Dawno się tyle nie nachodziłem

III Ekstremalny Rajd na Orientację "Izerska Wielka Wyrypa"
Barcinek, 17-19.08.2012 r.

(relacja)

relacje z innych imprez
powrót

fot. Monika Strojny, Kornel Jaskuła


Bazą tegorocznej III Izerskiej Wielkiej Wyrypy był Barcinek, niewielka miejscowość położona nieopodal Jeleniej Góry. W odróżnieniu od poprzedniej edycji tym razem poszukując punkty kontrolne będziemy przemierzać bardziej górzyste tereny Pogórza Izerskiego. Pomimo, że organizatorzy oszczędzą nam zdobywania najwyższych Izerskich szczytów, na optymalnym dystansie 150 km suma przewyższeń ma wynieść 3600 m. Jak mój organizm zniesie tak ekstremalną trasę?

Pytania się mnożą. Niepokój przedstartowy rośnie. Trasa o dużej ilości punktów (32) ma charakteryzować się wielowariantowością. Jak przy tak dużej ilości punktów wybrać optymalną kolejność ich zaliczania i pokonywania odległości między nimi? Jak obok parametru odległości prawidłowo uwzględnić parametr przewyższenia?



Podobnie jak przed rokiem, po starcie z bazy maratonu, rozpoczyna się sprint do odległego o 4-5 km miejsca rozdawania map. Porywam dwie wielkie płachty formatu A3. Duży margines pokrywania się map ułatwia dopasowanie całości. Przed oczyma mam mnóstwo czerwonych kółeczek oznaczających punkty, wiele dróg, dróżek i ścieżek, miejscami gęstą siatkę poziomic.

Szczegółowe opracowanie całej trasy wydaje się zbyteczną stratą czasu. Nie oglądając się na innych idę (jadę) na żywioł. Dwa najbliższe punkty wydają się oczywiste, na dopracowanie dalszej trasy będzie dostatecznie dużo czasu już w trakcie jazdy. W tym samym kierunku zmierza Stanisław Kruczek i kilku innych orientalistów. Kolejni zawodnicy pojawią się przy umieszczonym obok polnej drogi PK17 - drzewo z krzyżem, nadjeżdżając od przeciwnej, północnej strony. Tu spotkam bikerów z którymi zaliczę kilka kolejnych punktów, a później spotkam na końcowych odcinkach maratonu: Sabinę Giełzak, Jarka Wieczorka, Rafała Sambora.



Już kolejny punkt uzmysławia mi, że dzisiaj łatwo nie będzie. Po wjeździe polną drogą na łagodne wzgórze ostatni odcinek bez wyjątków pokonujemy "z buta" przez zroszoną o świcie łąkę. Punkt na wzgórzu ukryty w niewielkim lasku obok drogi. Podobnie jak wiele, wiele kolejnych nie da się go zaliczyć nie zsiadając z roweru i nie przebiegając kilkudziesięciu czy kilkuset metrów. Jak to się ma do przedstartowych zapowiedzi: Punkty kontrolne w większości podbijamy "z siodełka"? PK22 - zachodnie podnóże skały.

Szybki zjazd do asfaltowej drogi. Asfalt cieszy, tylko dlaczego znowu wspinam się pod górkę? Na położonym przy asfaltowej drodze PK25 - osada, doganiam młodzież. Bezzwłocznie ruszamy w kierunku, odległej o kilometr od asfaltowej drogi, skały o nazwie Sowi Kamień. Kilometr, kilometrowi nie równy. Przed nami kolejna rowerowa wspinaczka, do naszej grupki dołącza nadjeżdżający z tyłu Wigor. Porzucamy rowery przy drodze, a odległość dzielącą nas od punktu znów pokonujemy pieszo. PK27 - południowe podnóże skały.



Każdy podjazd kiedyś musi się skończyć. Przede mną to co lubię najbardziej. Długi, szybki zjazd w kierunku płynącej w dole rzeczki. Leśna, szutrowa droga nadaje się do tego doskonale. Upajając się szybkością nie zauważam, że moi partnerzy zatrzymują się i zawracają. Razem z Jarkiem wracamy, by bez większych problemów, odnaleźć PK32 - na wyspie omywanej dookoła wodami niepozornego o tej porze strumyka.

Po kilku kilometrach rozdzielamy się wybierając odmienną kolejność zaliczania najbliższych punktów kontrolnych. Prawie całą dalszą trasę będę pokonywał samotnie. Niedobrze, bo sam będę musiał poszukiwać punktów kontrolnych. Niedobrze (a może dobrze), bo sam będę musiał wybierać warianty przejazdu. Dobrze bo nie będę próbował na podjazdach dotrzymywać kroku młodszym i silniejszym kolegom i będę mógł jechać swoim własnym tempem.

Przede mną powrót na grzbiet, który całkiem niedawno opuściłem. Leśna droga łagodnie trawersuje wzniesienie, które jest najbliższym moim celem. Alternatywą byłoby kilkaset metrów wpychania roweru prosto pod górę. Przepuszczam jakiś samochód wymijający mnie na wąskiej leśnej szutrówce. Miła niespodzianka, z samochodu wychyla się pani Monika fotograf imprezy. Uśmiech, kilka zdjęć i jadę dalej. Precyzyjnie kontroluję pokonywaną odległość, sprawdzam kierunki i bezbłędnie docieram prosto na właściwe wzgórze. Tym razem punktu nie muszę szukać gdzieś w lesie. PK29 - (jest) na szczycie, tuż obok ścieżki.

W linii prostej dzieli mnie około kilometra od punktu położonego poniżej, na zboczu wzniesienia. Mapa jest aktualna, więc odnalezienie strumyka przecinającego leśną drogę nie sprawia trudności. Tylko, jak dotrzeć do położonego niżej PK? Jakiejkolwiek drogi czy ścieżki wzdłuż strumyka nie widać. Nadzieja na znalezienia drogi od strony leśnej polany również kończy się niepowodzeniem. Zostawiam rower. Z trudem pokonuję dziki, nieprzyjazny teren. Wertepy, podmokłe podłoże, wypełnione wodą zagłębienia, leżące gałęzie, krzaki. Szczęśliwie czerwony lampion punktu kontrolnego dostrzegam już z odległości kilkudziesięciu metrów. PK26 - róg ogrodzenia. Równie upierdliwy powrót do pozostawionego powyżej roweru.



Nadjeżdżają kolejni zawodnicy. Wojtek Paszkowski rusza w moje ślady. Innych kieruję wzdłuż strumienia. Szybki zjazd leśnymi drogami. Kiedy zatrzymuję się na skraju lasu, by skontrolować mapę, z bocznej leśnej drogi wyłania się całkowicie zagubiona orientalistka. Leśny parking, w pobliżu którego się zatrzymałem, jest odległy - od PK, którego Agnieszka poszukuje a który ja chwilę wcześniej zaliczyłem - o ponad kilometr.

Przeskakuję asfaltową drogę, po kamieniach przechodzę na drugą stronę strumienia. Jadę przez pola, łąki, las. Kilkaset metrów wpychania roweru leśną ścieżką. Chociaż to ciągle dopiero początek maratonu nachodzi mnie refleksja - dawno się tyle nie nachodziłem. Może dlatego, że dystans pokonany z rowerem pod górę odczuwa się podwójnie. PK20 - kamień na szczycie.

Na stosunkowo łagodnym zjeździe mijam Sabinę, Jarka i Rafała, którzy wybrali, łatwiejszą drogę na szczyt. Z napotkanym na kolejnym podjeździe Wigorem zaliczam PK18 - przydrożny jar a później już samotnie PK24 - róg ogrodzenia.

Pokonuję szutrowe, leśne drogi na różnym etapie ich ulepszania. Zjeżdżam do odwiedzonej wcześniej (PK28) doliny rzeki i cofam się do niezaliczonego wówczas PK31 - skrzyżowanie ścieżki i strumienia. Szczęśliwie na tym odcinku leśnej przecinki nie muszę pokonywać dodatkowych przewyższeń. Na punkcie i na drodze do niego pojawia się wielu piechurów. Wśród nich startujący dzisiaj na trasie pieszej Piotr Buciak.

W pobliżu znajduje się PK30 - PARKING, miejsce będące jednocześnie punktem żywieniowym. Miejsce na krótki postój i chwilę wypoczynku. Pochłaniam przygotowany poczęstunek, uzupełniam zapasy wody. Zamieniam kilka słów z Grzesiem, który ma zaliczone te same punkty kontrolne, chociaż widać po nim, że na swojej trasie pokonał nieco więcej przewyższeń.

Ruszamy szutrową drogą trawersującą zbocza przekraczających wysokość 1000 metrów "izerskich gigantów" . Zaliczam PK8 - pod mostkiem. Po odcinku jazdy pod górę czas na wytracenie nabranej na ostatnim odcinku wysokości. Szutrowa prosta droga doskonale się do tego nadaje. Kiedy po fantastycznym zjeździe zatrzymuję się i sięgam po bidon, moja ręka trafia na pustkę. Jazda z dużą prędkością po wyboistej drodze spowodowała, że koszyk trzymający bidon urywa się i całość, niezauważalnie dla mnie, traci kontakt z resztą roweru. Szczęśliwie w sakwie prawie nie naruszona plastikowa butelka wypełniona wodą. Teraz będę pił rzadziej ale więcej, tzn. na nielicznych postojach.

Odmiennie niż Grześ, a teraz napotkany na zjeździe Ryszard Otto, odpuszczam (na razie) zaliczanie punktów położonych na wzgórzach otaczających Świeradów Zdrój po przeciwległej stronie doliny. To byłaby zbyt duża dawka podjazdów w zbyt krótkim okresie czasu.



Przede mną chyba najdłuższy a jednocześnie najłatwiejszy, bo asfaltowy podjazd do prawdopodobnie najwyżej na trasie położonego punktu kontrolnego. Nie chciałbym tych kilku kilometrów podjazdu na wysokość ponad 800 m n.p.m. pokonywać szutrową czy gruntową drogą.

Jeszcze jeden ostry zakręt i wtaczam się do miejsca w którym nartostrada przecina asfaltową drogę. Punkt (jakżeby dzisiaj mogło być inaczej) znajduje się na stromym zboczu około 100 metrów poniżej drogi. To nic, że stromizna uniemożliwia swobodne zejście - Kornel, budowniczy trasy, w swoim optymalnym 150 kilometrowym wariancie przewidywał zjazd wzdłuż nartostrady. PK23 - przy wschodniej granicy nartostrady.

Teraz czas na kolejkę kursującą na Stóg Izerski. Przy jednym ze słupów (tych niżej położonych) znajduje się kolejny punkt. Nierówny asfalt i spacerowicze nie pozwalają na wykorzystanie wszystkich zalet najbardziej stromej asfaltowej drogi na trasie maratonu. Hamuję dużo wcześniej niż chciałbym to zrobić. Jest droga wzdłuż wyciągu. Słup tuż obok drogi? To byłoby zbyt proste. Gdzie te słupy mająš numerki? Po stromej skarpie wspinam się do tego właściwego. PK19 - drzewo przy słupie nr 5 wyciągu.

Po tym co przeszedłem przez ostatnią godzinę, przejazd w kierunku kolejnego punktu to czysta przyjemność (niewielkie podjazdy są prawie nieodczuwalne). Mijam kilka/kilkanaście ścieżek (singltrack-ów) zbudowanych w tym miejscu specjalnie dla rowerzystów oraz mnóstwo bikerów z nich korzystających. Bez problemu docieram prosto na PK16 - drewniane ogrodzenie. Jeden z nielicznych punktów zaliczanych bez zsiadania z roweru.

Zjeżdżam w kierunku asfaltowej drogi. Kolejnym moim celem jest wzbudzający dreszczyk emocji ODCINEK SPECJALNY. Jakie atrakcje tym razem przygotowali nam budowniczowie trasy? Kilka minut odpoczynku przeznaczonego na posiłek i napełnienie butelki wodą. Od obsługi punktu dostaję mapkę z trasą singltrack'a. Z lekką niepewnością ruszam na trasę. To mój pierwszy przejazd tego typu sztucznym tworem. Z niepokojem obserwuję otoczenie ścieżki - nie chciałbym przeoczyć, żadnego z 3 umieszczonych obok trasy punktów kontrolnych. Dopiero po zaliczeniu pierwszego dobrze widocznego punktu z przyjemnością przyśpieszam. Czuję niesamowitą frajdę zjeżdżając cieniutką ścieżynką poprowadzoną pomiędzy drzewami w poprzek stromego zbocza. Chociaż kilka minut tracę gubiąc właściwą trasę, sędziowie stwierdzają, że 36 minut to wynik plasujący mnie w pierwszej dziesiątce. Startujący po mnie Grześ z czasem 26 minut zdobędzie nagrodę za najszybszy przejazd.

Czas na wyjazd z kraju. Przede mną punkt umieszczony po czeskiej stronie dawnej granicy oraz drugi przy granicznym słupku. Doskonała ścieżka rowerowa przez las. Mijam zaznaczone na mapie "Singltrack Centrum", w terenie ogromna ilość bikerów, parking zapełniony samochodami z rowerowymi bagażnikami. Nie wiem czy to zwykły dzień dla uwielbiających ten sport Czechów, czy też odbywają się tu jakieś zawody.

Po przekroczeniu granicy moja dotychczasowa precyzja w odnajdywaniu punktów jakby znika. Zmęczenie? Roztargnienie? Pomimo precyzyjnego odmierzania odległości PK08 - na ścieżce odnajduję dopiero za drugim podejściem, przy kolejnej napotkanej drodze.

Podobną wpadkę zaliczam jadąc do kolejnego punktu. Wydaje się, że punkt jest tuż, tuż - na wyciągnięcie ręki. Zamiast dotrzeć do brzegu strumienia wyjeżdżam na skraj lasu. Nic nie zgadza się z mapą. Gdzie jestem? Przecież niedawno widziałem ślady rowerowych kół? Szkoda czasu na szukanie zaznaczonych na mapie ścieżek. Punkt jest naprawdę blisko. Jadąc na północny-zachód muszę dotrzeć do granicznej rzeki. Dwukrotnie przepełzam z rowerem pod nisko rozciągniętymi drutami okalającymi pastwisko, jadę leśną przecinką by po chwili odnaleźć rzekę, ślady rowerowych kół a po przeciwnej stronie rzeczki lampion punktu kontrolnego - PK03 - słupek graniczny C77-6A.

Ruszam wzdłuż wyznaczonej przez betonowe słupki granicy. Graniczna ścieżka stromo, bardzo stromo pnie się w górę. Z dużą trudnością wpycham rower na pobliskie wzniesienie. Wskazania licznika spadają poza graniczną, minimalną wartość 2,3 km/godz. (Sigma nie przewiduje tego, że można się poruszać (z) rowerem jeszcze wolniej). Temperatura wzrasta od rześkich 8 stopni C. wczesnym rankiem na starcie do upalnego 27 stopni C teraz, czyli w środku dnia. Wreszcie osiągam szczyt. Przeskakuję na leśną drogę. Przede mną kolejny punkt do którego nie można (nie opłaca się - szczególnie po tak morderczym podejściu) dotrzeć rowerem. 300 metrów nieprzyjaznego nawet dla piechura, porośniętego trawą podłoża w górę, takiż sam powrót. PK02 - ruiny na szczycie zaliczony. Można jechać dalej.

Zjazd w dolinę, nierówna, piaszczysto-kamienista polna droga, asfalt. Wolimierz - o ile dobrze pamiętam - miasto rodzinne braci J. budowniczych trasy. Krętą drogą przez pola i łąki jadę w kierunku Czarnego Potoku. Co by nie mówić o trudnościach przejazdu, to droga ta ma jedną zaletę - wreszcie jadę po płaskim. PK06 - zachodni brzeg rzeki.



Nas razie nie myślę o łatwym i odległym o bodajże 2-3 km PK07. Liczę, że przyjdzie na niego czas później. Moim celem są punkty pozostawione "na deser" na wzgórzach okalających Świeradów Zdrój od północy. Przyjemny asfaltowy odcinek trasy wzdłuż Kwisy, przeskakuję na drugą stronę rzeki. Opuszczam ostatnie zabudowania mijanej miejscowości i ..... "zaczynają się schody". Wkrótce już nie da się jechać - tzn. ja nie jestem w stanie jechać. Na mapie gęsto położone poziomice na które wcześniej nie zwróciłem uwagi. Ciągnę rower wzdłuż żółtego szlaku pieszego w górę. To podobno najgorszy wariant zdobywania tego punktu. Z niecierpliwością wypatruję końca koszmaru. Wreszcie lekki wypłaszczenie. Leśna droga i obok drogi PK13 - grób leśników.

Jestem tak wyczerpany podejściem, że lekki podjazd leśną drogą - jedną z tych, które do tej pory pokonywałem z przyjemnością - teraz stanowi ogromne wyzwanie. Jadę bardziej siłą woli a nie siłą mięśni, które jakby przestały spełniać funkcje do których zostały stworzone i wytrenowane. Staram się wykrzesać ostatnie ukryte zasoby. Wlekę się niemiłosiernie wolno. Droga zdaje się nie mieć końca. Nawet lekki zjazd pozostaje niemal niezauważalny. PK21 - ścieżka na granicy kultur.

Krótka pogawędka z Piotrkiem Dreslewskim, który właśnie opuszczał punkt. Chwila refleksji. Czy ja naprawdę chcę jechać na kolejne punkty a nie zjechać do bazy? Odpowiedź zdaje się oczywista. Dotychczasowy pozwalających liczyć na zaliczenia wszystkich punktów zapas czasu (po 0,5 godz. na punkt) został mocno nadszarpnięty. Z drugiej strony do końca zawodów pozostaje ponad 3,5 godziny. Nawet gdybym miał w tym czasie prowadzić rower mam szanse na zaliczenie kilku kolejnych punktów. Bez entuzjazmu i wbrew sobie wsiadam na rower i pedałuję by wrócić na grzbiet.

Wkrótce koszmar się kończy. Zaczynam zjeżdżać ostro w dół. W połowie zjazdu przerwa na zaliczenie punktu. Punkt znajduje się w dolinie spływające z gór rzeki. Chociaż od punktu dzieli mnie (z linijką w ręku) 500 m., bez zawahania rzucam rower i truchtam polną drogą w dół. PK14 - skrzyżowanie ścieżki ze strumieniem. Powrót w trochę spokojniejszym tempie. Woda ze strumyka ma posmak mułu ale innej już na trasie nie będę miał.

Dotychczasowe trudy wynagradza mi równa ale kręta asfaltowa droga. Z zawrotną prędkością 60 km/godz opuszczam górzyste tereny już na zawsze tego dnia. Zmęczenie i rozsądek nie pozwala na szybszą jazdę.

W zmienionych nagle warunkach (zupełnie płaski teren) nie potrafię sobie poradzić z oszacowaniem czasu potrzebnego na zaliczenie pozostałych punktów kontrolnych. Na początek zamierzam odpuścić sobie 4, później ominąć tylko 2 punkty. Wreszcie jeden z punktów PK07 - górka nad zalaną kopalnią pozostawiam bez możliwości powrotu, gdyby okazało się, że czasu jest wystarczająco dużo.

Kolejne punkty idą jak z płatka. Droga pomiędzy punktami jest oczywista, a odnalezienie punktów również nie sprawia najmniejszych trudności. Błyskawicznie zaliczam PK11 - paśnik, PK09 - podnóże skarpy i PK04 - u podnóża nasypu. Czas przejazdu pomiędzy punktami skraca się z ponad pół godziny w terenie górzystym do zaledwie kilkunastu minut.

W drodze na kolejny punkt dołącza Grześ. PK01 - na szczycie - zachodnia część. Wkrótce pojawiają się Sabina, Jarek i Rafał. W czwórkę (Grześ gdzieś znika) zaliczamy PK05 - paśnik, odnajdujemy PK10 - zachodni skraj polany i trafiamy na zawodników opuszczających PK12 - róg lasu.

Do zakończenia maratonu pozostaje jedynie 10-cio kilometrowy powrót asfaltami do bazy. Mój trekking najlepiej się do tego celu nadaje. W przedwieczornym chłodku odzyskuję siły i z przyjemnością prowadzę grupkę mocno wciskając pedały. Prędkość oscyluje w granicach 30 km/godz. Na kilkadziesiąt metrów przed metą panowie jadący do tej pory z tyłu walczą między sobą o lepsze miejsce.

Do mety docieram po 14 godzinach i 39 minutach, czyli prawie półtorej godziny przed upływem limitu czasu. Mam zaliczone 35 z 36 punktów kontrolnych. Przed startem 12 pozycję brałbym w ciemno. Teraz niezależnie od zajętego miejsca pozostaje lekki niedosyt w postaci jednego niezliczonego punktu. Mijałem go z dwóch stron w najbliższej możliwej odległości 2-4 km.

Pozostaje satysfakcja z zaliczenia niemal bezbłędnie punktów kontrolnych oraz wyboru - jak stwierdził Kornel - trasy zbliżonej do optymalnej.

Jeżeli wyczuliście w mojej relacji najmniejszą nutkę narzekania, to nic bardziej błędnego. Imprezą w której startuję po raz drugi jestem zachwycony. Z pewnością na długo zagości na mojej liście najlepszych maratonów na orientację i to na jednym z najwyższych miejsc. Dzięki za bufety na trasie. Dzięki za ogromny wysiłek włożony w wybranie punktów i ułożenie trasy. Chłopaki, tak trzymać!!! - widzimy się już za rok.

Statystyka:

Dystans 162,9 km
Czas trasy 14:39
Czas jazdy 11:33
Prędkość śr. 14,1 km/godz.
Prędkość max. 60,5 km/godz.
Miejsce 12
Temp. 8-27 st. C.


Łódź, 2012 r.

Krzysztof Wiktorowski (wiki)
e-mail: wiki256@gmail.com


powrót