Szosa jest nudna

MRDP Wschód
Przemyśl-Rozewie, 25-29.09.2020 r.

(relacja)

relacje z innych imprez
Od ostaniego mojego startu w ultramaratonie szosowym minęły 3 lata. Same chęci na kolejne szosowe starty nie wystarczyły. Kiedy kalendarz nie jest z gumy trzeba wybierać z pomiędzy wielu różnych rowerowych imprez. Priorytet to oczywiści maratony na orientację. Po latach oczekiwań pojawiły się też ultramaratony terenowe: Wisła1200, Pomorska500, Carpatia Divide itd. Jazda po różnorodnym, nieraz trudnym, terenie jest z pewnością dla mnie ciekawsza od szosowym zmagań. Z całym przekonaniem powtórzę to co napisalłem po pokonaniu trasy Kórmickiego Maratonu Turystycznego - szosa jest nudna.

Przekraczający 1200 km dystans maratonu MRDP Wschód (fragment całości pokonanego przeze mnie Maratonu Rowerowego Dookoła Polski) nie stanowi szczególnie wymagającego wyzwania. Startując pod koniec września narażeni będziemy jednak na kaprysy jesiennej aury. Czy pogoda będzie naszym sprzymierzeńcem czy wręcz odwrotnie wymagającym przeciwnikiem? Przedstartowe prognozy wskazują na ten drugi wariant. W sobotę i niedzielę ma padać, okresami bardzo intensywnie. Później temperatua ma się znacznie obniżyć. Dobra wiadomość to wiatr, jeżeli nie sprzyjający to przynajmniej boczny nie utrudniający jazdy. Wobec masakrycznych prognoz, mam tylko jedno niewielkie życzenie: chciałbym przynajmniej wystartować na sucho.

I DOBA

Sobota 26.09.2020 r. godz. 12:00. Uroczysty start z przemyskiego rynku i w asyście policji ruszamy na trasę. Główna droga wiedzie w kierunku granicy w Medyce. Przez krótki czas będzie tylko do naszej dyspozycji tzn. 40 zawodników, którzy jadąc w pobliżu granicy zamierzają przez kilka dni dotrzeć nad morze do latarni Rozewie. Tak poprowadzony początek trasy badzo mi odpowiada, bo pozwoli zaliczyć niewygodną bo leżącą nieco z boku gminę Medyka. W końcówce odwiedzę jeszcze dwie inne "dziewicze" gminy Kobudy i Żukowo.

Po kilku kilometrach od opuszczenia głównej drogi znika policyjna obstawa i odzyskujemy wolność w poruszaniu się. W ciągu kilku kolejnych kilometrów mamy zgodnie z zasadami kategorii "Total extreme" w której startuje większość uczestników zmagań, rozpocząć samodzielną jazdę. "Peleton" szybko dzieli się na pojedynczych, jadących w kilkudziesięciometrowych odstępach zawodników. Rozpoczyna się wyścig szczurów. Wpuszczam przed siebie kolejnych śpieszących się bikerów. Spokój, tylko spokój może mnie uratować. To, że jadę trochę poniżej swoich możliwości nie ma w tym momencie znaczenia. Z silniejszymi zawodnikami nie mam i tak szansy rywalizować, słabsi pozostaną z tyłu na kolejnych setkach kilometrów.

Zmieniająca kierunek trasa sprawia, że również zmienia się charakter wiatru. Zwykle jest boczny lekko sprzyjający. Jednak zdarzają się odcinki z przeciwnym wiatrem. Na początku trasy, kiedy sił jeszcze nie brakuje, nie jest to szczególnie uciążliwe. Przed sobą widzę rozciągnięty na długości kilkuset metrów łańcuszek zawodników. Wydaje się, że przynajmniej przez najbliższe kilkadziesiąt kilometrów nic nie jest w stanie zaburzyć tej równowagi. Nic? Z pojawiającej się chmury zaczyna coraz bardziej intensywnie padać. Kolejni zawodnicy zjeżdżają na pobocze i zakładają przeciwdeszczowe kurtki. Dla mnie deszcz nie jest zaskoczeniem więc jadę bez zatrzymywania się. Bez zatrzymywania przejeżdżam też przez Narol w którym znajduje się pierwszy (wirtualny) punkt kontrolny. SMS o treści PK1 udaje mi się wysłać nie zsiadając z roweru. PK1 Narol (101,5 km, sobota godz. 15:49, v.śr 27,0 km/godz.).

Powoli na trasie rozluźnia się. Wreszcie mogę jechać własnym tempem. Ciągle wymijają mnie jadący szybciej zawodnicy. Rekordziści potrafią mnie wyprzedzić dzisiejszego popołudnia 2-3 a może i więcej razy. Wieczorem irytuje widok zawodnika z oślepiającą migającą przeraźliwie czerwoną lampką. Czy jeżeli jest widoczny z odległości kilometra jest bardziej bezpieczny od tych widocznych z 200 metrów? Zaczynam rozumieć zakaz używania migającego oświetlenia w krajach bardziej rowerowo rozwiniętych. Zgodnie z planem postoje ograniczam do niezbędnego minimum. Przed wieczorem zatrzymuję się jedynie by uzupełnić zapasy płynów. Mijam najdalej na wschód wysunięty PK2 Zosin (195,8 km, sobota godz. 19:42, śr. 26,3 km/godz.).

Prognozowany armagedon pogodowy nie nadchodzi. Opady utrzymują się na dającym się zaakceptować poziomie. Na przemian pada lub przestaje padać. Kiedy nie pada pojawia się niewielka mżawka. Przed deszczem zabezpieczony jestem jedynie połowicznie. Cienka kurtka niezawodnie chroni górną część ciała. Spodnie na przemian nasiąkają wodą lub wysychają. Wkrótce przestaję na to zwracać uwagę. Przecież ciepły deszcz jeszcze nikomu nie zaszkodził. Temperatura o ile mnie pamięć nie myli utrzymuje się na poziomie 15-16 stopni. Kilka kilometrów przed Włodawą w której znajduje się PK3 (299,0 km, niedziela godz. 0:19) mija pierwsze 12 godzin od startu.

12 godzin (dystans 291,1 km, czas jazdy 11:37, postoje 23 min., v.śr. 25,1 km/godz.)

W ciemnościach mijając pozdrawiają mnie kolejni zawodnicy. Jedynie Wigor zwalnia by zamienić kilka słów. Zdziwiony pyta "Co ty tutaj robisz?". Mnie nasuwa się analogiczne pytanie; "a co ty tutaj robisz?" Faworyt do czołowej pozycji w maratonie wyprzedza mnie dopiero przed Terespolem czyli po ponad 300 kilometrach jazdy. Po krótkiej rozmowie rozstajemy się. Daniel wykorzystując swoje predyspozycje do jazdy bez snu, za dwa dni zamelduje się na mecie wyprzedzając mnie o ok. 19 godzin.

Chociaż nie planowałem już pierwszej nocy przerwy na sen, organizm nie daje mi wyboru. Nieudaną próbę przetrzymania sennego kryzysu przerabiałem podczas tegorocznego kórnickiego KMT budząc się podczas upadku na asfaltową drogę. Dwukrotnie zatrzymuję się by przespać pojawiający się kryzys. Siadam pod wiatą oparty o bagażnik. Kilkunastominutowe drzemki pozwalają zwalczyć senność. Wkrótce zacznie się rozwidniać więc i problem przestanie istnieć.

Chociaż wydaje się, że udało się uciec przed występującymi na południu opadami okazuje się, że mylę się. Kiedy mijam most nad Bugiem, nieoczekiwanie zaczyna się ulewa. Tak mocno dotychczas podczas tego maratonu nie padało. Mam szczęście szybko docieram do widocznej nieopodal wiaty. Nie wiem jak długo będzie padać ale nie warto tracić cennego czasu. Korzystając z przymusowego postoju załatwiam telefony i zjadam obfite śniadanie. Po kilkunastu minutach deszcz równie nagle jak zaczął, przestaje padać. Kilka kilometów dalej mijam kolejny punkt. PK4 Siemiatycze (437,1 km, niedziela godz. 8:07).

W tym miejscu droga skręca na wschód i południowy-wschód. Wiatr przestaje być sprzymierzeńcem. Przed upiedliwymi podmuchami bocznego niesprzyjającego wiatru częściowo chronią lasy i rosnące na skraju drogi drzewa i krzaki. Najgorszy jest ostatni kilkunastokilometrowy odcinek równiutkiej ścieżki rowerowej prowadzącej do Hajnówki. Las rosnący po przeciwnej stronie szerokiej drogi nie osłania przed silnym wiatrem. Po raz pierwszy walczę tak długo i z tak silnym przeciwnikiem. Powoli zbliża się koniec pierwszej doby jazdy. Zakładałem, że przejadę w tym czasie 500 km i staram się to założenie zrealizować. Pod wiatą w Hajnówce podczas kolejnego posiłku mija godzina 12. Na liczniku mam niewiele ponad 500 km. Taka zaliczka pozwala spokojniej liczyć na to, że przez 2 kolejne dni (z hakiem) uda mi się pokonać ponad 700 km i zameldować się na mecie. W środę mógłbym wsiąść w pociąg do Łodzi, a w czwartek pojawić się w pracy.

24 godz. - 502,8 km; czas jazdy 21:44; postoje 2:16, v.śr. 23,1)

II DOBA

Za Hajnówką trasa ponownie zmienia kierunek. Wiatr przestaje być tak bardzo uciążliwy. Wkrótce docieram do drogi prowadzącej prosto do granicy w Bobrownikach. Przede mną długi na na ponad 20 km sznur czekających na przejazd przez granicę TIR-ów. Wielkie pojazdy chronią przed wiatrem, muszę uważać jedynie na nieliczne pojazdy nadjeżdżające z przeciwnej strony oraz TIR-y wyprzedzające inne stojące na poboczu drogi. Droga zdaje się nie mieć końca. Wkrótce pojawiają się intensywne opady. Szansa na jakiekolwiek schronienie zerowe. Trzeba jechać. Być może lepiej będzie dopiero kiedy opuszczę prowadzącą do granicy drogę.

Wiata znajduje się tuż za skrętem. Po raz kolejny spotykam tu poznanego na trasie Carpatii Młodego. Deszcz silnie podkopał morale Grzegorza. Mocno przemoczony zastanawia się nad szukaniem noclegu. Wysyłam SMS-a o treści "PK5" i szybko ruszam na dalszą trasę. PK5 Bobrowniki (573,1 km, niedziela godz. 16:03).

Pomysł na postój pod wiatą w ociekających wodą spodniach byłby najgorszym z możliwych. Jadąc dalej, liczę na to, że wkrótce przestanie padać a spodnie pod wpływem ciepła ciała szybciej wyschną. Przestaje padać, znowu leje. Kiedy wjeżdżam do miejcowości Kruszyniany bezdeszczowe okienko stabilizuje się na dłużej. Czy w niedzielne popołudnie mam szansę na znalezienie jakiejś jadłodajni?

Przed Krynkami dogania mnie nie dający się złamać Grześ. Przyznam, że imponuje mi jego postawa. W miejscowości do której dojeżdżamy ma razem z Piotrem zarezerwowany nocleg ale kiedy słyszy że jadę dalej, ostatecznie idzie w moje ślady. Krynki to ostatnia szansa na gorący posiłek. W Garminie wyszukuję najbliższe punkty gastronomiczne. W centrum miasteczka wyświetla się obiekt "Pod modrzewiem" - cokolwiek ta nazwa znaczy warto sprawdzić.

Jadąc w kierunku centrum trafiamy na budkę z typowym polskim menu czyli z kebabem. Młody nigdy kebaba nie jadł i z jego miny wyczuwam, że podchodzi do tego pomysłu sceptycznie. Odpytany tubylec potwierdza, że tuż obok znajduje się "Gospoda pod Modrzewiem". To będzie chyba lepszy wybór. Zamawiam żurek i pierogi z mięsem, młody bierze gotowy zestaw obiadowy. Ostatecznie zamiast żurku dostaję smaczne i pożywne flaki. Pierogi nie są tak samo zachwycające. Grzesiu szybciej pozbywa się zwartości talerzy i opuszcza gospodę. Kilka minut później ruszę w jego ślady. I tak przecież nie możemy ani chwili dłużej jechać razem. Zbliża się godzina 18 i przy pełnym zachmurzeniu powoli zapadają ciemności. Podczas posiłku "tracę" 40 minut, które mógłbym przecież poświęcić na jazdę. Moje spodnie są już prawie suche.

W dalszym ciągu nie pada chociaż jest wilgotno. Pojawiają się silne podmuchy wiatru, który może nagnać kolejne deszczowe chmury. Robi się dżdżysto, naprawdę nieprzyjemnie, a mój organizm mówi stanowcze NIE. Szkoda tak wczesnej pory (godz.19:30) ale w tych warunkach wypada skorzystać z głębokiej ustronnej wiaty. Zakładam na siebie prawie wszystko co ze sobą zabrałem. Owijam się folią NRC i cienkim śpiworem. Na dzisiejszą noc powinno wystarczyć. Kolejne nawałnice pojawiają się częściej od przejeżdżających samochodów. W tym miejscu mija 1,5 doby od startu. Z licznika odczytuję 617 km czyli podczas ostatnich 12 godzin pokonałem zaledwie 115 km.

Nawet nie myślę o tym kiedy pogoda się poprawi i będę mógł ruszyć na trasę. Nie przyjechałem się tu ścigać więc nastawienie budzika w telefonie uważam za całkowicie zbędne. Ponownie stawiam na mądrość swojego organizmu. Budzę się całkowicie wyspany. Co ja tutaj robię? Przez chwilę wracam do rzeczywistości. Zadziwia całkowita cisza. Nie szumią szarpane przez wichurę rosnące wzdłuż drogi drzewa. Krople deszczu nie stukają w dach wiaty. Na zegarku zbliża się godzina trzecia. Nie ma bata, trzeba wstawać.

Pakowanie. Szybkie śniadanie. Przemoczone rękawiczki wieszam na rogach lemondki. Zastępują je cienkie polarowe rękawiczki z długimi palcami i naciągnięte na nie krótkie rowerowe. Jeżeli nie będzi padać zapewnią komfort cieplny nawet przy większym ochłodzeniu. Na kolana wciągam grube stuptuty. Dzisiaj czeka mnie wyjątkowo długi i spędzony samotnie dzień (innych zawodników spotkam dopiero we wtorek rano czyli po ponad 24 godzinach). Czyżby podczas długiego snu wyprzedzili mnie wszyscy zawodnicy. Po kilku kilometrach mijam wiatę z rowerem. Podejrzewam, że to rower młodego ale ten podczas tej nocy dojechał znacznie dalej.

Na kolejnych podjazdach powoli rozgrzewam się. To dobry znak ponieważ najzimniejsza część nocy czyli poranek jest jeszcze przede mną. Kiedy zatrzymuję się na jednym z mijanych wzniesień mogę przez chwilę spojrzeć na rozgwieżdżone tysiącami gwiazd niebo. Nocny widok nieboskłonu na wschodnich niezanieczyszczonych pyłami i odległych od źródeł światła obszarach potrafi zadziwić najbardziej wybrednych. Później niebo zasnuwa się chmurami więc widoki znikają ale przed świtem nie jest tak zimno jak można by się tego spodziewać.

Znajdujący się już na Suwalszczyźnie punkt kontrolny przekraczam grubo po wschodzie słońca. PK6 Sejny (734,4) - poniedziałek 9:43. Kilkakrotnie przekraczam mosty nad rzeczką o wdzięcznej nazwie Marycha. Powoli zbliżam się do położonych w północno-zachodniej części trasy Wiżajn. Po raz kolejny nachodzi mnie myśl - szosa jest nudna. Mgły/chmury zaczną znikać ze zbiliżającym się środkiem dnia. Podczas najdłuższego północno-wschodniego podjazdu w słońcu robi się naprawdę gorąco. W tym miejscu zastaje mnie druga doba maratonu. W tym czasie udało się przejechać 274 km.

II doba- 274,0 km; czas jazdy 12:50; postoje 10:10, v.śr. 19,8)

48 godz. - 776,8 km; czas jazdy 35:34; postoje 12:26, v.śr. 21,8)

III DOBA

Na chwilę gubię się podczas przejazdu przez Wiżajny. Robię zakupy w jednym z marketów. Na posiłek zatrzymuję się pod wiatą Green Velo znajdującą się przy dojeździe do trójstyku granic. W ciągu kolejnych godzin usilnie będę unikał jazdy biegnącą obok drogi rowerową ścieżką Green Velo. Przyczyna jest dość prozaiczna ścieżka nie została wyprofilowana (wypoziomowana) na wzór biegnącej obok niej drogi generując podczas jazdy dodatkowe przewyższenia. Z przyjemnością odnotowuję, że nie została pozostawiona sama sobie i systematycznie usuwane są zniszczenia powodowane przez korzenie rosnących obok drzew.

Południe minęło już jakis czas temu. Czas by pomyśleć o kolejnym posiłku. Turystyczna miejscowość Gołdap wydaje się być odpowiednim miejscem. Okazuje się, że miejscowość ma dla mnie jedną wadę. Część turystyczna znajduje się w pewnej odległości od głównej drogi. Nie zamierzam zbaczać z trasy nawet o kilkaset metrów. PK7 Gołdap (825,6) - poniedziałek 15:34.

Przejeżdżam nie zatrzymując się. Może trafię coś w Węgorzewie kolejnej większej miejscowości. Znajduję nieco wcześniej bar przy głównej drodze w Baniach Mazurskich. Menu jest dość obszerne. Jednak zbliża się godzina zamknięcia tego przybytku, a panie z obsługi nie chciałyby tu spędzić ani minuty dłużej. To co mogę jeszcze zamówić? Kartacze nie są moim ulubionym miejscowym daniem ale nie zamierzam wybrzydzać. Nie należę do osobników którzy "żyją żeby jeść". Szczególnie w czasie maratonu jem żeby żyć, a żyję żeby jeździć.

Z kończącego się dnia we wspomnieniach utkwiły mi dwa "momenty". Po pierwsze, coraz bardziej pogarszający się asfalt na mazurskich drogach. Po drugie przeprawa kładką obok budowanego na remontowanym odcinku drogi mostu (a może to było już następnego dnia). Niepewnie wkraczam na nieuporządkowany teren budowy i kładkę, która ma służyć jedynie pracującym tu robotnikom. Dziwne. Nawet nie zwracają na mnie uwagi. Może dlatego, że nie jestem tu pierwszym intruzem.

Prawdziwy koszmar zaczyna się w nocy. Niekończąca się "asftowa" droga. Droga, w której dziury od lat likwidowane są przez kładzenie kolejnych łat. Z dawnych lat pamiętam takie drogi na trasie Klasyka Kłodzkiego. Chyba dużo równiej jest na spotykanych wzdłuż zachodniej granicy brukach. Na tym odcinku męczę się strasznie i nie czuję swojej przewagi nad jadącymi na cienkich oponach szosowcami. PK8 Sępopol (932,1) - poniedziałek 21:54. Nieco dalej za Bartoszycami mija 2,5 doby. Przez ostatnie 12 godzin pokonałem 174 km.

Pod mijanymi wiatami widzę szosowe rowery. Kto się tutaj zatrzymał trudno rozpoznać. Później się dowiem, że nie byli to Paweł i Grzegorz. Chłopaki zaszaleli i wybrali kwatery w Górowie Iłowieckim. Nad ranem zatrzymam się pod wiatą zaledwie 10 kilometrów dalej. Dwie wcześniejsze prawie godzinne drzemki nie pomogły na długo. Pod spodnie zakładam nieużywane jeszcze podczas maratonu getry. Zawijam się w folię i śpiwór. Przed świtem (2 godziny później) robi się przenikliwie zimno. Podobno temperatura spadła wtedy do 4-5 stopni. Szybko opanowuję pakowanie. Wrzucam coś na ząb. Kolana chronię przez kawałki oddartej foli NRC wciśnięte pomiędzy spodnie i getry. Pozostałą część foli upycham z przodu pod kurtką. Takie zabezpiecznie przed chłodem okazuje się bardzo skuteczne. Wbrew obawom pozwala niemal natychmiast uzyskać i utrzymać komfort cieplny nawet na szybkich zjazdach. PK9 Gronowo (1024,2) - wtorek 7:29.

Kiedy wjeżdżam do Braniewa jest już późny poranek. Nagle okazuje się, że jednak na trasie nie jestem sam. Mijam się z kolejnymi zawodnikami. Tutejsza Biedronka to miejsce ostatnich na trasie ultramaratonu obfitych zakupów. Siadam przed sklepem by spokojnie posilić się. Drogą znajdującą się kilkadziesiąt metrów przede mną przejeżdża Grzegorz a następnie Paweł (a może ta kolejność była odwrotna). Chociaż na trasie mijaliśmy się wielokrotnie teraz zobaczę ich dopiero na mecie. Rywalizacja z Pawłem po przegranej w Carpatia Divide ponownie wypada na jego korzyść. Znajdzie się na mecie prawie 2 godziny przede mną. Strata do Młodego będzie nieco większa (2:20 godz.) co i tak uznam za doskonały swój wynik.

Chociaż nie pamiętam dokładnie drogi przekraczającej Wysoczyznę Elbląską to wiem, że zanim wjadę na płaskie Żuławy czeka mnie mozolna wspinaczka. Na całej trasie ten podjazd daje mi się najbardziej we znaki. Nagrodą za włożony wysiłek jest fantastyczny zjazd. Nie dojeżdżając do Elbląga skręcam na zupełnie płaskie Żuławy. Mostki. Droga prowadząca wzdłuż wału. Obawiam się, że tak jak podczas MRDP 3 lata wcześniej trzeba będzie trafić w odpowiednim czasie na przeprawę promową. Jak się wkrótce przekonam moje obawy były bezpodstawne - przebieg trasy został zmieniony. Wkrótce po tym gdy opuszczam drogę nad Nogatem i zbliżam się do Nowego Dworu, mija 3 doba jazdy.

III doba- 319,5 km; czas jazdy 17:00; postoje 7:00, v.śr. 18,8)

72 godz. - 1096,3 km; czas jazdy 52:34; postoje 19:26, v.śr. 20,9)

IV DOBA - końcówka

Robi się plasko to nie znaczy, że łatwo. Trasa prowadzi wzdłuż drogi szybkiego ruchu. Nieoczekiwanym przeciwnikiem staje się silny boczny wiatr znad morza. Odkryty teren w żaden sposób nie chroni i nie zaburza jego przebiegu. Słońce na bezchmurnym niebie przyjemnie grzeje. Kiedy zbliżam się do końca S7 zaczyna mnie piec stopa w okolicy małego palca. Ból jest nie do zniesienia. Zdejmuję buta. Stopa wygląda normalnie ale ból nie mija. Co jest przyczyną? Odgniecenie czy odparzenie rozmoczonej i bardziej podatnej na kontuzję stopy? Może jeszcze inna przyczyna. Galopada myśli. Co zrobić? Wymoczyć stopę w zimnej wodzie? Szukać apteki? Czyżbym tak blisko mety miał się wycofać?

Za wszelką cenę nie chciałbym się zatrzymywać. Rozpinam buta - nie pomaga. Wysuwam lekko stopę pedałując tylko czubkami palców. Mam szczęście skręcam o 90 stopni w kierunku Pruszcza Gdańskiego. Wiatr zmienia się na lekko sprzyjający. Na przemian mocno rozpędzam się i próbuję lekko wietrzyć stopę. Za Pruszczem zaczynają się podjazdy. Dalej nie da się w ten sposób jechać. Z niepokojem wsuwam stopę do buta i na początek lekko zapinam go. Uczucie ulgi. Jeszcze czuję pewien dyskomfort ale powoli dolegliwość mija i mogę normalnie pedałować. PK10 Pruszcz Gdański (1138,5) - wtorek 14:27.

Gdzieś w okolicy Bielkówka (przed/za?) z nadjedżającego skutera słyszę slowa zachęty "Brawo Krzysztofie". Nieco dalej kibic zatrzymuje się w zatoczce, więc i jak zwalniam. Chwilę rozmawiamy. Nie wiem czy powinienem napotkanego kibica znać czy to tylko On zna mnie np. ze startów w Harpaganie lub strony maratonu. Zapamiętywanie i rozpoznawanie twarzy nigdy nie było moją mocną stroną. Faktem jest, że Pan czatował właśnie na mnie. Może przyczyną jest fakt, że oboje pochodzimy z najlepszego rocznika 1954.

Za Kobudami rozpoczna się ostatni poważny (bo odnotowany w notatkach) podjazd. Powoli dochodzę wspinającego się przede mną Piotra Baszczyńskiego. Chwilę rozmawiamy. Świadomość, że ostatnia poważna przeszkoda została pokonana dodaje mi sił. Wiatr jakby zelżał, a może zmienił kierunek. Jedzie mi się coraz lepiej. Ze względną łatwością pokonuję pojawiające się wzniesienia. W podświadomości czuję doping napotkanego kibica. Niby drobiazg a jakże pomaga. No przecież nie mogę go zawieść. Mijam kolejne znane z licznych startów w pomorskim Harpaganie miejscowości. Z przyjemnością robię to co zawsze sprawia mi dużą przyjemność. Sprawnie przebijam się przez tworzące się na ulicach miast korki.

Wreszcie czas na opuszczenie pomorskich wzniesień. Droga przez las prowadzi prosto w dół. Stan asfaltu daje mi pewność, że w tym miejscu jadąc na crosie z grubymi oponami mam przewagę nad szosowcami. Większym problem od kiepskiego stanu asfaltu stanowią pojawiające się samochody. Niejednokrotnie nawet gdybym mógł ominąć najgorsze dziury muszę trzymać sie prawej krawędzi leśnej drogi. Coraz bardziej zbliżam się do cywilizacji. Kiedy wyjeżdżam z lasu i zatrzymuję się na skrzyżowaniu dróg mogę wysłać z trasy ostatniego SMS-a. PK11 - Reda (1203,7) - wtorek 17:55.

Jestem już naprawdę blisko. Od latarni Rozewie czyli od mety ultramaratonu dzieli mnie zaledwie ok. 30 kilometrów dobrej drogi. Wiatr nie jest już moim przeciwnikiem. Przed Puckiem dogania mnie Rafał Jędrusik, który nie mógł wziąść udziału w tej edycji. Rozmawiamy przez dłużsżą chwilę. Powoli zapadają ciemności. Pryska nadzieja na dosttecznie wczesne odmeldowanie się na mecie i pamiątkową fotkę w świetle dnia. Dłuży się ostatni odcinek "wzdłuż morza". Wreszcie jest znany podjazd do latarni. Obok przedstawicielki organizatora jest tu Krzysiek Wlazło, który prrzyjechał zaledwie 20 minut wcześniej.

Chociaż od startu nie byłem tego pewien, niewiele przekraczam 3 dni jazdy i udaje mi się zmieścić w 80 godzinach. Ten zadawalający mnie wynik pozwala na zajęcie 18 miejsca czyli uplasować się dokładnie w środku stawki. Wyprzedzam wszystkich znajomych orientalistów Wojtka, Roberta, Piotrka, Marcina i Jurka, z którymi zwykle przegrywam podczas zawodow na orientację. Daniel nie liczę bo od zawsze był poza moim zasięgiem.

Cóż, szosa jest nudna. Czy kiedykolwiek jeszcze zdecyduję się na szosowy ultramaraton? Któż to wie. Zobaczymy.

META - wtorek 29.09.2020r. godz. 19:28 (79:29)

fot. mrdp


STATYSTYKA:

Dystans 1235,4 km
Czas trasy 79:29
Czas jazdy 59:44
Postoje 19:45
V.śr. 20:7 km/godz
Vmax 53,9 km/godz.
Miejsce 18/38

START - sobota 26.09.2020r. godz. 12:00
PK1 Narol (101,5 km) - sobota 15:49
PK2 Zosin (195,8) - sobota 19:42
PK3 Włodawa (299,0) - niedziela 00:19
PK4 Siemiatycze (437,1) - niedziela 8:07
PK5 Bobrowniki (573,1) - niedziela 16:03
PK6 Sejny (734,4) - poniedziałek 9:43
PK7 Gołdap (825,6) - poniedziałek 15:34
PK8 Sępopol (932,1) - poniedziałek 21:54
PK9 Gronowo (1024,2) - wtorek 7:29
PK10 Pruszcz Gdański (1138,5) - wtorek 14:27
PK11 - Reda (1203,7) - wtorek 17:55
META - wtorek 29.09.2020r. godz. 19:28 (79:29)

I doba - 502,8 km; czas jazdy 21:44; postoje 2:16; v.śr. 23,1)
II doba - 274,0 km; czas jazdy 12:50; postoje 10:10; v.śr. 19,8)
III doba - 319,5 km; czas jazdy 17:00; postoje 7:00; v.śr. 18,8)
IV doba - 139,1 km; czas jazdy 7:10; postoje 19 min.; v.śr. 19,8)
RAZEM - 1235,4 km; czas trasy 79:29; czas jazdy 59:34; postoje 19:45; v.śr. 20,7)

moja trasa



Krzysztof Wiktorowski (wiki) nr 15
e-mail: wiki256@gmail.com

powrót