start w tak cudownych warunkach. Na pewno należeli by do finisherów którzy pokonali trasę a nie outsiderów którzy zostali przez panujące warunki pokonani. Doping, dopingiem, zawsze cieszy. Dużo bardziej cieszy stanowiący super pamiątkę film który w tym miejscu nakręcono. ==> film z przejazdu

Rozgrzany dopingiem mam do pokonania pierwsze dające się zauważyć wzniesienie. Początek to łagodny podjazd asfaltowymi drogami, później krótka ale "treściwa" ścianka i prawdopodobnie najwyższy punkt w Lesie Popioły. Przy panujących warunkach pokonanie tego i kolejnych pokrytych grubą warstwą śniegu podjazdów jest albo niemożliwe albo nieopłacalne.

Mijam Wiskitno i - na szczęście na krótko - wjeżdżam na zryte tereny budowy pobliskich magazynów. Głębokie koleiny, błoto, kryjąca się pod warstwą śniegu woda utrudniają jazdę. Wbrew pozorom warstwa świeżego śniegu poprawia jakość przeprawy. Coraz bardziej doceniam walory posiadanego sprzętu. Grube opony doskonale trzymają się podłoża. Jazda gravelem skończyłaby się w tym miejscu na prowadzeniu roweru. Do tej pory zawsze twierdziłem, że rodzaj roweru nie ma znaczenia. Teraz muszę to publicznie odszczekać to przekonanie. "Niewielkie" znaczenie jednak ma.

Rowerowi turyści zostali już daleko z tyłu. Wycofają się przed na długo przed dotarciem do mety. Powoli zaczynam się dobierać do profesjonalistów. Tych którzy w każdych warunkach, więc również w warunkach prawdziwej śnieżnej zimy radzą sobie doskonale. Ilu ich jeszcze zostało dowiem się kiedy ponownie spotkam "Cudowne dzieci".

Kolejny przejazd polnymi znanymi drogami kończy przystanek na stacji Łódź Olechów Wschód. Tutaj, na 34 km trasy, mamy zorganizowany punkt żywnościowy - herbata i coś na podtrzymanie sił. Jest Mario główny sprawca całego zamieszania, naczelny fotograf i kilka innych osób oraz Miłosz od którego odzyskuję tracker pozwalający na śledzenie mojego położenia na mapie. W pośpiechu wymieniając rower pomyślałem tylko o zabraniu swojego Garmina.

Kilka osób zatrzymuje się tu by skorzystać z bufetu. Dla mnie to doskonała okazja, żeby przesunąć się w klasyfikacji o kolejne kilka pozycji. Zatrzymywanie się na tak wczesnym etapie nie wydaje mi się niezbędne. Że mógł to być błąd uświadomię sobie po kolejnych kilkunastu-, kilkudziesięciu kilometrach. Problem polega na tym, że jadę zupełnie bez wzmacniającego siły prowiantu - cała żywność (batony, banany) pozostały w sakwie mojego roweru.

Opłotkami Widzewa, w znacznej części znanymi bo często wykorzystywanymi rekreacyjnie ścieżkami, zmierzam w kierunku przejazdu pod torami czyli stacji Łódź-Niciarniana. Mijam kolejnych kilku zawodników. Miłym zaskoczeniem jest doping ze strony Aptekarza - zasłużonego łódzkiego bikera (czy też żałuje, że nie jest dziś uczestnikiem zmagań?).


Stoki - jest i Cudowne Dziecko

Powoli zbliżam się do półmetka zawodów i kolejnego krótkiego aczkolwiek treściwego podjazdu obok żwirowni Stoki. Powybijana przez ciężarówki droga pokryta śniegiem nie ułatwia jazdy. Po raz kolejny pojawia się hałaśliwa "banda" kibiców. Ambicja i zwykła przyzwoitość nie pozwala na to by zawieść fanów i zsiąść z roweru czy bodajże zwolnić. Na chwilę odpoczynku pozwolę sobie na zjeździe czyli dopiero gdy zniknę im z oczu. Przez chwilę jadę z Tomkiem vel. Cudowne Dziecko Dwóch Pedałów najwierniejszm z kibiców. Rok wcześnie razem z Tomkiem pokonałem ostatnie kilkadziesiąt kilometrów Baltic Bike Challenge. Ignoruję jego bajeczki o tym, że niby jestem z legendą łódzkich rowerzystów. Dużo większe wrażeniem sprawia na mnie fakt, że w ciągu 40 km wyprzedziłem większość uczestników nawet nie zauważając tego. Na tą chwilę przede mną jadą zaledwie 4 osoby.

Statystyka półmetka:

dystans - 50,5 km
czas trasy - 3:40
czas jazdy - 3:24
postoje - 16 min.
V średnia - 14,8 km/godz.

Kilka kilometrów dalej mijam "Radary" czyli najwyższy punkt na mapie maratonu. Chociaż wyżej już dzisiaj nie będę, półtorakilometrowy łagodny podjazd asfaltową drogą nie stanowi wyzwania. Nieco dalej jeszcze przed dojazdem do prowadzącej w kierunku Warszawy ul. Strykowskiej doganiam jadącego przede mną Patryka. Przez chwilę rozmawiamy a ja mogę odnotować, że przez kilkaset metrów jechałem nawet na 4 pozycji. Przed wjazdem na "górę śmieciową vel Górę Rogowską czyli jedno z największych łódzkich wysypisk rozstajemy się. Ze zdziwieniem widzę, że nawet dużo mocniejsi ode mnie zawodnicy (również triumfator dzisiejszych zmagań) takie przeszkody pokonują "z buta".

Powoli wpycham rower ścieżką, którą zwykle pokonuje się bez szczególnej zadyszki. Zjazd to już całkowita porażka. Zamiast jechać najpewniejszą środkową częścią ścieżki szukam szczęścia gdzieś z boku. Po chwili kończy się to efektowym upadkiem. Rower ląduje po jednej stronie ścieżki, ja trochę niżej i ze 2 metry dalej po jej drugiej stronie. Nienauczony niczego, po kolejnych kilkudziesięciu metrach zjazdu ponawiam widowiskowe salto. Łagodne upadki nie robią na mnie większego wrażenia. Tylko żal, że nie znalazł się żaden fotograf.


"Góra Śmieciowa" - podjazd

Nadchodzi odwilż. Opady zmieniają swój charakter. Czuję nasiąkające wodą spodnie. Ile da się przejechać w przemoczonym ubraniu? Przede mną zasypany śniegiem Las Łagiewnicki (miejscami biała warstwa przekracza chyba 15 cm). Jazda po świeżym ale mokrym śniegu obok wytyczonego przez poprzedników śladu przestaje być opłacalna. W takich warunkach zalet roweru MTB z szerokimi oponami i grubym bieżnikiem nie sposób przecenić. Rower, rowerem. Na wąskich samochodowych koleinach potrafię utrzymać nawet jadąc gravelem. Tutaj ślad odciśnięty w śniegu po przejechaniu 4-5 zawodników jest o wiele bardziej wąski. Technika (zmysł równowagi) jest niezbędny by utrzymać tor jazdy niezależnie od rodzaju roweru. Fatbike byłby tutaj niechlubnym wyjątkiem.

Przede mną do pokonania wzniesienia Lasu Łagiewnickiego. Najtrudniejszy, bo najdłuższy to podjazd pod wzniesienie zwane Górą Dirtową. Próba wjazdu kończy się przy pierwszym osuwającym się spod kół śniegu. Mozolne wpychanie roweru. Gdzieś powyżej widzę sylwetkę Mariusza D. z Białegostoku. Wyprzedził mnie chwilę wcześniej gdy wracałem na trasę po przypadkowym pomyleniu śladu. Pchanie roweru nie jest moją mocną stroną. Próba szybkiego odrobienia dzielącego nas dystansu kończy się zadyszką i jak na razie nie powiedzie się. Konkurent znika za kolejnym zakrętem. Chyba jedzie grawelem, więc bez problemu wyprzedzę go na bardziej płaskim fragmencie Lasu Łagiewnickiego, zjeździe do Arturówka.

Kolejna przeszkoda to nieporośnięte lasem zbocze nad doliną pozbawionej wody Łagiewniczanki. W czasie śnieżnej zimy zbocze wykorzystywane jest jako teren rekreacyjny dla wszelkiego rodzaju sprzętu zjazdowego. O każdej porze roku podjazd jest forsowany przez rowerzystów i wykorzystywany przez organizatorów maratonów rowerowych. Nie mam szans pokonać podjazdu` rowerem. Przed szczytem (na mapie oznaczonym jako 225) dokonuje tego nie biorący udziału w dzisiejszych zmaganiach właściciel fatbike.

Ostatnim podjazdem na dzisiejszej trasie będzie Góra Kościelna czyli dawna skocznia narciarska o punkcie konstrukcyjnym 10 m. Ze względu na ukształtowanie terenu tego najkrótszego podjazdu nigdy nie udawało mi się pokonać, nawet podczas letniej i bezśnieżnej pogody. Długo oczekiwany moment. Jestem na szczycie. Oddycham z ulgą. Dalej powinno być już tylko lekko, łatwo i przyjemnie - a przynajmniej płasko.

Coraz częściej zaczynam myśleć o pozostawionym w sakwie pożywieniu. Organizm delikatnie domaga się "paliwa". Jedynym moim pożywieniem pozostaje 5 łyżeczek cukru rozpuszczonych w litrze herbaty jaką zabrałem na trasę. Jest jeszcze plan awaryjny czyli to co znalazłbym w torebkach umieszczonych na kierownicy i ramie roweru Miłosza. Buszowanie w tym ekwipunku wydaje się nadużyciem i ostatecznością do wykorzystania gdybym całkowicie opadł z sił.

Tymczasem wjeżdżam na bardziej cywilizowane tereny. Spod śniegu zaczynają wyłaniać całkiem spore skrawki asfaltu. Koleinami płynie ciecz o dużym stężeniu chlorku sodu. Lejąca się spod kół woda to doskonała okazja by po raz pierwszy przetestować wodoodporne skarpetki które znalazłem pod choinką. Wyniki testu, który zakończył się jedynie połowicznym sukcesem poznam dopiero po powrocie do domu. Jedna stopa jest całkowicie sucha, druga zupełnie mokra. Woda musiała spłynąć do tej skarpetki od góry.

Mijam kolejny charakterystyczny punkt trasy. Wiadukt nad torami obok stacji Łódź Radogoszcz Zachód. Z przedstartowej analizy trasy zapamiętałem, że stąd do mety pozostało zaledwie 20 km. Zupełnie zapomniałem o kolejnym fragmencie trasy, o dolinie rzeki Sokołówki. Szybki zjazd oznacza konieczność wydostania się na przeciwległe zbocze doliny. Przede mną pojawia się naprawdę stroma ścianka (wg organizatora powyżej 10%). Wybetonowany podjazd ulicą Pabianka. Nie ma, że ciężko, nie ma że boli. Tym razem łatwo sprzedać skóry nie zamierzam - ten podjazd musi być mój (i jest). A przecież miało być już tylko płasko.

Jadę opłotkami miasta. Gruntowe i asfaltowe drogi pokryte rozjeżdżonym i ubitym przez samochody śniegiem. Nierówne koleiny i podłużne lodowe progi. Rozpoznaję dość świeże ślady zawodników/zawodnika jadącego przede mną. Ponieważ śnieg już od jakiegoś czasu nie sypie trudno ocenić czy przejechał 3 czy może 30 minut szybciej. Próba przyśpieszenia na nierównej, śliskiej nawierzchnie musi się skończyć w jedyny poznany wcześniej sposób. Już po chwili leżę w pośniegowym błocku. Na tym odcinku trasy ważniejsze od ścigania jest utrzymanie równowagi za wszelką cenę.

Wkrótce przychodzi to co najgorsze. W niewytłumaczalny sposób spada łańcuch i blokuje się między ramą i tarczą. Widać, że nie wykorzystałem jeszcze limitu pecha. Wszelkie próby, również siłowego załatwienia sprawy kończą się niepowodzeniem. Woda i panujące ciemności nie pozwalają na właściwą ocenę sytuacji i znalezienie właściwego sposobu usunięcia awarii. Mogę tylko poczynić jeszcze większe szkody w nie swoim rowerze (np. urwać przerzutkę). Poddaję się.

Statystyka dotychczasowej trasy:

dystans - 90,5 km
czas trasy - 7:15
czas jazdy - 6:41
postoje - 33 min.
V średnia - 13,6

Poddaję się jeżeli chodzi i naprawę sprzętu. Nie rezygnuę jako uczestnik maratonu. Do mety pozostało ok. 10 km i prawie 3 godziny czasu. Pewności nie ma ale jest duża szansa by nawet w takich warunkach ukończyć maraton prowadząc rower. O dużej szansie na utrzymanie 5 lokaty, poważnej szansie na walkę o 4 miejsce (jak się okaże Patryk wyprzedzał mnie w tym momencie jedynie o 7 minut) mogę zapomnieć. Teraz walczę nie o przyzwoitą pozycję a o ukończenie zawodów w wyznaczonym wcześniej 10 godzinnym limicie.

Łańcuch zablokowany jest dość niefortunnie. Nawet na asfaltowych uliczkach nie mogę oprzeć nogi na pedale i korzystać z roweru jak z"hulajnogi". Pozostaje tylko pchanie lub ciagnięcie roweru. Pierwszy cel to dotarcie do ulicy Pontonowej i poznanego podczas objazdu trasy rozlewiska. Organizator obiecał, że będzie tam na nas czekał fotograf. Dla własnej mobilizacji łudzę się, że tak rzeczywiście będzie. Droga dłuży się niemiłosiernie, tylko świadomość, że każdy krok zbliża mnie do celu utrzymuje mnie przy życiu. Mijam kolejne zabudowania. Przede mną rozległe puste pola. Wkrótce przed oczyma pojawia się rozlewisko. Pierwszy założony cel zostaje osiągnięty, Obawy o sposób pokonania przeszkody były przesadzone. Przez zasypane śniegiem, zaorane pole prowadzi wydeptana przez poprzedników ścieżka.

Na chwilę docieram do kolejnej cywilizacji, widocznych z oddali zabudowań Starego Złotna. Próżna nadzieja, przekraczam odśnieżoną uliczkę i ruszam na zasypane grubą warstwą śniegu pole, przez które zwykle prowadziła gruntowa droga. Tędy nawet sprawnym rowerem nie można (nie opłaca się) jechać. Wolno, bardzo wolno zbliżam się do mety. Fakt, że nie do końca orientuję się ile zostało do pokonania kilometrów i czy zdążę dotrzeć na czas zmusza do wykrzesania resztek sił. Najdziwniejszym jest fakt, że jak do tej pory wyprzedził mnie tylko jeden zawodnik.


Rozlewisko (fot. z objazdu trasy)

Podążam za krętym śladem po leśnych ścieżkach dawnego poligonu. Mijam zajezdnię i zabytkowe tramwaje na Brusie. Czuję, że meta znajduję się dosłownie na wyciągnięcie ręki. Mija mnie poznany na trasie zawodnik z Białegostoku. Czyżbym zdołał utrzymać 7 pozycję? Wpadam na uliczki Smulska, obracając się do tyłu widzę w oddali światełka kolejnych zawodników. Biegnę, próbuję biec. Mój trucht musi wyglądać bardzo żałośnie. Na nic zdaje się moja walka na ostatnich metrach. Chociaż na mecie jestem z przodu kolejne dwie pozycje przegrywam o różnicę czasową na starcie (wystartowałem nieco wczeœniej). Trochę szkoda straconych pozycji ale i tak najważniejsza jest przyjemność z pokonania ekstremalnej trasy. Jestem w pełni usatysfakcjonowany. Przecież mogłem tego maratonu wcale nie ukończyć.

Pokonanie 11 km z zawrotną jak na panujące warunki prędkości 6,0 km/godz. zajęło mi niecałe 2 godziny (1:54). Najlepsi zawodnicy jadący na tym samym odcinku rowerami byli ode mnie o szybsi 40-50 minut (1:05-1:15) czyli poruszali się z zawrotną prędkością 8,7-9,9 km/godz.

Statystyka pieszego odcinka:

dystans - 10,9 km
czas trasy - 1:54
czas jazdy - 1:50
postoje - 4 min.
V średnia - 6,0


Radość na mecie

Jako ukończyciel zawodów na mecie otrzymuję jedyny w swoim rodzaju śnieżny medal. Medal który doskonale wpisuje się w warunki jakie panowały na trasie - jedyny taki śnieżny dzień w ciągu całego "zimowego" miesiąca. Czy medal byłby tak samo smakowity podczas wiosennej pogody jaka panowała na początku stycznia? Zgodnie z przewidywaniami niemal połowa zawodników albo wycofała się albo nie zmieści w wydłużonym do 12 godzin (na 100 km) limicie czasu.

Błoto podczas pierwszej edycji. Śnieżne piekło - podczas drugiej. Aż strach pomyśleć co Mario - organizator tych zmagań wymyśli za rok. Może po prostu będzie sucho, ciepło, twardo. Tylko czy dla takich warunków warto będzie odkurzać rower.

Statystyka całości:

Dystans: 101,9 km
Czas trasy: 9 godz. 08 min.
Czas jazdy: 8 godz. 32 min.
Czas postoi: 36 min.
Prędkość śr.: 11,9 km/godz.
Miejsce 9


Najpiękniejszy - warto było



więcej zdjęć
trasa na RWGPS
monitoring (replay)
wyniki



Krzysztof Wiktorowski (wiki) - nr 15
e-mail: wiki256@gmail.com

relacje z innych imprez
powrót