.

Ahoj Przygodo!!!

Wschód 2021


Dwernik-Gdańsk, 21-26 sierpnia 2021 r.

(relacja)

relacje z innych imprez


powrót


Zaliczone Wisła 1200, Pomorska 500 i Carpatia Divide. Nadszedł czas by dołożyć kolejny ząbek w koronie kultowych maratonów organizowanych przez Leszka Pachulskiego. W ubiegłym roku trasę wzdłuż wschodnich granic kraju pokonywałem podczas szosowego ultramaratonu GMRP Wschód (Szosa jest nudna). Teraz nadszedł czas na powtórzenie tego wyczynu podczas o niebo trudniejszej (i o 200 km dłuższej) terenowej wersji objazdu wschodnich granic, czyli maraton Wschód 2021.


Gotowy do startu


Dzień I - 21.08.2021 r. - sobota (woj. podkarpackie - Bieszczady, Pogórze Przemyskie, Południowe Roztocze)

START - godz. 7:25. Na początek najbardziej górzysta część trasy. Z Dwernika, w którym kończyła się tegoroczna Carpatia, poprzez Bieszczady i Pogórze Przemyskie muszę przedostać się do Przemyśla. Tam rozpoczną się nieco bardziej płaskie tereny. Przykre doświadczenia z zakończonych miesiąc wcześniej Suwalskich Tropów Race ( O zwycięstwo. O przetrwanie. Dla przyjemności ), gdzie na początku pojechałem zbyt szybko, określa taktykę na pierwszy dzień i początkową część zmagań. Przez Bieszczady i Pogórze Przemyskie aż do Przemyśla muszę przejechać turystycznie, nawet wolniej od aktulnych możliwości, oszczędzając siły na dalszą część trasy. Na "ściganie" przyjdzie czas na bardziej płaskich odcinkach maratonu. Ściganie to może za dużo powiedziane, kluczem do sukcesu (dobrego wyniku) na tak długim dystansie jest konsekwentna jazda własnym tempem - nie więcej i nie mniej - na całej trasie maratonu.



Podjazd i pierwsza selekcja [3 km]


Trasa rozpoczyna się selekcją zawodników na blisko 5 kilometrowym podjeździe. Szybsi już na tym etapie wymijają wolniejszych bikerów z wcześniej startujących w odstępach 5 minutowych 15 osobowych grup. Jeszcze przed startem miła wiadomość, dowiaduję się, że zamiast (jak przypuszczałem) pchania rowerów na znany z Carpatii Dwernik Kamień, będziemy trawersować ten szczyt dobrą, leśną szutrówką. Podjazd, zgodnie z planem, rozpoczynam znacznie poniżej swoich możliwości. Pozwalam się mijać bardziej ambitnym bikerom, nie ścigam za wszelką cenę tych których widzę na podjeździe nieznacznie przed sobą. Mijam zawodników z obładowanymi rowerami wpychających swe jednoślady na najbardziej stromych fragmentach drogi. Mam ochotę pójść w ich ślady, jednak nie rezygnuję z jazdy i konsekwentnie pnę się w górę.

Był podjazd, więc rozpoczyna się długi zjazd. Przyzwoita jakość szutrowego podłoża pozwala przy maksymalnej koncentracji w bezpieczny sposób rozpędzać się do znacznych szybkości. Na prostych fragmentach zjazdu puszczam hamulce i zwalniam, kiedy widzę kolejny zakręt drogi. Pilnie wypatruję każdej wypłukanej przez deszcze koleiny czy przełomu. Widzę pierwszych wymieniających dętki pechowców. Uwielbiam szybkie zjazdy. Ten jest jednak tak długi i wymagający nieustannej uwagi, że z ulgą przyjmuję widok Sanu oznaczający jego koniec.

Teraz znaną z Carpatii drogę wzdłuż Sanu będę pokonywał w przeciwnym kierunku. Jadę w dół rzeki więc będę tracił wysokość. Zjazdy będą przeważały nad podjazdami co wcale nie oznacza, że ostrych podjazdów w ogóle nie będzie. Podłoże nieustannie zmienia się, dziurawe asfalty przeplatają się z szutrowymi czy wysypanymi grubołupanymi kamieniami drogami. Zjazdy zachęcają do puszczenia hamulców, nierówności drogi skłaniają do ostrożności. Smutno byłoby skończyć rywalizację na tak wczesnym etapie.

Bardziej łagodne podjazdy to okazja do spotkań z innymi zawodnikami i chwilę rozmowy. W pamięci utkwił mi wspólny podjazd ze znaną z widzenia (nie z nazwiska) młodą bikerką zmagającą się z podjazdem na twardym szosowym przełożeniu. Czy jadąc na tak niedostosowanym do warunków przełożeniu ukończyła zmagania na mecie czy wycofała się nie mam pojęcia. O czym może rozmawiać starzec z młodą dziewczyną na trasie ultramaratonu. Najlepiej o wysokich żółtych kwiatkach rosnących po obu stronach szutrówki. Niestety nie wiem jak się te kwiatki nazywają.

Nieco dalej mijam, a może to ona mnie mija, Sylwię Gajdkę z nieodległych od Łodzi Pabianic. Wydawałoby się, że w kilkuosobowym Teamie Ruda Pabianice to kobieta stanowi najsłabsze ogniwo. Nic z tych rzeczy, Sylwia ukończy rywalizację na 2 miejscu wśród kobiet wyprzedzając mnie o 5 godzin, a swoich kolegów (którzy nie dojechali w komplecie) o niemal 2 dni.

Kiedy opuszczam Bieszczady przejeżdżając przez most na rzece Wiar mijam Martę jadącą z pełnym ekwipunkiem noclegowym. Okazja na rewanż za przegraną podczas niedawnego ultramaratonu po Suwalszczyźnie zostanie wykorzystana. Tym razem na mecie wyprzedzę Martę o 15 godzin.

Po tej małej odskoczni czas by wrócić w Bieszczady, których przecież jeszcze nie pokonałem w całości. Opuszczam dolinę Sanu i drogą pomiędzy polami łagodnie pnę się w górę. Nierówna powierzchnia polnej drogi sprawia, że w pewnym momencie odpuszczam jazdę idąc w ślady bikerów prowadzących rowery przede mną.




Szczyt Wierchy (635) osiągnięty. Chwila na ogarnięcie ubioru i można jechać dalej. Leśny zjazd nie oznacza wcale końca trudności. Szykuje się słoneczny i gorący choć nie tak upalny jak podczas USGR dzień. W koleinach podmokłej leśnej drogi pojawia się woda. Jazdę utrudniają trudne do ominięcia szerokie i głębokie rozlewiska. Gdyby tego było mało trafiamy na wycinkę. Ciężki, leśny sprzęt zrobił z drogi błotnisty kanał. Tu już niczego nie można ominąć. Obślizgłe koleiny grożą niekontrolowanym upadkiem, a tego za wszelką cenę chciałbym uniknąć. Pomimo starań nie udaje się uniknąć prowadzenia roweru i utytłania w błocie butów na całej ich wysokości.



Dolina Berezówki [46,5 km]


Krótki asfaltowy epizod podczas przejazdu przez miejscowość Myczków i jadę odkrywać kolejne nieznane masowemu turyście uroki bieszczadzkich szlaków. Przede mną podmokła dolina rzeczki Berezówka i poprowadzony wzdłuż niej niemal dziewiczy zielony szlak pieszy. Panująca w ocienionej dolinie wilgoć sprawia, że roślinność ma doskonałe warunki do bujnego rozwoju. Przy akompaniamencie słów uznany powszechnie za obraźliwe (które lecą w kierunku budowniczych trasy) , idąc gęsiego wpychamy rowery po stromej śliskiej ścieżce. Gdy to jest tylko możliwe jedziemy wąską ścieżynką pomiędzy próbującą zawładnąć wolną przestrzenią wysoką roślinnością. Kiedy na ścieżce pojawiają się przeszkody w postaci powalonych drzew czy leżących gałęzi, pozostaje tylko pchanie roweru. Nie ma co narzekać. Wystarczy wyobrazić sobie pokonywanie tego odcinka po deszczu.

Terenowe drogi jeszcze się nie skończyły. Asfalty przeplatają się z drogami gruntowymi, ale te ostatnie będą już w zdecydowanej mniejszości. Najtrudniejszy odcinek bieszczadzki mamy już za sobą. Mijam rozpadający się wiadukt wyłączonej z eksploatacji linii kolejowej, którą można było dotrzeć aż do Ustrzyk Dolnych i Krościenka. Widać coraz więcej oznak cywilizacji.

Z niecierpliwością czekam na początek największego szosowego wyzwania - poprowadzonego serpentynami podjazdu na przełęcz Przysłup (620). Wyzwaniem podjazdu nie jest jego stosunkowo nieduże nachylenie, ale jego długość. Przez 4-4,5 km nieustannie będę wspinał się pod górę. "Ogon" jaki czuję za swoimi plecami powoduje, że nawet nie myślę o zatrzymaniu się. Jadę na tyle wolno (7-8 km/godz.), że nie muszę odpoczywać. Każdy postój oznaczałby jedynie odroczenie egzekucji o kolejne kilka, kilkanaście minut. Pokonując kolejne zakręty serpentyn, odliczam kilometry i setki metrów dzielące mnie od celu. W końcu musiało się to tak skończyć - przełęcz osiągnięta. Przede mną najprzyjemniejszy moment każdego podjazdu - szalony zjazd. Z tej strony serpentynki nie utrudniają jazdy. Przekraczam szybkość 60 km/godz. i nie jest to wszystko na co mnie stać.

Zjazd z przełęczy łagodnieje, a ja skręcam w odchodzącą boczną doliną drogę. Męczę się. Jadę niemal płaską drogą, a moja prędkość spada niekiedy grubo poniżej 20 km/godz. Nie mogę znaleźć przyczyny. Czyżbym zaczynał odczuwać skutki podjazdu na przełęcz. Dopiero później odkrywam, że wizualnie płaska droga niemal przez cały czas łagodnie pnie się pod górę. Za Ropienką Dolną skręcam w lewo i tu wyraźny podjazd wynosi mnie na wysokość, którą utraciłem zjeżdżając z Przysłupu. Warto było. Krótki, ale stromy zjazd pozwala uzyskać rekordową szybkość 65,6 km/godz. Szybciej już podczas tego maratonu jechać nie będę.

Wojkowa. Wysoka temperatura sprawia, że zaczynam rozglądać się za istniejącym w tej miejscowości (wg posiadanej rozpiski) sklepem. Uzupełnienie zapasu napojów jest jak najbardziej wskazane. Mijam jakiś sklepo-bar ale nie chce mi się zawracać. Widoczna kilkaset metrów dalej grupa bikerów jest oznaką, że znalazłem się we właściwym miejscu. Kupuję loda, wypijam schłodzony napój i uzupełniam opustoszałe bidony. Jeszcze tylko dopompuję tylną oponę i mogę ruszać dalej. Widok pozbawionego powietrza flaka oznacza, że na pompowaniu się nie skończy. Nie ma co narzekać, jeżeli miało się zdarzyć to co nieuchronne, to miejsce na wymianę dętki jest jak najbardziej przyjazne. W ciągu niespełna półgodzinnej przerwy uporam się z zakupami i naprawą.

BR>


Pogórze Przemyskie [98 km]


Przejechałem 100 km trasy. Od pełni szczęścia, czyli pokonania ostatniego fragmentu Pogórza Przemyskiego i zjazdu do Przemyśla dzieli mnie około 40 km. Dalej będzie dzisiaj już tylko lekko, łatwo i przyjemnie. Przynajmniej taką mam złudną nadzieję. Asfalty, leśne drogi, brody przez niewielkie strumyki. Pomimo, że kolejne podjazdy są krótsze i asfaltowe, pokonywane w środku gorącego dnia nie należą do przyjemnych. Mijam ostatni, obok wyciągu prowadzącego na szczyt stoku narciarskiego. Przede mną rozległy widok na położony w dolinie Sanu Przemyśl, a więc szybki zjazd w tym kierunku.

Jadę znanymi ze startu wielu imprez z cyklu MRDP uliczkami w centrum miasta. Chociaż na tak wczesnym etapie nie planowałem przerwy na obiad kusi mnie pizzeria, przy której zatrzymało się kilku uczestników maratonu. Chwilę później rowerów jest tu kilkanaście. Czas oczekiwania wydłuża się i przekracza pół godziny. Za takie luksusy to ja muszę podziękować. Szkoda w tak bezsensowny sposób tracić czas, który można poświęcić na jazdę. Jeszcze tylko dopompuję tylne koło w samoobsługowej stacji rowerowej obok kładki na Sanie i mogę jechać dalej. Albo ja czegoś nie wiem albo publiczna pompka działa tylko w jedną, tę niewłaściwą stronę. Muszę od zera ręcznie dymać korzystając z własnego sprzętu.



Kładka nas Sanem [158 km]


Trasa robi się płaska, nudna. Czyli taka jaką maratończycy tacy jak ja lubią najbardziej. Przejazd urozmaicają dające się zapamiętać drobnostki. Długa wisząca - zwisającą w dół w środkowej swej części - kładka na Sanie. Szutrowa droga wzdłuż kanału w rezerwacie Starzawa. Jaz na Wiszni. Autostrada. Obniżająca się temperatura sprawia, że wreszcie jedzie się doskonale (w godzinach okołopołudniowych męczyłem się i przymulałem). Dzień się kończy i powoli zapadają ciemności. Mijam kolejne większe miejscowości: Wielkie Oczy i Horyniec

Temperatura szybko spada. Tak zimnego wieczoru już podczas tego maratonu nie będzie. Zatrzymuję się na jednej z licznych ławeczek w uzdrowisku Horyniec Zdrój. Zakładam dodatkową kurtkę. Wyciągam rękawiczki z długimi palcami. Kolana chronię zakładając stuptuty. Korzystając z okazji (postoju) biorę się za jedzenie. Przy okazji wysłuchuję zwierzeń niewielkiego człowieczka o wyglądzie miejscowego pijaczka wracającego z mamą z zakupów. Opowiada o tym, że właśnie wrócił z Afganistanu skąd ewakuował ludzi z Kabulu i że nie zamierza już tam wracać. Krytykuje amerykanów i przedstawia się jako członek sił specjalnych. Konfabulujący pijaczek czy żołnierz. Skwapliwie potakuję bez wdawania się w dyskusję.

Wszystko co dobre prędzej czy później musi się skończyć. Tylko dlaczego tak szybko. Na północ od Horyńca zaczyna się Roztocze Wschodnie (vel Południowe) i nie jest to dla mnie najlepsza wiadomość przed końcem dnia. Zagłębiam się w rosnących tam lasach. Mijam tory kolejowe i jadę przez zapyziałe miejsce kultu (przynajmniej na takie wygląda w środku nocy) . Długie schody? Panowie Leszku i Olku to wcale nie jest śmieszne. Ktoś z uczestników w lesie obok drogi rozbija namiot. Ja, jak na razie, nie myślę o odpoczynku i śnie.

240 km trasy. Skręcam w kolejne leśne ostępy. Nie widząc wyraźnej drogi prowadzącej po śladzie, wybieram krótki objazd wybrzuszającą się drogą. Nieużywana droga jest słabo przejezdna usłana suchymi gałęziami. Kiedy chcę wrócić na właściwy ślad jest jeszcze gorzej, na drodze pojawia się bujna roślinność a ilość przenosek przez leżące pnie wzrasta. Gdzie jest trasa którą powinienem jechać dalej? Między drzewami przebłyskuje czołówka zawodnika, który tak jak ja, czyli bezskutecznie poszukuje drogi. Widoczny na ekranie Etrexa ślad prowadzi przez zarośnięty malinami i innymi leśnymi roślinami dziewiczy las. Jeżeli była tu droga to od lat nikt z niej nie korzystał. Prowadzę rower "na krechę" przedzierając się przez bujną roślinność. Staram się nie zbaczać z linii widocznej na GPS-ie i z ledwie widocznych śladów pozostawionych przez zawodnika/zawodników, którzy przedzierali się tędy przede mną. Cytując Wigora - klasyka rajdów na orientację - "ścieżka powstaje już wtedy, gdy przejedzie/przejdzie nią chociażby jedna osoba". I tej optymistycznej wersji będę się trzymał. Szukając pozytywów przeprawy: nogami nie trafiam na żadne powalone drzewo, jeżyny nie drą mi ubrania i nie pozostawiają krwawych śladów na rękach i nogach, nie doświadczam również leczniczych skutków kontaktu z pokrzywami. Po prostu żadnej z tych atrakcji tu nie ma. Uff!!! Te niespełna 200 m leśnej przeprawy pozostawi mocny ślad we wspomnieniach z trasy.

Jak się wkrótce okaże, to nie koniec atrakcji dzisiejszego dnia/nocy. Jak przez mgłę we wspomnieniach widzę nierówne leśne drogi nie dające się pokonać rowerem. Kałuże. Nieustanne pchanie roweru pod górę. Hitem jednak są drogi zasypane grubą warstwą miałkiego piasku. Na tych drogach nawet "grube bajki" nie dałyby rady. Mam wrażenie, że piasek spływa drogą w dół. Ślady wskazują, że tak się dosłownie działo podczas nieodległej silnej ulewy. Czyżby Bieszczady były tym fragmentem trasy, który będę wspominał jako lekki, łatwy i przyjemny? Co mnie jeszcze czeka na dalszej trasie?



Wymarzony nocleg [245 km]


Pchając rower mijam stojącą obok leśnej drogi kaplicę. Mijam ją i zatrzymuję się niezdecydowany. Z jednej strony mam siły i chęci by jechać dalej, z drugiej nocna jazda po beznadziejnie nierównych drogach przestaje być efektywna. Nie wiem, ile czeka mnie jeszcze wpychania roweru. Nocny zjazd po kiepskiej jakości drogach nawet przy najlepszym oświetleniu nie będzie ani szybki, ani bezpieczny. Decyzja może być tylko jedna.

Dwie złączone ławki będą dzisiejszej nocy moim wymarzonym łożem. O to, że zmieniając pozycję zsunę się na ziemię nie muszę się obawiać. To najszersze dechy na których będę spał podczas tej imprezy. Na dolną część ciała naciągam cienkie bivi. Opatulam się szczelnie śpiworem. Do twardych dech zdołałem się już przyzwyczaić. Dłuższą chwilę trwa uspokojenie nakręconego do jazdy organizmu. Wreszcie zapadam w błogi, ale czujny sen.

Tak kończy się pierwszy długi i obfitujący w liczne atrakcje dzień zmagań.

Sobota:
Dystans 245,5 km
Czas:16:25
Czas jazdy 14:02
Postoje 2:23
Pędkość śr. 17,3 km/godz.
Pędkość max 65,6 km/godz.


Dzień II - 22.08.2021 r. - niedziela (woj. podkarpackie/lubelskie - Roztocze, Lubelszczyzna)

Ze snu budzą mnie pierwsze oznaki zbliżającego się świtu. Mam szczęście, po chłodnej bezchmurnej nocy nie nadszedł jeszcze chłodniejszy poranek (niebo zasnuło się cienką warstwą chmur). Pakuję się. Wrzucam coś na ząb. Mogę jechać dalej. Dokąd dojadę i jakie niespodzianki szykuje dla mnie nadchodzący dzień?



Na rozgrzewkę po chłodnej nocy [254 km]


Zauważam, że wskazania licznika nie zmieniają się. Szukam przyczyny. Prawdopodobnie podczas wczorajszej przeprawy przez "dziewiczy las" utraciłem przytwierdzony do szprychy magnes. Jestem wolny. Przestaję jechać pod presją zbyt niskiej prędkości. Nawigację zgodnie z przeznaczeniem używam do kontroli trasy. Rzadko przełączam by sprawdzić przebyty dystans i tylko przy tej okazji widzę szybkość z jaką się poruszam.

Zjeżdżam w dół opuszczając nieprzyjazne wzniesienia południowego (vel wschodniego) Roztocza. Chyba zasłużyłem na odrobinę łatwiejsze, tzn. bardziej płaskie i bardziej przejezdne tereny. Mijam podkarpackie miasteczko Narol. Wg rozpiski gdzieś tu powinien być otwarty w niedzielę sklep. Ponieważ nie jest to w tej chwili najpilniejsza potrzeba, nie przykładam się do jego poszukiwań i jadę nie zatrzymując się.



Atrakcje Roztocza [270 km]


Jadę przez Puszczę Solską wzdłuż rzeki Tanew. Wkrótce zobaczę Roztocze z tej lepszej niż dotychczas strony. Pokonuję (nie wszędzie da się jechać) ścieżkę turystyczną z kładkami i pomostami, poprowadzoną tuż nad brzegami rzeki. O tak wczesnej godzinie tłumy ograniczają się do jednej robiącej zdjęcia kobiety. Podziwiam bystry nurt i liczne kaskady lub jak kto woli Szumy nad Tanwią. Mógłbym tu zostać na dłużej podziwiając i robiąc dziesiątki zdjęć, ale przecież jestem na zawodach.

Opuszczam Tanew a ślad prowadzi mnie w kierunku innej atrakcji jaką jest najwyższy na Roztoczu wodospad i nad kolejną malowniczą rzeczkę Jeleń. Jazda obok przepływającej między piaszczystymi wydmami rzeki jest kolejnym, aczkolwiek krótkotrwałym wyzwaniem. Nie ma wyjścia, gdy nie da się jechać prowadzę rower.

Coraz pilniejszą sprawą staje się uzupełnienie bidonów i poważniejsze zakupy. W niedzielę nie warto tego odkładać licząc na jakiś sklepik w mijanych wioskach. Pojawiający się na horyzoncie Krasnobród wydaje się odpowiednim miejscem. Pytam nadchodzącego tubylca o najbliższy otwarty sklep. Pełne zaskoczenie, wskazuje kierunek, gdzie znajduje się, odległa o kilkaset metrów od trasy, Biedronka. Sam bym tam nie trafił. Biedra to mój sklep pierwszego wyboru. Wiem co chcę tam kupić oraz wiem, w której części sklepu się mogę to znaleźć. Przed sklepem w pozycji półleżącej pochłaniam obfite śniadanie: bułki z panierowanymi piersiami z kurczaka.

Najedzony/przejedzony ruszam na dalszą trasę. Próbuję ruszyć. Tylko w którą stronę mam dalej jechać. Nie mogę tego wypatrzeć na ekranie Garmina. Chwilę miotam się jadąc to jedną to inną uliczką. Zmieniam rozdzielczość śladu i w miarę szybko wracam do rzeczywistości i na właściwą trasę. Zaliczam pierwszą, ale nie największą i nie ostatnią wpadkę nawigacyjną.

Przede mną dolina Wieprza i otaczające rzekę stawy. Na koniec źródełko Belfont z krystalicznie czystą wodą. Bidony pełne. Zatrzymuję się tylko po to, żeby opłukać ręce i twarz. Uciążliwy podjazd wyprowadza mnie na otaczające rzekę wzniesienie. Od Zamościa dzieli mnie niewielki odcinek, jeżeli nawet nie asfaltowych to twardych gruntowych dróg.

Odwiedzanie tego uroczego miasta w środku gorącego dnia, podczas sportowego maratonu jest najgorszą z możliwych opcji. Nastawiam Garmina na największą dokładność i wpatrzony w ekran staram się nie wypaść ze zmieniającej kierunek trasy. Schody. Znowu schody. Czy już pisałem, że wcale mnie to nie śmieszy? Ostrożnie kluczę pomiędzy tłumem turystów gęsto wypełniającym rynek. Wreszcie cały ten koszmar mam za sobą. Chwila odpoczynku na trawniku w cieniu drzew zamojskiego parku.



Roztocze - wąwozy 338 km]


Przede mną przyjemniejszy odcinek trasy. Podjazdy jeszcze się nie skończyły, ale stan dróg i ich nachylenie nie stanowi wyzwania. Jadąc pomiędzy polami pokonuję łagodne wzniesienia z rozległymi widokami. W nielicznych lesistych obszarach pojawiają się malownicze lessowe wąwozy. Nudy. Po prostu nudy, o których nie warto nawet pisać.

"Pięć minut dla prasy". Z przeciwnej strony nadjeżdża gość ubrany w kosmiczny kask. Podnoszę rękę w geście pozdrowienia, by po chwili zorientować się, że to Łukasz Marks, foto- czy raczej wideoreporter tej i innych rowerowych imprez. Rozmawiamy przez dłuższą chwilę. Nie jestem przygotowany by sensownie odpowiedzieć na pytanie: jaka jest recepta na pokonanie tak długiej trasy? W mojej relacji możecie zapoznać się jak ja to zrobiłem. Nie jest to jedyna i nie dla każdego najlepsza i najbardziej efektywna metoda. Każdy musi znaleźć swój sposób. Rozstajemy się, a przede mną podobno ostatni z lubelskich pagórków.



Lubelskie wniesienia[353 km]


Z przodu na asfaltowej drodze pojawia się dziwny gość. Dziwny, bo poruszający się na sportowej hulajnodze. To Paweł, uczestnik maratonu. Ogarnia mnie przerażenie - czy ja aż tak wolno jadę? Nic z tych rzeczy. Paweł wyruszył na trasę dzień wcześniej. Na asfalcie porusza się z taką szybkością, że nie muszę szczególnie zwalniać, kiedy rozmawiamy przez dłuższą chwilę. W terenie pewnie porusza się znacznie wolniej od rowerzystów. Obserwuję jak sprawnie w czasie jazdy zmienia pracującą nogę. Szacun dla Pawła. W limicie rowerowym się nie mieści, ale czas 217h 45min jest i tak imponujący.

Godziny popołudniowe sprawiają, że bezproblemowo przemierzam uliczki Chełma z charakterystycznymi widocznymi najlepiej z oddali białymi wieżami kościelnymi. Uzupełniam napoje i zjadam kolejnego loda pod sklepem na obrzeżach miasta. Wydaje się, że mam jeszcze szanse by obejrzeć trójstyk granic Polska-Ukraina-Białoruś w ostatnich promieniach zachodzącego słońca.

Mocniej naciskam pedały. Pojawiające się spowalniacze (gruntowe drogi poniżej standardu dobrej szutrówki) odsuwają realizację założonego celu. Sobiborskie lasy ostatecznie pozbawiają złudzeń. Przed zmierzchem do trójstyku nie mam szans dotrzeć. Kiedy skręcam nad graniczny Bug jest jeszcze gorzej. Nadbrzeżne lasy poszatkowane są drogami, którymi jeżdżą tylko terenowe samochody pograniczników oraz nieliczni piesi i rowerowi turyści. Drzewa/krzewy pochylają się nad rozjeżdżoną drogą tworząc szczelny baldachim. W świetle czołówki sceneria jak z horroru. Tu półmrok panuje chyba nawet w środku słonecznego dnia.

Wreszcie jest. Tuż przed godz.21 osiągam cel. W świetle czołówki pojawia się symboliczny słup z dużym napisem BUG i nazwą państwa. Symboliczny, bo rzeczywisty punkt w którym łączą się trzy granice, znajduje się o kilkadziesiąt metrów dalej gdzieś na środku szerokiej rzeki. Tuż obok słupa stoi się terenówka pograniczników. Krótka rozmowa ma potwierdzić, że jestem uczestnikiem maratonu i nie muszę przejść procedury spisania i potwierdzenia tożsamości. Chwała za to ulgowe traktowanie organizatorom imprezy i dowódcom SG. Na całej trasie możemy liczyć tylko na dyskretny nadzór. Onieśmielony spotkaniem z władzą, nie śmiem nawet prosić o pamiątkowe zdjęcie.

Opuszczenie nadbrzeżnych terenów i powrót do cywilizacji to nieustanne krążenie po zjeżdżonych przez SG lub niemal nieużywanych gruntowych drogach. W kilku miejscach stan dróg nie zgadza się ze wskazaniami nawigacji i trzeba improwizować by wrócić na właściwą trasę. Wreszcie wydostaję się z nadbrzeżnych zarośli, a droga na skraju pól prowadzi mnie w kierunku rozświetlonego i widocznego z oddali miasteczka.

Mam ochotę dzisiaj jeszcze trochę pokręcić, ale perspektywa powrotu w nadbrzeżne zarośla skutecznie zniechęca mnie do tego pomysłu. Czas by szybko poszukać jakiejkolwiek wiaty. W mieście Włodawa takich udogodnień nie ma. Jedyny taki przybytek znajduję przy głównej drodze już trochę poza trasą, która wcześniej skręca ponownie nad graniczną rzekę.

Szału nie ma. Nowoczesna oszklona wiata o szerokości nieprzekraczającej metra i ze średniej szerokości plastikową ławką. Więźniowe w celach o zaostrzonym rygorze mają pewnie dużo więcej miejsca. Obok uczęszczana nawet w nocy droga wojedzódzka. Wyboru nie ma. Zostaję. Szykując się do snu muszę jeszcze tłumaczyć się wysiadającej z autobusu zatroskanej o stan mojego zdrowia parze. Tak, nic mi nie jest. Czuję się dobrze. Uczestniczę w maratonie i tylko przez kilka godzin muszę się zdrzemnąć.



Luksusy we Włodawie [461 km]


Wskakuję do worka z foli NRC, opatulam w śpiwór. Kiedy ciepełko rozgrzewa moje ciało i zapadam w błogi sen. Budzi mnie kolejny "natręt". Szykuję się do wyłuszczenia cytowanych wcześniej argumentów. Nie pomaga. Z trudem dociera do mnie, że gość ciągnie mnie do swojego mieszkania i proponuje nocleg. Obawiam się, że w ten sposób mój postój niepotrzebnie przedłuży się. Moje argumenty i mój opór na nic się zdają. Jadę posłusznie za rowerem mojego wybawiciela. Wnoszę rower po schodach. W swoje wyłączne władanie otrzymuję całe dwupokojowe lokum. Właściciel mieszka w tym lub innym bloku obok. Praktycznie potrzebuję bardzo niewiele. Byle jak najmniej stracić czasu. Szybko biorę prysznic. Wyciągam śpiwór i kładę się spać. Kończy się drugi dzień zmagań. Niesamowity nie ze względu na zdarzenia na trasie, ale nieoczekiwane zakończenie.

W szoku z powodu bezinteresownej pomocy pozostaję właściwie przez cały czas. Polska to dziwny kraj. Tu na wschodniej ścianie jakby bardziej normalny. Ludzie są bardziej życzliwi i pomocni, o czym przekonało się na trasie wielu biorących udział w maratonie zawodników. To, że chłopak jest aktywny rowerowo biorąc udział w maratonach MTB jest tylko niewielkim wyjaśnieniem i "usprawiedliwieniem".

Niedziela:
Dystans 223 km
Czas jazdy 14:00
Postoje 10:00
Prędkość śr. 16,0 km/godz.
Prędkość max 49,2 km/godz.

Całość:
Dystans 468,5 km
Czas jazdy 28:02
Postoje 12:23
Prędkość śr. 16,7 km/godz.
Prędkość max. 65,6 km/godz.


Dzień III - 23.08.2021 r. - poniedziałek (woj. lubelskie/mazowieckie/podlaskie)

Tak ja zwykle zdaję się na mój organizm a nie na budzik. Śpi się doskonale więc pobudka wychodzi, jak na warunki maratonowe, trochę późno. Wstaję przed 6. Piję na koszt sponsora gorącą herbatę, zjadam suchy prowiant, pakuję śpiwór i próbuję skontaktować się z właścicielem. Wreszcie otrzymuję SMS-a "OK to szerokości" więc spokojnie mogę opuścić mieszkanie. Osobiście nie będę mógł podziękować za przenocowanie.

Opuszczając Włodawę spotykam zagubioną zawodniczkę (trzecią na mecie Anię). Po noclegu nie bardzo potrafi (podobnie jak ja w Krasnobrodzie) określić swoje miejsce i kierunek dalszej jazdy. Mówię, że drogą odchodzącą na skos, ale wskazuję ręką tę wcześniejszą i prostopadłą. Mam nadzieję, że niechcący nie wprowadziłem jej w błąd.



Nadbużańskie drogi [517 km]


Cel na dzień dziejscy to dotrzeć na przeprawę promową Zabuże-Mielnik w godzinach jej funkcjonowania, czyli przed zmrokiem. Niby odległość nie jest powalająca, ale pewny będę dopiero gdy znajdę się na drugim brzegu Bugu. Opuszczając Włodawę kieruję się w kierunku tej, stanowiącej granicę z Białorusią rzeki. Wczorajsze obawy co do jakości nadburzańskich dróg okazują się bezpodstawne. Trasa prowadzi gruntowymi drogami na skraju pól i wąskiego pasa nadrzecznych chaszczy.

Krótki nadbrzeżny odcinek szybko się kończy. Powracam do tej przechodzącej przez Włodawę drogi wojewódzkiej. Wzdłuż ruchliwej szosy poprowadzona jest doskonałej jakości, zbudowana na potrzeby szlaku Green Velo, rowerowa ścieżka. Teren robi się idealnie płaski. Czyżby to obiecane przez Leszka i wyczekiwane przez uczestników Podlasie. Jazda w takich warunkach to poezja. Nurtuje mnie nasuwające się w takim momencie pytanie. Czy ten przedłużający się fragment trasy to rekompensata za już doznane szykany, czy może zapowiedź kolejnych?

Jak to się ma do lansowanej w ostatnich moich relacjach tezy, że szosa jest nudna. Szosa owszem jest nudna, ale tylko podczas bardzo długich maratonów szosowych. Podczas maratonu terenowego jest przeze mnie pilnie wypatrywanym przerywnikiem, okazją do regeneracji po (nudnych) terenowych odcinkach trasy. Chciałoby się, żeby te asfalty nigdy się nie kończyły. Niestety kończą się, ponieważ jestem na zawodach terenowych.

Pochylony na lemondce, krzyczę cześć i pozdrawiam nadjeżdżającego z przeciwnej strony okutanego w buffa zawodnika. Mijamy się a po chwili słyszę okrzyk "cześć wiki". Hamuję i zawracam. Właśnie spotkałem Michała jednego z pierwszych zawodników, który wystartował w konkurencyjnej imprezie, czyli Maratonie Rowerowym Dookoła Polski (MRDP). Uczestnicy MRDP wystartowali spod latarni Rozewie i jadą okrążając kraj w przeciwnym kierunku. Forumowy Wilk robi sobie ze mną selfie. Prawda, że użyte przeze mnie określenie brzmi lepiej od: "robimy sobie selfie". Krótka rozmowa. Szybko rozstajemy się i każdy rusza by osiągnąć swój cel. Ja by dotrzeć do Gdańska mam do pokonania niespełna 1000 km. Michał, by wrócić na miejsce startu musi pokonać grubo ponad 2000.

Nieliczne gruntowe szykany nie nadwyrężają zbytnio przyjemności z dzisiejszej jazdy. Nawet nie zauważam jak szybko mija czas, a ja przemykam już uliczkami Terespola. Brak sklepów to bezsprzecznie zło. Nadmiar? Długo nie mogę się zdecydować na wybór jednego z mijanych obiektów. Ignoruję nawet znajdującą się po przeciwnej stronie drogi Biedronkę. Ludzi jest tu zbyt dużo i bałbym się zostawić na dłużej rower przed sklepem. Mijam centrum i nagle sklepy znikają. Zawracać nie mam ochoty, nie ma jeszcze tak pilnej potrzeby. Kolejną okazjaę na uzupełnienie zapasów zgodnie z rozpiską znajdę kilka kilometrów za miastem.



Trochę równiejsza droga [574 km]


Przede mną kilkadziesiąt kilometrów krążenia po nadbużańskich wioskach. Jadę po równych lub mniej równych asfaltach, drogach wyłożonych płytami, szutrach czy wreszcie gruntówkach wszelkiego rodzaju. Nie ma co narzekać, nawet jeżeli pojawiają się piaski czy błotniste koleiny, na tym etapie ani razu nie zsiadam z roweru. Prędkość jazdy często spada się poniżej założonej granicy przyzwoitości, czyli 20 km/godz. więc przewidywany czas dotarcia do celu (promu) nieustannie wydłuża się. Przez cały czas wyprzedzają mnie bikerzy jadący szybciej. Rekordziści wyprzedzą mnie na trasie po kilka czy kilkanaście razy. Nawet nie próbuje dotrzymać tempa grupce zmierzającej szybko w kierunku promu.

Wreszcie cel osiągnięty we wczesnych godzinach popołudniowych (godz.14) czyli z dużym zapasem. Mogę odtrąbić swój mały sukces. Zatrzymuję się przed napływającym właśnie promem. Razem ze mną na promie znajduje się 5 innych uczestniów, którzy minęli mnie kilkadziesiąt minut wcześniej. Jeden z nich określający siebie jako doświadczony ulramaratończyk niemal z oburzeniem wypowiada się na temat zawodnika, który nie zdążył na odpływający właśnie prom. Okazuje się, że "młodziak śpi na przystankach i nie zatrzymuje się by zjeść gorący obiad". W związku z tym "słania się ze zmęczenia jadąc rowerem". Co gorsza nie zamierza słuchać rad starszego kolegi. Wypowiedź znajduje zrozumienie wśród pozostałych zacumowanych bikerów. Nie próbuję nawet dyskutować z osobnikiem, który wie najlepiej w jaki sposób każdy powinien jeździć wielodniowe maratony.



Chwila odpoczynku [604 km]


Na przeciwległym brzegu kolejne spotkanie na szczycie. Na prom na przeciwnym brzegu czeka trójka uczestników MRDP. Jeden z nich to Jarek, dobry znajomy z rajdów na orientację, uczestnik wielu równie prestiżowych co MRDP ultramaratonów w Europie i na świecie. Czas nagli, pozdrawiamy się ale nie mamy nawet chwili czasu by zamienić ze sobą choćby kilku słów, No, może poza wzajemnymi krótkimi życzeniami "powodzenia". Jak rozróżnić uczestników obu imprez? Oczywiście po grubości opon. Tu nie ma miejsca na pomyłkę. Na dalszym fragmencie trasy minę jeszcze prawie dziesiątkę w większości znanych z widzenia lub nazwiska zawodniów. Stawkę zamyka jeden z najstarszych uczestników Wojtek znany jako Włóczykij.

Po przeprawie promowej korzystam ze znajdującej się na przeciwnej stronie brzegu wiaty. Czas na kolejny posiłek, nieważne jak go nazywać: trzecie śniadanie czy pierwszy obiad. Tym razem dodatkiem do pieczywa będzie zakupiony gdzieś po drodze wysokoenergetyczny smalec ze skwarkami. Korzystając z postoju odpisuję na zaległy SMS, który dopiero teraz zauważam, od kibicującej mi Edi.

Przejeżdżając przez "zabużański" Mielnik na werandzie pizzerii widzę czekającą na posiłek grupę "profesjonalistów". Jeżdżą dużo szybciej ode mnie, więc niebawem powinni mnie znowu wyprzedzić. Nie wyprzedzają po 50 i 100 kilometrach, nie wyprzedzają do końca dnia. Nie zobaczę ich już podczas tej imprezy. Czy i w jakim czasie skończyli maraton pozostaje dla mnie niewiadomą. Krytykowany przez nich Młody przyjedzie na metę 1 czy 2 godziny przed mną w stanie nie wskazującym na zużycie materiału.

Tak na marginesie, ponieważ matematyka jest nauką ścisłą a obliczenia jednoznaczne, jeżeli ja jechałbym przez 100 km z prędkością 20 km/godz. (w rzeczywistości średnia ze względu na odcinki leśne była mniejsza) to zawodnicy przez godzinę regenerujący siły zajadając obiad musieliby rozwinąć prędkość 25 km/godz.

Poniedziałek, wg wcześniejszych i wciąż aktualnych prognoz, ma być dniem załamania pogody. Od rana niebo jest zachmurzone, po 2 gorących dniach wreszcie temperatura obniża się do poziomu, który sprzyja jeździe. Jak na razie ciemne chmury zwiastujące deszczowy front nie pojawiają się. O nadchodzącym katakliźmie dowiadujemy się z wiadomości od bliskich i relacji tubylców. Intensywnie pada w Bydgoszczy, leje w Łodzi, zalewany jest Lublin. Zaktualizowana prognoza przesuwa początek opadów w naszym regionie z 12 na 16 godzinę. Ostatecznie i ta wersja pogody się nie sprawdza. Front kieruje się bardziej na południe, mocno dotykając zawodników jadących wolniej oraz dziesiątkując wylajtowanych uczestników MRDP.

Po raz kolejny sprawdza się zasada, że zawodnicy jadący szybciej mają lepiej. Tak było podczas I edycji maratonu Wisła 1200, kiedy udało mi się uciec przed zbierającą się nad Krakowem burzą. Podobnie zdarzyło się podczas I edycji Pomorskiej 500, gdzie wprawdzie opadów nie udało się unikać, jednak w prawdziwym błocie taplali się dopiero zawodnicy jadący nieco z tyłu. Na wyświetlanym przed startem filmie z ubiegłorocznej Carpatia Divide ze zdziwieniem widzę migawki z nawalnych opadów. U mnie przecież świeciło słońce. Podczas Wschodu 2021 opadów nie da się całkowicie uniknąć, ale te przesuną się dopiero na ostatnią piatą noc, czyli na końcową część trasy.



Inny świat [647 km]


Świat wokół mnie zmienia się. Pojawiają się urocze cerkiewki, prawosławne krzyże i takież kapliczki. Dla człowieka spędzającego całe życie pośrodku kraju to egzotyczne widoki. Wjeżdżam do miejscowości Czeremcha, to jedna z 12 dziewiczych gmin, które zaliczę pokonując trasę Wschodu 2021. Startując w ubiegłym roku w maratonie Wschód MRDP wiem, że duża ilość sklepów znajduje się w centrum tej wsi, czyli w miejscu odległym co najmniej kilkaset metrów od naszej trasy. Na razie musi wystarczyć nabrana z jakiegoś wiejskiego hydrantu woda. Woda o bagiennym, posmaku którą miałem wylać tuż po nabraniu i spróbowaniu teraz przydaje się.



Za zasiekami jeszcze inny świat [655 km]


Zjeżdżam i przez chwilę jadę żwirową drogą tuż obok granicy. Nie sposób powstrzymać się od pamiątkowej fotki prowizorycznych antyimigranckich zasieków. Tak jak większość dotychczasowych zdjęć robię fotkę z jadącego roweru. Chowając aparat pod koszulę zjeżdżam na miękkie podłoże. Trzymając kierownicę jedną ręką nie mam prawa wyjść z tego bez szwanku. Wywrotka na niemal zerowej prędkości kończy się zniszczoną odzieżą i dziurą w kolanie. Ech! Klątwa imigrantów?

Przez coraz bardziej zwarte kompleksy leśne (przecież jestem już w puszczy) zmierzam w kierunku Białowieży. Według moich wyobrażeń to zabita dechami wiocha pośrodku lasów na końcu świata być może z jednym wiejskim sklepikiem. W notatkach widzę, że powinien być czynny do godz. 22. Jestem zaskoczony widząc miasteczko oferujące kilkadziesiąt różnego rodzaju "noclegów" o różnym standardzie. Napisy na furtkach - brak wolnych miejsc - to nie mój problem, ale kilkunastu innych osób, które będą chciały (musiały) tu zanocować.

Mnie bardziej interesuje te kilka czy kilkanaście sklepów które się tu znajdują. Wybieram pierwszy z nich, dość przyzwoicie wyglądający i zaopatrzony dyskont. Przed wyruszeniem dalej szybko zjadam obfity posiłek. Na ultramaratonie każda pora na jedzenie jest tą odpowiednią. Kiedy opuszczam Białowieżę i wąską asfaltową drogą zapuszczam w gęste lasy Puszczy Białowieskiej, nadspodziewanie szybko robi się zupełnie ciemno. Stada puszczańskich krwiożerców sprawiają, że nie mogę pozwolić sobie na żaden postój a nawet wolniejszą jazdę. Jaki w takich warunkach znajdę nocleg?

Wbrew pozorom Puszcza nie jest tak rozległa. Po niespełna 20 km opuszczam przynajmniej na chwilę zwarty kompleks leśny. Przejeżdżam na drugą stronę Narewki i jadę pomiędzy zabudowaniami kolejnej puszczańskiej miejscowości. MOR w Guszczewinia wprost zachęca do zatrzymania. Wiaty na tym odcinku Green Velo są stworzone dla rowerzystów, nie tylko na dzienny odpoczynek, ale i nocny sen. Dwie solidne ściany chroniące przed kaprysami pogody i dwie szerokie ławy. Cóż, nie wszędzie MOR-y wyglądają tak samo dobrze. Pochmurne niebo sprawia, że temperatura w nocy nie obniża się i nie będę musiał walczyć o komfort cieplny. Komary zostały po drugiej stronie Narewki w nieodległej od tego miejsca puszczy, czyli tam gdzie jest ich miejsce i również nie będą utrudniały snu.

Kończy się trzeci dzień. Może łatwiejszy ze względu na niewiele przewyższeń. Mam jednak wrażenie, że dłuższy od poprzednich i nie mniej ekscytujący. Wygląda na to, że osiągnąłem półmetek zmagań. Teraz będzie już tyko z górki. Przynajmniej psychicznie. Nie będę już myślał o dystansie 1400 km, ale będę walczył o przekroczenie kolejnych granic 600, 500 itd. kilometrów dzielących mnie od mety. Każdą tą coraz bardziej optymistyczną granicę będę na trasie zauważał.

Poniedziałek:
Dystans 251,5 km
Czas jazdy 13:00
Postoje 11:00
Prędkość śr. 19,3 km/godz.
Prędkość max 42,8 km/godz.

Całość:
Dystans z licznika 720,0 km
Dystans trasy 712,8
Czas jazdy 41:02
Postoje 23:23
Prędkość śr. 17,5 km/godz.
Prędkość max. 65,6 km/godz.


Dzień IV - 24.08.2021 r. - wtorek (woj. podlaskie/warmińsko-mazurskie)

Budzę się przed świtem. Pakuję. Jem śniadanie i ruszam w nieznane. Cel na dzień dzisiejszy to dotrzeć przed zmierzchem do Biebrzańskiego Parku Narodowego. Zgodnie z przedstartowymi planami (takie tam wróżenie z fusów) bilet do Parku wykupiłem jeszcze przed wyjazdem na start. Sądząc po dotychczasowych dziennych przebiegach nie powinno to stanowić większego problemu.

Ponownie zanurzam się w białowieskich lasach kierując się w kierunku polsko-białoruskiej granicy. Chwilę później, tuż przed godz. 6 mija mnie terenówka SG i wypełniona po brzegi wojskowa ciężarówka. Czy to oznacza, że w nocy imigranci mają wolne? Czy nad granicę jedzie kolejna, przedpołudniowa zmiana?

Od zachodu mijam rozległy zalew Siemianówka i wracam na tereny nadgraniczne. Wygląda na to, że rzeka Swisłocz nie jest dla imigrantów dostateczną przeszkodą. Tu wojsko jest już rozstawione. Na każdym skrzyżowaniu czy zakręcie drogi mijam uzbrojone w broń długą dwuosobowe patrole. Każdy pozdrawiam i żaden się mnie nie czepia. W jednym miejscu patrol zastępują umiejscowione na wysokim słupie kamery. Zaraz za Bobrownikami oddalam się od Białorusi. W przeciwieństwie do uczestników MRDP nie będę przejeżdżać przez najsłynniejszą w ostatnich dniach miejscowość Usnarz Górny. Podczas pokonywania trasy MRDP w 2017 roku właśnie tam byłem przez straż graniczną kontrolowany.



Kruszyniany turystycznie [782 km]


Kruszyniany to jedno z tych miejsc, w których Ojciec Dyrektor wymusza zboczenie z trasy. Cel jest szczytny. W ten sposób mam okazję zobaczyć najstarszy w Polsce meczet tatarski i jeden z nielicznych w kraju meczetów. Jest zbyt wcześnie by myśleć o knajpie serwującej tatarskie jedzenie. Robię kilka fotek i wracam tą samą drogą. Od wyznaczonego na dzisiaj celu dzieli mnie jeszcze (lub tylko) niewiele ponad 100 km.

Przejeżdżam przez Puszczę Knyszyńską, penetrowaną wcześniej podczas pieszej oraz rowerowych edycji maratonu Zarzynek. Chyba jestem już znużony jazdą, bo ten przejazd nie pozostawił w pamięci żadnego śladu. Na północnym skraju puszczy, przejazd blokuje nadjeżdżająca szutrową drogą terenówka SG. Skąd w tym miejscu Straż Graniczna? Pomyłka. Z pojazdu wysiada leśniczy i przez dłuższą chwilę opowiada bajki (jak się później okaże) o zamkniętej z powodu powalonych drzew drodze i o konieczności objazdu. Opowiada o groźbie śmierci i o tym, że wcześniej jadący zawodnik niemal nie zginął. Na koniec o grożących mandatach. Instruuje, jak ominąć feralne miejsce. Zdaje się, że chce wywołać tzw. "efekt mrożący". Trzeba przyznać, że miał facet fantazję. Zawodnicy, którzy nie dostali informacji o objeździe nie zauważyli żadnych przeszkód na pierwotnej trasie.

Co by nie było przyczyną, leśniczy jest tu władzą i muszę skorzystać z proponowanego objazdu. Asfaltowa droga to zwykle ułatwienie. Nie tym razem. Wyjeżdżam na odkryty teren i zmagam się z silnym przeciwnym wiatrem. Przez dotychczasowe kilkadziesiąt kilometrów las skutecznie chronił mnie przed jego podmuchami. Od organizatora "precyzyjną" informację objeździe dostaję ponad godzinę później, gdy zbliżam się już do Dąbrowy Białostockiej. "OBJAZD! Na 864km w prawo na asfalt, potem dwa razy w lewo i powrót na trasę na km 873". Prawda, że czytelna. Pod warunkiem, że ma się telefon z możliwością wyświetlenia załączonej mapy. Tylko czy wtedy potrzebny jest opis?

Opuszczam Dąbrowę Białostocką a to oznacza, że do celu dnia mam już naprawdę blisko. Trasa skręca w kierunku nadbiebrzańskich łąk. W pewnym momencie jadę po słabo widoczonych w terenie drogach przez łąki. Granicę Biebrzańskiego Parku Narodowego przekraczam ok. godz. 18. Tutaj margines błędu był już niewielki. Po zmroku Park jest formalnie zamknięty. Trasę turystyczną Parku pokonuje się po zbudowanej ponad łąkami i ciągnącej się przez ponad 2 kilometry drewnianej kładce. Suche - nie grożące poślizgiem - drewno, oraz późna pora - więc zupełny brak turystów - skłania by złamać punkt regulaminu mówiący o zakazie jazdy rowerem.



Przeprawa przez Park [906 km]


Łąki obok kładki nie robią na mnie żadnego wrażenie. Można je zobaczyć niemal wszędzie. Główną atrakcją, dla której chciałem odwiedzić to miejsce jest obsługiwany samodzielnie prom. Rowerzysta, z którym docieram do promu nawet nie wie o jego istnieniu. Czasami przydaje się dokładne czytanie regulaminów. Prom, być może pozostawiony przez naszych poprzedników, znajduje się na drugim brzegu rzeki. W jaki sposób przeciągnąć go na naszą stronę. Dopiero po chwili odnajdujemy wystający z podłogi koniec łańcucha. Zupełnie inaczej wyobrażałem sobie przeciąganie promu.

Po kilku dniach jazdy wewnętrzne zapasy organizmu wyczerpały się. Teraz żeby skutecznie przemieszczać się muszę regularnie wspomagać organizm. Zaniedbanie tej powinności od razu odbija się na szybkości jazdy. Sama myśl o tym, że w najbliższym czasie dotrę do Augustowa wzmaga ochotę na to, by zatrzymać się tam na ciepły posiłek. Kiedy wjeżdżam do tego turystycznego miasteczka jest już zupełnie ciemno. Mogę przebierać w rozświetlonych, rozlokowanych wzdłuż kanału restauracjach, knajpach i tym podobnych przybytkach. Skoro mogę to przebieram i nie jest to najlepsza opcja. Przejeżdżam na drugą stronę kanału i "jadłodajnie" znikają. Mam obawy, czy nie skończy się to tak jak ze sklepami w Terespolu. Oddycham z ulgą na widok znajdującej się obok mola i miejskiej plaży pizzerii. To miejsce od pierwszego wejrzenia spodobało mi się. Zamawiam ostrą pizzę z ostrym sosem i herbatę. Później wypijam jeszcze jedną gorącą herbatę.

W zaspokojony i rozgrzany organizm wstępują nowe siły. Warto by jeszcze trochę dzisiaj pociągnąć. W tym turystycznym miejscu raczej trudno o jakieś przytulne i odosobnione miejsce do spania. Jadę przez lasy i pola. Ślad prowadzi mnie to po jednej to po drugiej stronie Rospudy. Asfalty przeplatają się z lepszymi i gorszymi drogami gruntowymi. Kiedy wreszcie decyduję się na sen, w poszukiwaniu jakiegokolwiek dogodnego miejsca będę musiał pokonać kolejne kilkanaście kilometrów. Położona w dolinie Rospudy wioska Ruda. Pamiętająca czasy PRL wiata ze średniej szerokości plastikową ławką. Przede mną kolejna zimna noc. Naciągam bivi i szczelnie opatulam się śpiworem i kładę się spać.

Kończy się IV dzień. Najbardziej intensywnie spędzony dzień jazdy. Od momentu, kiedy rano wyruszyłem na trasę minęło ponad 18 godzin (18:06). Urobek kilometrowy (264) też jest tego dnia największy. Zmęczenie? Jadąc swoim tempem nie jestem szczególnie zmęczony.

Wtorek:
Dystans 264,0 km
Czas jazdy 16:04
Postoje 7:56
Prędkość śr. 16,5 km/godz.
Prędkość max 40,4 km/godz.

Całość:
Dystans z licznika 984,0 km
Kilometr trasy 977,0
Czas jazdy 57:06
Postoje 31:19
Prędkość śr. 17,2 km/godz.
Prędkość max. 65,6 km/godz.


Dzień V - 25.08.2021 r. - środa (woj. warmińsko-mazurskie - Suwalszczyzna, Mazury)

Przed świtem po krótkim śnie budzi mnie rozmowa ludzi idących do pracy. Nie ma co przedłużać wypoczynku. Za moment zrobi się jeszcze chłodniej. Dzisiaj ruszam na trasę bez żadnego sprecyzowanego celu. Meta to zbyt odległe i nierealne miejsce by już dzisiaj myśleć o dotarciu tam w przewidywanym przed startem czasie.



Nad Czarną Hańczą - Turtul [1005 km]


Na liczniku pojawia się czterocyfrowa liczba (1000) a to oznacza, że za chwilę do mety pozostanie jedynie 400 km. Prawda, że powiało optymizmem? Czuję, że meta jest naprawdę blisko, coraz bliżej. Nieosiągalny dystans 1400 km poszedł już w zapomnienie. Mijam siedzibę Suwalskiego Parku Krajobrazowego w Turtulu. Korzystając z obecności jednego z kilkunastu spotykanych na trasie zawodniów na mostku nad Czarną Hańczą, mam kilka pamiątkowych fotek. Gdybym ja jeszcze tych wszystkich napotkanych bikerów rozróżniał z imienia i nazwiska.



Suwalszczyzna [1002 km]


Mijając siedzibę Parku wjeżdżam w najciekawszą "górzystą" część Suwalszczyzny. Trasa na wielu odcinkach pokrywa się z tą jaką pokonywałem podczas 500 kilometrowego maratonu Suwalskie Tropy Race. Rozległe widoki zawsze zachwycają, jednak po starcie w STR odczuwam duży niedosyt. Czuję się tak, jakbym Suwalszczyznę lizał jedynie przez szybkę. Żeby w pełni odczuć klimat tego rejonu warto wybrać się na trasę suwalskiej imprezy.

Mijam poznane wcześniej Smolniki i Wiżajny. Czas na kolejny odcinek obowiązkowy i odwiedzenie drugiego trójstyku granic: Litwy, Rosji (obwód kaliningradzki) i Polski. Fotki zrobione, można wrócić na trasę. Prowadzący mnie ślad skręcił na zachód. Teraz z każdym pokonanym kilometrem będę w sposób namacalny zbliżał się do mety. Niestety wiatr nie przystosowuje się do kierunku jazdy. Na otwartych przestrzeniach wieje prosto w pysk. Trasą jaką pokonywałem miesiąc wcześniej jadę teraz w kierunku najbardziej widowiskowej atrakcji Suwalszczyzny: mostów kolejowych w Stańczykach. Organizator tak poprowadził trasę, że przejeżdżamy tuż obok kasy i wejścia na te mosty. Każdy chętny może obejrzeć te obiekty z góry. Mnie wystarczą widok i fotki zrobione u podnóża obiektu.


Stańczyki [1050 km]



Botkuny [1071 km]


Wkrótce opuszczę poznane wcześniej tereny, Ostrzę sobie zęby na równie efektowne i dostępne do publiczności bez ograniczeń - z każdej strony - mosty w Botkunach, stanowiące element tej samej linii kolejowej Gołdap - Żytkiejmy. Zachwalam to miejsce jadącemu ze mną przez chwilę zawodnikowi chociaż sam tego miejsca jeszcze nie widziałem i nie jestem pewien jego wyglądu. Nie zawiodłem się. Ukryte w rosnącym wokół lesie wysokie przęsła nad niewielką rzeczką chyba na każdym robią wielkie wrażenie.


Stary Żabin [1103 km]


Mijam Gołdap i zagłębiam się w wysunięte najbardziej na północ, nieatrakcyjne i nie odwiedzane przez turystów przygraniczne mazurskie tereny. Biedne, popegeerowskie, rzadko zaludnione obszary. Brukowane drogi pamiętające czasy pruskiej świetności. Zwykłe gruntowe często zarastające trawą wiejskie dróżki. O znanych z Suwalszczyzny szutrówkach można tylko pomarzyć. Duże poniemieckie zbudowane z cegły budynki w części użytkowane są przez nowych właścicieli, a z reguły popadają w ruinę. Miejsca o niesamowitym klimacie, które chętnie odwiedziłbym jeszcze raz.

Pojawiają się pierwsze objawy powrotu do cywilizacji, czyli do turystycznej części Mazur. Do Węgorzewa jadę już odcinkiem poprowadzonej po nasypie zlikwidowanej prawie 80 lat temu linii kolejowej Węgorzewo-Gołdap. Mijam kolejną magiczną granicę - do mety pozostało 300 km. To tzw. "dystans dla cipek", krótsza dodatkowa trasa na 500 km ultramaratonach. Wbrew pozorom nazwa odnosi się głównie do słabszych, nie gotowych jeszcze do startu na głównym dystansie mężczyzn.



Kanał Mazurski - jedna z przeszkód [1143 km]


Za Węgorzewem organizator umożliwia chętnym odwiedzenie rozległego zespołu bunkrów nad jeziorem Mamry. Przynajmniej trasa przechodząca tuż obok to umożliwia. Skręcam w ścieżkę prowadzącą wzdłuż Kanału Mazurskiego. Mijam most kolejowy z zakazem wstępu i jadę dalej. No, może jazda to za dużo powiedziane. Bardziej oddającym istotę sprawy jest określenie marsz z przeszkodami. Przenoszę rower przez szpaler powalonych przez bobry drzew, przeciskam się między gałęziami powalonych drzew, prowadzę rower pomiędzy gęstą roślinnością. Napotkany turysta mówi o tym, że po drugiej stronie jest przejezdna ścieżka. Widząc odciśnięte w błocie ślady rowerowych opon i znając zapędy organizatorów, w dalszym ciągu nie dociera do mnie, że to ja popełniłem błąd. Ścieżka na wprost kończy się zarośnięta, a ja powiększam skalę mapy w Garminie. Granatowy kolor śladu sprawdzający się niemal w każdych warunkach nad ciekami wodnymi zaznaczonymi takim samym kolorem zawodzi. Szczęście w nieszczęściu. Nie muszę wracać aż do mostu kolejowego. Na drugą stronę kanału przeprawiam się przypominającym groblę mostem. Nieczekiwaną przygodę z kanałem kończę obok wysokiej przypominającej bunkier budowli. To niedokończona śluza, która miała być jednym z wielu obiektów pozwalających połączyć Mazury z Bałtykiem.

Powoli nadchodzi zmierzch. Po kolejnych kilometrach włóczenia się po przygranicznych wioskach, polach i lasach na horyzoncie pojawia się kolejne mazurskie miasteczko - Sępopol. Wczesna wieczorna godzina (20:30). Powinienem, tak jak dotychczas to robiłem, podciągnąć trasę co najmniej do godziny dziesiątej. Przebieg trasy nie zachęca do nocnej jazdy. Ślad skręca i przebiega w pobliżu kaliningradzkiej granicy. Zaczynam mieć wątpliwości. Czy w widocznych tam małych wioskach znajdę jakąś wiatę czy inne zadaszone miejsce do rozłożenia śpiwora? Koniec sierpnia nie jest odpowiednią porą by przespać się pod gołym niebem, np. na łące jak podczas STR-u. Czy taki nocleg w najbliższej odległości od granicy jest legalny? Jadąc uliczkami miasta rozglądam się za umożliwiającą przetrwanie nocy wiatą. Na razie bez skutku.

Zaczepia mnie jadący z przeciwnej strony zawodnik. Namierzył agroturystykę i jedzie na nocleg. Skoro ja nie muszę niczego załatwiać nie musi mnie długo namawiać. Trochę trwa namierzenie noclegowego miejsca, ale wkrótce jesteśmy na miejscu. Gospodarze długo nie mogą zdecydować się gdzie nas (w międzyczasie przyjechały kolejne 2 osoby) na noc położyć. Namiot czy wolnostojąca drewniana łaźnia, wreszcie zapada decyzja - czteroosobowy pokój w domku na piętrze. Czekając prawie dwie godziny na decyzję, mam uczucie niepotrzebnie traconego czasu. W tym czasie mógłym przejechać 30-40 km lub od dłuższego już czasu spać.

Gospodarz opowiada, że podobno jeden facet to jedzie w jeansach i podobno całkiem dobrze mu idzie. W półmroku nie zauważam, czy jest zaskoczony, że ten gość w nietypowym rowerowym ubraniu siedzi po drugiej stronie stołu. Kilkakrotnie muszę przekonywać spotykanych na trasie kolegów i zawodników na mecie o wyższości jeansowych spodni nad rowerowymi gaciami z wkładką, czyli tzw. pampersem. Szczególnie uwidacznia się to podczas długotrwałej jazdy i w czasie niesprzyjającej pogody. Przede mną ostatni nocleg. Przynajmniej taką mam nadzieję. Jutro dzida aż do mety.

Środa:
Dystans 219,0 km
Czas jazdy 13:31
Postoje 10:29
Prędkość śr. 16,2 km/godz.
Prędkość max 52,9 km/godz.

Całość:
Dystans z licznika 1203,0 km
Kilometr trasy 1191,0
Czas jazdy 70:37
Postoje 41:48
Prędkość śr. 17,0 km/godz.
Prędkość max. 65,6 km/godz.


Dzień VI - 26.08.2021 r. - czwartek (woj. warmińsko-mazurskie/pomorskie)

Chwilę trwa wyciszanie pobudzonego podczas całodniowej jazdy organizmu. Wreszcie deszcz, który zaczyna bębnić o dach utula mnie do snu. Nastawiony przez jednego ze współlokatorów na godz. 4 alarm, budzi mnie ze snu. Schodzę na dół. Nie wiem czy jeszcze pada, ale z dachu skapują krople wody. Ponownie kładę się spać. Kolejny dźwięk budzika. Nie chcę, ale muszę. Z niechęcią zwlekam się z łóżka. Do mety pozostało 230 kilometrów i dobrze byłoby tam dotrzeć jeszcze dzisiaj.

Jadę w kierunku granicy trasą, którą zamierzałem pokonać wczoraj wieczorem. Asfaltowa droga prowadzi tuż obok oddzielającego dwa państwa, zaoranego pasa drogi granicznej. Wkrótce odbija od tej granicy a ja docieram do miejscowości Bezledy. Czas by uzupełnić zapasy w niewielkim sklepiku. Nasi już tu dzisiaj byli. W agroturystyce Pod Dębami w Sępopolu nocowało tej nocy kilkanaście osób. Piersi opuścili nocleg jeszcze przed świtem o 4 rano. Wykupuję 3 ostatnie bułki drożdżowe, uzupełniam bidony. Wyboru wielkiego nie ma. Na większe "obiadowe" zakupy przyjdzie czas nieco później.



Nieoczekiwana atrakcja [1239 km]


W Bezledach jestem zbyt wcześnie. Nie załapię się na późniejszą aktualizację i asfaltowy objazd. Przede mną ciągnące się aż po horyzont ściernisko. Wzdłuż pola przebiegają koleiny utworzone w wyniku przejazdu ciężkiego sprzętu rolniczego. Niektórzy dowcipnisie nazywają to drogą techniczną. Nie jest źle, pomimo nocnego deszczu "droga" jest twarda i przejezdna. Nieco dalej nie jest już tak dobrze. Przebiegająca obok wyrobiska gruntowa droga nasycona jest wodą. Próba przejazdu skończyłaby się brodzeniem po kostki w błocie. Z trudem udaje się jechać nieco bardziej twardym poboczem. To jedyne tak błotniste miejsce na trasie, którą pokonałem. Od razu przypomina mi się SMS od znajomego, który nie uciekł przed opadami i nie ukończył zmagań: Ja nie wiem jak Ty na takich wąskich oponach to przejechałeś, no chyba że przejechałeś te błota przed deszczem.

Krótki odcinek mięsistego błota to nie koniec ale początek dzisiejszych trudności. Wjeżdżam w nadgraniczne lasy i zaczyna się zabawa. Głębokie koleiny biegnącej na skraju lasu drogi przedzielone wysokim porośniętym trawą progiem. Balansowanie na krawędzi tego progu, omijanie wypełnionych wodą kolein. Odrobina techniki i zmysł równowagi ogromnie ułatwiają pokonanie tego łagodnego podjazdu. Na końcu podjazdu na skrzyżowaniu z równie zapyziałą drogą stoi terenówka Straży Granicznej. Zatrzymają? Wylegitymują? Pełne zaskoczenie. Kiedy dojeżdżam Panowie stają na stopniach samochodu dopingują i głośno klaszczą. Przeżywam szok. Jak to, tak na służbie?



Odrobina wody jeszcz nikomu nie zaszkodziła [1248/1256 km]


Stan dróg się nie poprawia. Te gorsze porośnięte trawą i poryte koleinami użytkowane jedynie przez SG i nieco lepsze stare szutrówki wykorzystywane przez służby leśne. Ogólnie nie jest źle, rozmoczone i nierówne leśne drogi z reguły mają twarde, nieznacznie tylko rozmoczone po całonocnym deszczu, podłoże. Mięsiste błoto zdarza się naprawdę sporadycznie i to na jedynie na krótkich odcinkach. Wkrótce rozlewające się na całą szerokość drogi kałuże i wypełnione wodą koleiny przestają być problemu. Po prostu przestałem je za wszelką cenę omijać. Mam wrażenie, że lasy i trudno przejezdne leśne drogi nigdy się nie skończą. Widok zielonego koloru na ekranie nawigacji staje się najbardziej znienawidzoną barwą.

Hurra!!! Najbardziej wyczekiwany widok. Przygraniczna miejscowość Galiny i nowa kończąca się właśnie tu asfaltowa droga. Nawet nie mam czasu nacieszyć się tym widokiem. Rzut oka na ślad i po 20 metrach muszę zignorować to udogodnienie. Po betonowych płytach (pewnie pozostałość istniejącego tu kiedyś PGR-u) wracam do lasów. Zaciskam zęby i z utęsknieniem czekam na koniec koszmaru. Po kolejnych kilometrach opuszczam las. Czy teraz to już na zawsze? Jak krótko podsumować ten fragment trasy? Było ciekawie. Ciekawie dla rowerowych masochistów. Najbardziej zdumialo mnie to, że ten odczuwany jako niekończący się i bardzo rozciągnięty w czasie odcinek, trwał naprawdę tylko chwilę. Widać, że czas jest pojęciem względnym. Analiza śladu wykazała, że w ciągu półtorej godziny pokonałem niespełna 20 kilometrów.

W Głębocku zatrzymuję się, żeby po raz kolejny uzupełnić zapasy w sklepie. Postój pod znajdującą się na skrzyżowaniu dróg wiatą nieoczekiwanie przedłuża się. Kiedy po posiłku szykuję się do dalszej jazdy zaczyna padać. Mam szczęście, największy i jedyny tak ulewny deszcz na trasie Wschód 2021 mogę przeczekać pod dachem. Odpowiednio zabezpieczony przed deszczem nie czekam na całkowite ustanie opadów. Woda jeszcze nie wsiąkła w gruntowe drogi znacznie spowalniając jazdę, ale ważne by dystans dzielący mnie od mety przez cały czas zmniejszał się.



Pasłęka (w tle Zalew) [1309 km]


Pierwszy widok Zalewu Wiślanego jest jednym z najbardziej oczekiwanych dzisiaj momentem. Widok, który oczywiście nigdy nie przebije widoku Leszka witającego uczestników na mecie. Jest płasko, a wkrótce pojawia się poprowadzony po wałach asfaltowy dywanik Green Velo. Pochylam się na lemondce by jak najlepiej wykorzystać sprzyjające szybkiej jeździe podłoże. Dystans dzielący mnie od Gdańska staje się liczbą dwucyfrową. Skupiając się na jeździe można zapomnieć o regularnym odżywianiu. Od ostatniego większego posiłku w Głębocku minęły prawie 4 godziny. Później dość nieregularnie wrzucałem coś na ruszt. To musiało się skończyć w jeden sposób. Opadam z sił i to w najmniej dogodnym miejscu.

Green Velo opuszcza płaskie wybrzeże wspinając się łagodnie na zbocza Wysoczyzny Elbląskiej. Prowadzę rower podmokłą drogą wzdłuż pól. W lesie wcale nie jest lepiej. Mokra droga to wznosi się to opada. Na tym etapie zaczyna brakować sił by pokonać ją bez zsiadania z roweru. Zatrzymuję się przy MOR Leśniczówka by zjeść "normalny" posiłek. Do bułek wyciągam ostatnie zapasy, do bidonów wlewam żelazny zapas, dziewiczej, bo wiezionej od startu 1 litrowej Nałęczowianki. Niebawem dotrę do bardziej cywilizowanych terenów. Tu sklepy będą dostępne prawie w każdej napotkanej miejscowości.

Opuszczam leśne drogi i jadę wzdłuż brzegu Zalewu. Znowu jest płasko. W mocno wyeksploatowanych nogach czuję krótki asfaltowy podjazd - ostatni podjazd przed zupełnie płaskimi Żuławami. Jedyne podjazdy jakie jeszcze mogę spotkać to pokonywanie wiaduktów. Jestem wdzięczny Orgom, że nie musiałem pokonywać opadającej w kierunku wybrzeża Wysoczyzny tak jak podczas maratonów szosowych główną drogą z dwoma długimi podjazdami.

Niestety przejazd przez Żuławy również różni się od tego podczas ubiegłorocznego maratonu szosowego MRDP Wschód (tym razem na niekorzyść). Długie odcinki asfaltowych dróg, na których można z przyjemnością odliczać już tylko dziesiątki (a nie setki) kilometrów jakie pozostały do mety, nieoczekiwanie się kończą. Może niedosłownie kończą. Opuszczamy je by kontynuować jazdę najkrótszą chociaż gruntową już drogą. Po deszczu najkrótsza nie znaczy najszybsza opcja. Kałuże, nierówności, wilgotne zasysające opony podłoże, kępki trawy. Kolejny asfalt daje złudną nadzieję, że tak będzie wyglądała trasa aż do samej mety. Przed dotarciem do mostu nad Wisłą sytuacja ze zmianą podłoża powtarza się jeszcze kilkukrotnie.



Po wiślanym wale [1395 km]


Ścieżka rowerowa po wale. Asfaltowa droga wzdłuż kanału czy jakiejś odnogi Wisły. Z oddala widzę światła rafinerii. Nawet nie zauważam, kiedy mijam granice miasta. Jakiś wierny kibic dopinguje upewniając się czy ja to na pewno ja: Krzysztof?. Potwierdzam. Pilnie wpatruję się w linię śladu nieustannie zmieniając kierunek jazdy czy stronę drogi. Przeciskam się pomiędzy tłumem turystów na starym mieście. Wreszcie zatrzymuję się nie mogąc odnaleźć na ekranie GPS-a dalszego śladu. Ciemnoniebieski kolor jakim zaznaczyłem ślad obok tak samo zaznaczonej rzeki, to nie jest trafny wybór. Zawracam znajdując się zaledwie 300 metrów od celu.

Ciąg dalszy to w moim wykonaniu porażka, do której nawet wstyd się przyznać. Przez długi czas bezradnie kręcę się po mieście. Telefonicznie próbuje mnie instruować żona (czy to aby nie była niedozwolona na maratonie samowystarczalnym pomoc z zewnątrz?) Ostatecznie drogę wskazuje przypadkowo napotkany facet w koszulce Maratonu Północ-Południe. Dokładnie po 50 minutach wracam do miejsca, w którym wcześniej zawróciłem. Po minucie czy dwóch melduję się na mecie. META - 21:25. Czas przejazdu 133 godzin 50 minut (czyli 6 dni i 5 nocy) oznacza, że przedstartowe przewidywania (5-6 dni) były jak najbardziej poprawne. Radość z pokonania trasy nieco tłumi bezradność jakiej doznałem w ciągu ostatnich kilkudziesięciu minut.



To już koniec


Czwartek:
Dystans 237,4 km
Czas 21:25 Czas jazdy 14:59
Postoje 7:26
Prędkość śr. 16,1 km/godz.
Prędkość max 41,5 km/godz.

Statystyka maratonu:
Dystans z licznika 1440,4 km
Dystans maratonu 1424,0
Dziennie śr. 258,3 km
Czas trasy 133:50
Czas jazdy 85:36
Postoje 48:14
Prędkość śr. 16,8 km/godz.
Prędkość max. 65,6 km/godz.




Ahoj Przygodo!!!


Jeżeli miałbym najkrócej określić Wschód 2021 to będzie to słowo Przygoda. Każdy maraton Leszka Pachulskiego (Wisła 1200, Carpatia Divide, Pomorska 500, Wschód) ma swój odrębny charakter. Kultowa już Wisla, najtrudniejsza Carpatia, lekko pagórkowata Pomorska 500. Najbardziej interesujący jest jednak dla mnie Wschód. Obiema rękoma podpisuję się pod tym co napisał organizator " Wschód ... Gdzie krajobrazy, lasy, jeziora i pola czekają na odkrycie i przeżycie niezapomnianej przygody. Gdzie małe przysiółki i zabytkowe miasta, parki narodowe, góry i rzeki. Nic dodać, nic ująć. Polecam pokonanie Wschodu wszystkim ultrasom i tym którzy jeszcze nie wiedzą, że takimi są. Widzimy się już za rok. Ahoj Przygodo!!!




Noclegi:
I. 245,5 km - Werchrata - pustelnia albertyńska (kaplica) na zboczu Monasterza (godz.0:12-5:26)
II. 468,5 km - Włodawa - mieszkanie w blokach (godz.22:15-6:22)
III. 720 km - MOR Guszczewina - wiata (godz.21:07-5:35)
IV. 984 km - Ruda - wiata autobusowa (godz.23:41-4:46)
V. 1193 km - Sępopol - agroturystyka (godz. 20:51-4:41)


Sklepy:
I. 101,6 km - Wojtkowa (godz. 14:12 sob.)
II. 178,2 km - Bąkowszczyzna (19:07 sob.)
III. 290 km - Krasnobród (8:54, nie.)
IV. 375 km - Kozieniec (15:58, nie.)
V. 400 km - Okszów (7:28, nie.)
VI. 549 km - Koroszczyn (10:38, pon.)
VII. 700 km - Białowieża (19:00, pon.)
VIII. 808 km - Załuki (11:24, wt.)
IX. 899 km - Dąbrowa Białostocka (16:56, wt.)
X. 1025 km - Smolniki (8:07, śr.)
XI. 1113 km - Budry (14:32, śr.)
XII.1235 km - Bezledy (6:33, czw.)
XIII.1276 km - Głębock (10:02, czw.)
XIV. 1386 km - Tujsk (17:47, czw.)


Obiady:
I. 945 km - Augustów (19:50, wt.)


czas

dystans

czas jazdy

czas postojów

prędkość śr.

prędkość max

I dzień

16:25

245,5

14:02

2:23

17,3

65,6

II dzień

24h

223,0

14:00

10:00

16,0

49,2

III dzień

24h

251,5

13:00

11:00

19,3

42,8

IV dzień

24h

264,0

16:04

6:56

16,5

40,4

V dzień

24h

219,0

13:31

10:29

16,2

52,9

VI dzień

21:25

237,4

14:59

7:26

16,1

41,5

I doba

24h

273,0

16:02

7:58

17,0

65,6

II doba

24h

217,0

13:12

10:48

16,4

49,2

III doba

24h

265,0

13:48

10:12

19,2

42,8

IV doba

24h

276,0

16:21

7:39

16,3

52,9

V doba

24h

225,0

13:55

10:05

16,2

45,0

VI doba

13:50

194,0

12:28

0:32

16,1

41,5

Cała trasa

133:50

1440,4

85:36

48:14

16,8

65,6

FOTORELACJA


T R A S A



Krzysztof Wiktorowski (wiki) - nr 109
e-mail: wiki256@gmail.com

powrót