Noce i dnie
czyli spacerkiem przez góry

Góry MRDP
Przemyśl-Świeradów Zdrój, 22-27.08.2015 r.

(relacja)

relacje z innych imprez
powrót

==>> część II - 3/4 doba

fot. Marecki, Jacek Nowicki, własne


Przygotowania

Najdłuższy, najtrudniejszy, najbardziej ekstremalny. Te słowa najlepiej oddają charakter imprez rowerowych organizowanych przez Wigora (Daniela Śmieję). To nazwisko i nick odmieniane przez wszystkie przypadki będzie mi towarzyszyło od momentu, kiedy zacząłem brać udział w zorganizowanych imprezach rowerowych. Początkowo poznałem gościa jako cyborga imprez na orientację i notorycznego zwycięzcę kultowego Harpagana. Później spotkałem osobiście na trasie pierwszego w Polsce długodystansowego maratonu szosowego. Razem z Wigorem pokonałem ostatnie 160 (z 510) km Supermaratonu Rowerowego wokół Wyspy Wolin.

Daniel jest znany w światku orientalistów z organizacji dwóch ekstremalnych imprez: letniego Grassora oraz zimowej Nocnej Masakry. Wśród szosowych długodystansowców, marzeniem jest pokonanie trasy jednego z najdłuższych w Europie i na świecie: Maratonu Rowerowego Dookoła Polski (MRDP). Tym razem trasą rowerowych zmagań będzie lajtowa, mocno okrojona wersja tego maratonu czyli przejazd południowej jego części. Do pokonania będziemy mieli zamiast 3 tys. niewiele ponad 1000 km. Że będzie to najtrudniejsza bo górzysta część trasy to już niewielki szczegół. Przecież w przeciwieństwie do uczestników MRDP startujących z nad morza, w góry będziemy wjeżdżać na świeżo.

Przed startem ...


Chociaż dwa lata temu zapisałem się na listę startową MRDP, to w końcu realnie oceniłem swoje możliwości i zrezygnowałem ze startu w tej imprezie. Z zapartym tchem, jako kibic obserwowałem natomiast zmagania startujących na tej trasie znajomych. Kiedy wkrótce po zakończeniu imprezy ukazuje się informacja o planowanej krótszej trasie, już wiem: w tym maratonie na pewno wezmę udział. Przygotowania czas zacząć. Teraz wszystko co robię podporządkowane jest temu jednemu celowi. Mam prawie 2 lata by przygotować się jak najlepiej.

Sen z powiek spędza mi konieczność potwierdzenia przebytej trasy przy pomocy zapisanego śladu. Skąd ja wezmę trackera czy inne podobne a niezbyt potrzebne mi w codziennej jeździe urządzenie. Nieoczekiwanie sprawa rozwiązuje się sama - co nie znaczy, że bez mojego udziału. Losowanie wypasionych nagród po zakończeniu Transjury. Laptopy poszły już w "obce" ręce. Czekam na wymarzonego Garmina. Jeeest!!! Jest mój!

Kolejna pozycja przygotowań to uzyskanie kwalifikacji. Udział w zorganizowanym ultra maratonie z punktami żywieniowymi co kilkadziesiąt kilometrów nie wydaje mi się najlepszą opcją (podczas GMRDP będę musiał być samowystarczalny). Odrzucam również wykorzystanie znajomości czyli punktu regulaminu "inne dokonania zawodnika pozytywnie ocenione przez organizatora". Pozostaje opcja najlepiej przygotowująca do startu czyli samotne pokonanie dystansu 600 km w trybie non stop. Plany udaje się zrealizować 10-11 lipca czyli 6 tygodni przed startem. Kwalifikacje GMRDP

Nieustannie targają mną wątpliwości. Dystans jest jak najbardziej do pokonania. Robiłem to przecież już dwa razy podczas Imagis Touru i BB Touru. Przerażenie budzą raczej przekraczające 10.000 m przewyższenia czyli podjazdy, jakie będę pokonywał niemal od początku trasy aż do mety. No i ta samowystarczalność na trasie. Dbanie o wyżywienie, zapasy wody na nocną jazdę, noclegi.

Żeby poprawić sobie humor muszę sięgnąć do zamierzchłych już wspomnień - przecież ja już kiedyś tę trasę pokonałem. To nic, że było to …dzieści lat temu, to nic, że robiłem to w dwóch etapach. Jeden raz pokonałem trasę od zachodniego krańca Gór Izerskich do Zakopanego. Kilka razy rozpoczynałem wędrówkę w Przemyślu i przechodząc wzdłuż południowej granicy docierałem również do tego miasteczka. Wtedy podczas każdej dłuższej górskiej wędrówki ciężki plecak obowiązkowo wypełniało jedzenie (najczęściej puszki mielonki, paprykarza). W nielicznych sklepach, otwieranych na krótko i to w najbardziej nieodpowiednich godzinach można było upolować jedynie świeży chleb. Było to w czasach kiedy ośrodek w Arłamowie i jego okolice dostępny był jedynie dla wybranych. Teraz tę trasę będę pokonywał rowerem. Długie przygotowania nie mogą pójść na marne. To nie może się nie udać.

Przedstartowa gorączka

Kilka tygodni przed startem myślami jestem już na trasie. Obawiając się oblężenia pociągów dużo wcześniej kupuję bilet do Przemyśla. Czekam i czekam. Wreszcie jest ten długo wyczekiwany dzień. Wsiadam do pociągu. Wieczorem będę już na miejscu. Kilka godzin w oczekiwaniu na przesiadkę. Pobieżne zwiedzanie Krakowa, odpoczynek nad Wisłą. W kolejnym pociągu spotykam już dużą, ograniczoną tylko pojemnością przedziału rowerowego (10), grupkę bikerów. Dłużąca się podróż po remontowanym odcinku torów to okazja do rozmów, żartów, wymiany poglądów. Można też zrobić przegląd sprzętu rywali, w szczególności minimalnych przełożeń, jakże istotne na długich, stromych podjazdach.

Jesteśmy na miejscu. Ostatnie przygotowania, rozmowy, szykowanie sprzętu. Teraz najważniejszym jest dobrze się wyspać przed startem. Większość startujących nie planuje noclegów w czasie pierwszej nocy po starcie. Nieco po 22 ktoś gasi światło i w niedużej sali gimnastycznej zapada cisza. Coś niespotykanego podczas innych imprez w których brałem do tej pory udział. Mam wygodne miejsce do spania, bo Krzysiek Siemieniuk, który zameldował się w bazie wcześniej, odstępuje mi połowę szerokiego materaca gimnastycznego.

fot J.N.

Gotowy do startu


Budzimy się dostatecznie wcześnie by na spokojnie dokończyć przygotowania. Jem śniadanie, wyskakuję na miasto uzupełnić prowiant na drogę i skrupulatnie pakuję niezbędne ciuchy i jedzenie na początkowy odcinek trasy. Z nudów oglądam co, jak i ile bagażu zabierają konkurenci. Można obserwować całą gamę pomysłów, od sakw, plecaków, po torby podsiodłowe czy wreszcie niewielkie torby mocowane w przestrzeni pomiędzy ramą. W najszczęśliwszej sytuacji są zawodnicy startujący w kategorii sport z samochodem wspierającym, oni nie muszą się martwić o bagaż, wyżywienie czy nocleg na trasie.

Blisko godzinę przed startem przygotowania zakończone. Każdy marzy już tylko o tym by wreszcie wsiąść na rower i jechać. Na rynku w Przemyślu gromadzi się pokaźna grupka ok. 70 bikerów. Niektórzy się dobrze znają, inni widzą po raz pierwszy. Wszystkich łączy jeden cel, wsiąść na rower w Przemyślu i zakończyć jazdę w Świeradowie. Dla wielu ze startujących zgodnie z ideą imprezy będzie to przygotowanie do startu na całej trasie Maratonu Rowerowego Dookoła Polski (MRDP) i poznanie trudności związanych z samotną jazdą, dla innych będzie to walka o przetrwanie i przekroczenie zdawałoby się nieprzekraczalnych granic wydolności własnego organizmu. Jedni będą walczyć o "wykręcenie" jak najlepszego czasu i o zwycięstwo, drudzy będą marzyć o osiągnięciu mety w wydawałoby się dość sprzyjającym pięciodniowym limicie czasu.

W przedstartowych, zupełnie teoretycznych rozważaniach przewiduję dwa scenariusze 5 dniowy (400-250-200-150-122) i 4 dniowy (400-300-250-172). Ot taka zabawa liczbami sumującymi się do 1122 km. Każdy inny zestaw 4 czy 5 cyfrowy również przyjmnę z otwartymi ramionami

Pierwsza doba (sobota/niedziela)

Krótka odprawa prowadzona przez sprawcę całego tego zamieszania Daniela Śmieję, pamiątkowe zdjęcia i ruszamy na trasę. Pomimo, że wyjeżdżamy z centrum miasta nie ma wykonywanego na granicy przepisów przedzierania się między samochodami. Trasa będzie na długim odcinku całkowicie wyłączona z ruchu i obstawiona przez policyjne radiowozy i patrole na motocyklach. W mijanych miejscowościach, strażacy obstawiają nawet najmniejszą boczną drogę. Czuję się dowartościowany jako uczestnik tak ważnego wydarzenia.

Na początek grzeczna jazda za prowadzącym radiowozem. Niewielkie hopki i stała prędkość 25 km/godz. nie ułatwia jazdy. Po kilkunastu kilometrach w miejscowości Aksamice - start ostry. Radiowóz rusza do przodu przestając ograniczać szybkość poruszania się zawodników. Przed nami długi podjazd w kierunku Arłamowa. Dystans wystarczający do tego by zwarta grupa podzieliła się na mniejsze, akceptowane przez kodeks drogowy i policję grupki. Za Arłamowem policja znika, obstawiając jedynie kilka newralgicznych skrzyżowań aż do Ustrzyk Dolnych.

Start ostry - pooszliiii ...


Początek to dość nerwowa jazda. Nieustannie ktoś kogoś mija. Zapominając o czekającym mnie dystansie mimowolnie włączam się do tej "zabawy". Prosty zjazd za Arłamowem i na liczniku pojawia się cyfra 67 km/godz. Podobny wynik osiągam jeszcze gdzieś w Bieszczadach. To będzie mój rekord prędkości na tym maratonie. Zmęczony trasą nigdy później nie odważę się jechać tak szybko.

Mijając Ustrzyki uspokajam jazdę. Nie podniecam się widokiem jadących kilkadziesiąt metrów z przodu bikerów, nie usiłuję ich dogonić. Jadę swoim tempem i tak już pozostanie aż do mety. Na tym dystansie rywalizacja odbywa się na zupełnie innym poziomie abstrakcji. Dobre miejsce w rywalizacji zajmie nie ten kto szybciej wjedzie na najbliższe wzniesienie ale ten kto umiejętnie rozłoży siły na całym dystansie, odpowiednio zaplanuje czas odpoczynku, jazdy i posiłków.

Widząc zawodników zjeżdżających do napotkanego za Ustrzykami sklepu, spoglądam na opustoszały w dużej części bidon i również postanawiam uzupełnić tak trochę na wyrost zapasy wody. Przede mną przecież ciężkie podjazdy znane z obu edycji maratonu ze Świnoujścia do Ustrzyk. Wsiadam na rower spodziewając się najgorszego. Kiedy wreszcie zaczną się te strome podjazdy? Od ostatniego mojego pobytu tutaj, góry jakby się wypłaszczyły. Niezauważalnie docieram do najwyższego punktu na grzbiecie oddzielającym mnie od bieszczadzkich szczytów. Zjazd również mocno rozczarowuje.

Bieszczady w chmurach - niestety


Na horyzoncie pojawiają się Bieszczady. Wbrew wcześniejszym optymistycznym prognozom spowite są mgłą i ciemniejącymi z każdą chwilą chmurami. Wzrasta wilgotność powietrza a nieco dalej pojawią się pierwsze krople deszczu, które z dłuższymi przerwami będą towarzyszyły mi na całej trasie przez Bieszczady i Beskid Niski. Wilgoć w powietrzu kontrastuje z wyschniętymi lub ledwie sączącymi się strumieniami. Miejscami koryto Wołosatego w 3/4 wypełnione jest skalnym rumowiskiem i w zupełności nie przypomina zwykle szerokiej, rwącej górskiej rzeki.

Wołosaty - ale gdzie woda?


Do Ustrzyk docieram w towarzystwie Krzyœka Siemieniuka. Skręcamy do sklepu. Sięgam do kieszeni spodni, szukam w sakwie. Zaraz, ale gdzie jest mój portfel? Dla pewności wypakowuję całą sakwę. Portfel zniknął. Ostatni raz miałem go w ręce po wyjściu ze sklepu gdzieś 70 km wcześniej. W jaki sposób nie trafił do lub wypadł z sakwy pozostanie nierozwiązaną tajemnicą. Robię to co jedynie mogę i powinienem zrobić w tej sytuacji, zastrzegam kartę bankomatową. Od Krzyśka pożyczam drobną kwotę na najbliższe zakupy, uzupełniam wodę, zakładam kurtkę, na kolana naciągam stuptuty i mogę jechać dalej.

PK1 Ustrzyki Górne (106,9 km) - godz. 16:52

Sklep w Ustrzykach - ale gdzie portfel?


Przede mną dwa najtrudniejsze bieszczadzkie podjazdy na przełęcze Wyżnią i Wyżniańską. Cierpliwie pokonuję kolejne zakosy asfaltowej drogi. Coraz intensywniej zaczyna padać. Co tam, ciepły deszcz przecież jeszcze nigdy nikomu nie zaszkodził. Pod koszulką kolarską mam grubą koszulę termoaktywną zapewniającą komfort cieplny nawet wtedy gdy jest przemoczona. Na podjazdach trochę się pocę na zjazdach robi się chłodno ale szkoda tracić czas na nieustanną zmianę odzienia. Temperaturę reguluję jedynie rozpinając i zapinając kurtkę oraz opuszczając lub powijając rękawy. Najbardziej wrażliwą część mojej osobowości - kolana, przed zimnem i deszczem chronią podciągnięte nieco powyżej miejsca do którego zostały przeznaczone nieprzemakalne i chroniące przed zimnem stuptuty. Wilgotne skarpetki i przemoczone buty również nie stanowią żadnego problemu. Podczas startów w maratonach na orientację niejednokrotnie przekraczanie strumyków a nawet rzek jest najszybszym a niekiedy jedynym sposobem na zaliczenie całej trasy. Przyzwyczajony do wilgoci teraz nawet nie zauważam, że są mokre.

Połoniny z dołu ... i z przełęczy


20:40. Tabliczka Komańcza oznacza, że opuściłem Bieszczady. Bez zastanawiania i bez patrzenia na wskazania GPS-a jadę prosto przed siebie. Zatrzymuje mnie głos dobiegający z samochodu stojącego na skrzyżowaniu po przeciwnej stronie drogi. To jeden z samochodów wspomagających zawodników startujących w kategorii sport. O co chodzi? Jadę w niewłaściwym kierunku, tutaj powinienem skręcić. Przypadkowa obecność jednego z samochodów technicznych pozwala na uniknięcie poważnej pomyłki i nabijania "pustych" kilometrów. Kilka innych osób miało tu mniej szczęścia. Od tej pory będę bardziej skrupulatnie kontrolował wgrany do Garmina ślad trasy.

W międzyczasie dostaję SMS-a od Agi z biura maratonu a później telefon od Wigora - portfel się znalazł. To znaczy znalazł go jeden z mieszkańców Przemyśla. Odzyskaniem zguby zajmę się już po powrocie do domu. Humor poprawia mi telefon od Ani (chyba nie pomyliłem imienia), żony Marcina Witkowskiego, która proponuje mi pomoc, gdybym na trasie potrzebował pieniędzy. Bardzo miło jest usłyszeć tak nieoczekiwaną propozycję. Dziękuję za pomoc. O pieniądze nie muszę się martwić, mogę liczyć na pomoc każdego napotkanego w czasie jazdy znajomego (a pewnie i nieznajomego) uczestnika maratonu.

Przede mną długi przejazd wzdłuż Beskidu Niskiego. Przyjemna trasa poprowadzona w większości dolinami rzek. Wschodni, czasami południowo-wschodni, rzadziej południowy wiatr będzie przez najbliższe dni ułatwiał jazdę wszystkim uczestnikom maratonu. Intensywne zachmurzenie sprawia, że szybko robi się ciemno. W kompletnych ciemnościach czołówka na zasadzie kontrastu doskonale oświetla drogę. Mam wrażenie, że jadę przez tereny całkowicie niezamieszkałe. Jedynie od czasu do czasu pojawiają się pojedyncze budynki. Gdzieś po drodze dołącza do mnie Paweł Milczarek.

PK2 Nowy Żmigród (234,7 km) - 23:31

20:31-20:49. Powoli zbliża się północ. Czas na zasadniczy posiłek. Siadamy pod jakimś daszkiem chroniąc się przed kolejną porcją opadów. Wyciągam z sakwy moje ulubione jedzonko, pojemnik z makaronem i słoik dżemu (nie drzemu, jak napisałem w SMS-ie). Wszystko w porządku tylko do tego zestawu przydałaby się jeszcze łyżka. Ta niestety została w zasadniczym bagażu, który pojechał do Świeradowa. Chwilę zastanawiam się jak zjeść makaron wymieszany z dżemem bez łyżki? Grube świderki biorę ręką, "popijając" dżemem ze słoika. Paweł dołącza do Mareckiego, który przyjechał chwilę po mnie i jadą do położonej gdzieś z boku stacji benzynowej. Ruszam samotnie dalej.

W ciemnościach o takich widokach można tylko pomarzyć - Ustrzyki, raz jeszcze


Z tą samotnością to różnie bywa, w bezpośredniej bliskości jedzie jeszcze kilku zawodników więc zdarza się, że chwilę z kimś jadę, wymija mnie ktoś jadący szybciej lub mijam bikerów odpoczywających pod wiatą na przystankach. Wszystko nieustannie się zmienia. Trudno wszystkie zmiany i wszystkich napotkanych bikerów spamiętać. W pamięci pozostają tylko uczestnicy startujący w kategorii sport. Często i to do końca trasy spotykamy Jurka Ścibisza i Basię Nieścioruk, oraz Wacka Żurakowskiego i Heńka Huzara oraz ich samochody techniczne.

22.08 - Sobota 12:00-24:00 - 12 godzin jazdy - 236 km

Mijam Gorlice, Ropę. Jadę z nadzieją na dalsze lekkie wypłaszczenie. Nic bardziej mylnego. Zupełnie niespodziewanie rozpoczyna się długi, upierdliwy podjazd - Tania Góra przed Brunarami. Górka niewielka ale ciągnie się i ciągnie w nieskończoność. Zapada mi w pamięci na równi z dwukrotnie wyższymi tatrzańskimi przełęczami.

Na zjeździe robi się coraz bardziej zimno. Jadę dolinami rzek do Banicy. Nauczony doświadczeniem pilnie spoglądam na ślad wyświetlany na GPS-ie. Ten ostro skręca. Z prawej strony pojawia się stroma asfaltowa ściana. Niepozorna, ledwie widoczna w ciemnościach droga prowadzi prosto na otaczające dolinę rzeki zbocze. Tylko przez chwilę próbuję pokonać przeszkodę rowerem. Efekt jest niewspółmierny do wkładanego wysiłku. Po raz pierwszy zsiadam z roweru i z buta pokonuję najbardziej stromy ale krótki odcinek podjazdu.

PK3 Banica (292,8 km) - 3:22

Każdy podjazd kiedyś się kończy. Od startu minęło już ponad 16 godzin niemal nieustannej jazdy. Monotonny zjazd sprawia, że dopada mnie senny kryzys. Dłuższy czas udaje mi się z nim walczyć. Wreszcie poddaję się.

4:30-4:55. W Mochnaczce przed Tyliczem zjeżdżam na przystanek, ubieram wszystko co mam, przykrywam się śpiworem i zapadam w sen. Kilkanaście minut sprawia, że koszmar senny opuszcza mnie aż do kolejnej nocy. Szybko ruszam dalej.

W dolinie Popradu (fot. Marecki)


Zaledwie kilka przystanków dalej spotykam siedzącego pod wiatą Mareckiego. Zatrzymuję się by zamienić kilka słów. Po chwili jedziemy razem przez Powroźnik do Muszyny. Droga opada łagodnie w kierunku doliny. Przed nami długi, przyjemny, kilkunastokilometrowy zjazd. Czy na pewno przyjemny? Bezchmurne niebo sprawia, że przed świtem robi się naprawdę zimno. Pęd powietrza potęguje uczucie chłodu, który przenika każdą cząstkę mojego ciała. Nie ma innej opcji trzeba zacisnąć zęby i przeczekać (przejechać) najzimniejszą część nocy. Na dole będzie już znacznie cieplej. Zjazd, który powinien cieszyć ciągnie się w nieskończoność. W takich chwilach marzy się o rozgrzewającej jeździe pod górę.

PK4 Muszyna (320,7 km) - 5:54

Wreszcie jest tabliczka Muszyna, nieco bardziej zwarta zabudowa i płynący poniżej Poprad. Teren po przeciwnej stronie rzeki to już Słowacja. Tak blisko granicy jeszcze nie byliśmy. Dzień powoli budzi się ze snu. Jeszcze chwila i skostniałe ciało zacznie się rozgrzewać. Jedziemy drogą tak krętą jak płynąca poniżej rzeka. Marecki wskazuje kolejne zabudowania znanych ze sklepowych półek wytwórni wód mineralnych: Muszyna, Zubrzyk, Kropla Beskidu, Piwniczanka …. trudno to wszystko spamiętać. Mam wrażenie, że tu wystarczy w dowolnym miejscu wywiercić studnię głębinową by trysnęła nasycona minerałami woda.

Poprad


300-350 km Wszystko, dosłownie wszystko mnie boli: plecy, barki, ramiona, szyja. Uczucie znane również z poprzednich superdługich kilkudniowych maratonów. To organizm próbuje się jeszcze bronić przed ekstremalnym wysiłkiem. Wiem, że trzeba przetrzymać ten moment (w końcu kto tu rządzi Ja czy On). Powoli poczucie dyskomfortu i bólu bezpowrotnie mija. Powraca początkowa przyjemność z jazdy. Później dopadnie mnie uczucie zmęczenie ale to już zupełnie inna sprawa.

PK5 Stary Sącz (366,1 km) - 8:17

Opuszczamy dolinę Popradu. Tym razem jedziemy w górę doliną Dunajca. Droga niezauważalnie i nieodczuwalnie wznosi się w górę. We znaki daje się niemal nieprzerwany sznur samochodów. Popas i postój przed sklepem w Krościenku. Woda, soki, banany, drożdżówki. Marzy mi się lodziarnia w Szczawnicy i najlepsze lody zapamiętane jeszcze z dawnych lat. Marecki wyprowadza mnie z błędu - ta miejscowość nie znajduje się na trasie naszego przejazdu.

Pierwszy widok na Tatry


Opuszczamy oblężoną przez samochody trasę. Droga co Niedzicy coraz bardziej wznosi się. Na każdym bardziej stromym fragmencie drogi mój towarzysz popisuje się kapitalnym młynkiem pozostawiając mnie daleko z tyłu. Jadę swoim tempem. Każda próba przyśpieszenia kończy się ostrzegawczym bólem kolan. Propozycja by na mnie nie czekał spotyka się z odmową. Ostatni najbardziej stromy fragment prowadzimy rowery. Zjazd do Sromowców i zatrzymujemy się na sesję zdjęciową. Przed nami piękny słoneczny i nie za gorący, jakże różny od wczorajszego, dzień. Zaczynamy rozglądać się za jakąś knajpą. Ta u Nowaków nie wzbudza zaufania. Posiłek będziemy musieli odłożyć na później.


Zaczyna się długi, mozolny podjazd pod Łapszankę, przed którym ostrzegali niektórzy z zawodników jeszcze przed startem. Wzniesienie z pewnością dzisiaj nie najwyższe, nachylenie też nie imponujące ale przez kilkanaście kilometrów bez wytchnienia będziemy piąć się w górę. W Łapszy mijają 24 godziny od startu. Na liczniku 420 km czyli nieco więcej niż planowałem.

23.08 - Niedziela, godz. 0-12 - 184 km; 24 godziny - 420 km


Druga doba (niedziela/poniedziałek)

Nagrodą za długi podjazd jest szalony zjazd. Mkniemy przez opustoszałe pomimo godzin południowych wioski. Marecki ostrzega mnie przed wałęsającymi się psami. Za chwile jednak na kolejnym stromym (powyżej 10%) zjeździe wzdłuż Wojteczkowego Potoku sam rozpędza się do rekordowej prędkości 75 km/godz. Chociaż uwielbiam szybkie zjazdy, nie ryzykuję przekroczenia 60-tki. Zjeżdżamy do Jurgowa. Pomimo stromego zjazdu jesteśmy prawie 300 metrów wyżej niż wtedy gdy zaczynaliśmy podjazd pod Łapszankę.

Zaczyna się najbardziej stromy, długi podjazd prowadzący przez Brzegi w kierunku Głodówki. Asfaltowa droga stopniowo wypiętrza się. Wreszcie szybkość na tyle spada, że jazda rowerem przestaje mieć jakiekolwiek uzasadnienie. Wpychanie roweru pod górę w pełnym słońcu też nie jest łatwe, lekkie i przyjemne. Zastanawiamy się w jaki sposób zimą dojeżdżają tu mieszkańcy.

Fuj! Co za grubas!


Po osiągnięciu grzbietu odsłania się piękna panorama Tatrzańskich szczytów. Nie sposób nie zatrzymać się na krótką sesję zdjęciową. Teren na tyle wypłaszcza się, że bez wysiłku można pokonać go rowerem. Gdzieś na asfalcie pojawiają się napisy "Kwiatek" z innej odbywającej się na tej trasie imprezy. Nas nikt nie dopinguje.

14:02-14:58 Szymkówka. W drodze do najwyższego punktu trasy dajemy się skusić Karczmie z widokiem na Tatry. Najwyższy czas na długo wyczekiwany gorący posiłek. Zadowalam się dwoma naleśnikami z serem (a może było coś jeszcze?). Nie śpieszymy się, trochę odpoczynku przyda się przed czekającą nas trasą. Przyjemnie jest bezczynnie posiedzieć i pogapić się na górskie szczyty. Straszą (tylko straszą) kłębiące się nad Tatrami ciemne chmury.

Tatry Wysokie na wyciągnięcie ręki


Łagodny jak na tatrzańskie warunki podjazd do Głodówki. To najwyższy punkt na trasie maratonu. Teraz będzie już tylko niżej, co nie znaczy, że z górki. Przekonamy się o tym już podczas "zjazdu" do Zakopanego. Pomiędzy drzewami prześwitują Tatry Wysokie. Tu są dosłownie na wyciągnięcie ręki. Kręta droga zaskakuje pojawiającymi się od czas do czasu wypiętrzeniami. Pierwszym problemem jest odnalezienie Zazadniej Polany. Naszego kolejnego punktu kontrolnego. Nie jest toto zaznaczone na mapie. Nie wiadomo jak wygląda. Ja staram się namierzyć tajemnicze miejsce, kontrolując odległość. Marek szuka jakichkolwiek drogowskazów. Przy jednym z niewielkich parkingów dostrzega odpowiedni napis. W miejscu gdzie dawno temu istniała poszukiwana polana teraz rośnie dorodny świerkowy las. Przyroda (i TPN) odzyskała swoje tereny. Zatrzymujemy się by wysłać SMS-a.

PK6 Zazadnia Polana (453,8 km) - 15:29

Wreszcie opuszczamy lasy porastające tatrzańskie zbocza. Korzystając ze śladu jaki mam wgrany w Garminie sprawnie pokonujemy zatłoczone w niedzielne popołudnie ulice Zakopanego. Życie Dalej wcale nie jest lepiej, mijamy mekkę turystów, kolejno wejścia do: Doliny Kościeliskiej i Doliny Chochłowskiej. W pośpiechu oglądam fenomen turystyczny czyli tradycyjne drewniane góralskie domy w Chochołowie. Powoli widok tatrzańskich szczytów zastąpi odległy jeszcze widok masywu Babiej Góry.

Chochołów


18:25:18:56 Zubrzyca. Marecki pilnie rozgląda się za wiatą autobusową. Kiedy nic takiego przez dłuższy czas nie pojawia się, zatrzymujemy się na "gołym" przystanku. Siadamy oparci o niski nasyp za autobusową zatoczką. Przez chwilę Marek opowiada, że do snu potrzebuje idealnej ciszy a po chwili oboje odpływamy w niebyt. Przejeżdżające 2 metry obok TIR-y nie stanowią w tym żadnej przeszkody.

Droga, którą jedziemy zakręca we wszystkich możliwych kierunkach. Raz Babią oglądam spoglądając przez prawe, innym razem przez lewe ramię, czasami pojawia się na wprost przed nami. Kiedy rozpoczyna się podjazd pod Krowiarki pojawiają się konkurenci. Miejscowi nastoletni "kolarze" również jadą w kierunku przełęczy. Nawet na myśl nie przychodzi mi by udowadniać kto tu jest lepszy. Idealnie równy asfalcik pomaga walczyć z przeszkodą. Powoli nadchodzi zmierzch a przed nami druga noc jazdy.

PK7 Stryszawa (547,7 km) - 21:27

21:45-00:18. Coraz bardziej zaczyna przymulać. Wysyłamy SMS-a ze Stryszawy a kilka kilometrów dalej znajdujemy wygodną, obszerną wiatę. Szeroka i długa ława stanowi wygodne legowisko dla dwu osób. Niewiele ponad 2 godziny muszą wystarczyć na regenerację sił, na pozostałą część nocy i kolejny dzień. Z sennością będę prowadził bezwzględną walkę niemal na każdym dłuższym zjeździe. Budzimy się już po północy. Po 36 godzinach jazdy mamy pokonane 550 km czyli niemal połowę całej trasy.

23.08 - Niedziela godz. 12-24 - 130 km; godz.00-24 - 314 km; 36 godz. - 550 km

GPS pewnie prowadzi nas opłotkami Żywca. Mijamy kolejne znane przeze mnie bardziej z górskich wędrówek beskidzkie miejscowości: Jeleśnia, Węgierska Górka, Milówka. Gdzieś mi się ubzdurało, że po minięciu Tatr wkrótce pojawi się płaski odcinek GMRDP. Zaskakują mnie kolejne mniejsze i większe hopki. Już pogodziłem się, że na najbardziej stromych podjazdy zostaję z tyłu i wlokę się z szybkością 5 km/godz. Jeżeli ta wartość jeszcze bardziej spada, to oznacza dla mnie, że trzeba zsiąść z roweru.

Za Milówką opuszczamy główną drogę. Jedziemy przez Szare. Podjazd jak podjazd, takich podjazdów mamy w nogach już dziesiątki. Najciekawsza cześć zaczyna się po minięciu ostatnich zabudowań. Tu droga się po prostu kończy. Zamiast asfaltu pojawiają się betonowe, dziurkowane płyty. Poczucie "końca świata" potęgują ciemności nocy i widoczna na wprost ściana drzew. Czy to ma być droga dla szosowców?

Gdybym jechał sam z pewnością uznałbym, że pomyliłem trasę. Nie jadę sam. GPS nie myli się, Marecki nie kłamie. Dalszy odcinek drogi pokonamy z trudnością pchając rowery. Nie wiem czy to wina dużej stromizny czy nierównych, bo perforowanych płyt, ale tu wpychanie rowerów jest najtrudniejsze na całej trasie, wkładam w nie wyjątkowo dużo siły.

Docieramy do idącej powyżej szosy. To jeszcze nie koniec, przed nami kolejne kilka kilometrów łagodniejszego już podjazdu pod Ochodzitą. Jesteśmy tu tuż przed wschodem słońca, więc o rozległych widokach możemy zapomnieć. Chociaż niebo na horyzoncie już różowieje to doliny spowite są jeszcze w ciemnościach.


PK8 Istebna (612,8 km) - 5:27

Lodowaty zjazd przez Koniaków, Istebną. Rozpoczynamy dużo niższy i łagodniejszy podjazd pod Kubalonkę. Kiedy byłem tu ostatni, startując w Pętli Beskidzkiej, droga była w remoncie i niektóre odcinki trudno było pokonać nawet moim rowerem. Teraz idealnie równy asfalt ułatwia pokonanie tej przeszkody. Podjazd pozwala rozgrzać skostniałe członki. Wreszcie chwila na którą czekałem: na dłuższy czas opuszczamy góry, w jeździe nie będą przeszkadzały, dłuższe czy krótsze podjazdy. Dzisiaj będziemy jechać tylko po płaskim.

Dodatkowym bonusem będzie wiatr, który pomimo tego, że droga zmienia swój kierunek, zwykle będzie sprzyjający. Zadanie na dzisiaj (jakby do tej pory było inaczej) jest wykorzystanie sprzyjających warunków i pokonanie możliwie długiego dystansu. Prognozy pogody od kilku dni są konsekwentne, we wtorek (jutro) ma nastąpić załamanie pogody: opady deszczu i zmiana kierunku wiatru na zachodni. Powinniśmy być już wtedy gdzieś w okolicach Kotliny Kłodzkiej. Mijamy najniżej położone miejsce na trasie. Most na Odrze. Teraz będzie już tylko wyżej. Co nie znaczy, że będziemy jechali tylko pod górkę. Chwilę za Raciborzem mija 48 godzin od startu. Na licznikach 713 kilometrów czyli w dalszym ciągu jedziemy zgodnie z planem.

24.08 - Poniedziałek godz. 00-12 - 163 km; 2 doba - 293 km; 48 godzin - 713 km

==>> część II - 3/4 doba
powrót