.
wzdłuż Wisły
W tym samym roku wystartowałem w ostatnim - organizowanym w Bydgoszczy, na dystansie 200 km - maratonie MTB. Tu, obok mnie i Wigora, startował między innymi Ojciec Dyrektor, Paweł Cichoń (wówczas jako nieletni za zgodą rodziców) a może i kilku innych uczestników Maratonu Wisła 1200. Wkrótce zapoczątkowana przez Wiechora (Wiesława Rusaka) idea Supermaratonów jako maratonów o ultradługim dystansie, również odeszła w zapomnienie. Szosowi mastersi przekształcili je w wyścigi szosowe na - śmiesznych dla ultramaratończyków - 100-200 kilometrowych czasami tylko dłuższych trasach.
Wiele lat trzeba było czekać na odrodzenie się szosowych dystansów ULTRA. Maraton Bałtyk-Bieszczady był tu jedynym chlubnym wyjątkiem. Trasy GIGA (chociażby z dystansem nieznacznie przekraczającym 100 km) w ramach wyścigów MTB nie odrodziły się do dnia dzisiejszego. Maratony 12 czy 24 godzinne maratony na krótkiej, powtarzanej w nieskończoność rundzie np. Mazovia 24h, to zupełnie inny typ imprezy.
Kiedy po raz pierwszy usłyszałem od Leszka (znamy się głównie ze startów w orientacyjnym Harpaganie) o pomyśle zorganizowania maratonu wzdłuż biegu rzeki Wisły nie musiałem się zastanawiać nawet przez chwilę. Wiedziałem, że to jest maraton, w którym muszę wystartować. Pamięć bywa zawodna, słowa, które wypowiedziałem na mecie terenowej 200-tki w Bydgoszczy NIGDY WIĘCEJ, przez kilkanaście lat od ich wypowiedzenia jakby trochę straciły swoją moc. W pierwszym możliwym terminie, jako jeden z pierwszych zawodników zapisuję się na listę startową. Z opłatą startową również nie zwlekam, więc otrzymuję niski numer startowy 10.
Z przygotowaniem kondycyjnym do startu nie ma większego problemu. Jeżdżę tak jak zwykle czyli dużo i bardzo dużo. Jeden posiadany przeze mnie rower nie pozostawia dużego pola wyboru. Jedyne co mogę zmienić w stosunku do tego co miałem podczas Maratonu Północ-Południe oraz ubiegłorocznego Maratonu Rowerowego Dookoła Polski (MRDP), to założyć nieco tylko grubsze opony.
Rutynowe przygotowania logistyczne ograniczają się czasowo do 1-2 dni przed wyjazdem. Pakowanie w dniu wyjazdu. Wyposażenia sprawdzonego podczas wcześniejszych maratonów oraz 2-3 dniowych gminnych wypadów nie warto zmieniać przed kolejnym startem. Na rowerze mam używaną na codzień sakwę (tu znajdzie się trochę jedzenia na początkowe odcinki trasy, dętki, klucze itp.), na bagażniku worek z cienkim śpiworem i niezbędny zestaw ciuchów (wykaz na końcu relacji), na kierownicy torba "made for Biedronka" na żywność dostępną w każdej chwili w czasie ruchu roweru (banany, podsuszane kawałki żółtego sera, chałwę, czekoladę) pod ramą niewielki "trójkąt" na elektronikę i baterie.
Z dojazdem na start maratonu nie ma ani większego problemu ani większego wyboru. Do Częstochowy jadę pociągiem jako jedyny rowerzysta. W pociągu, do którego tam wsiadam ilość rowerów i uczestników maratonu wzrasta do 4. W niewielkim kąciku przeznaczonym na rowery robi się tłoczno. Dalej może być dużo gorzej. Kilka kolejnych pociągów musi przewieźć większość ze startujących do stacji Wisła Głębce. Na peronie w Katowicach gęstnieje tłum rowerzystów. Obawy o to jak my się tam zmieścimy okazują się nieuzasadnione.
Dwa obszerne wagony przystosowane są do przewozu śląskich bikerów w góry i zapewniają dostateczny komfort. Tym kursem dotrze w pobliże bazy 38 uczestników maratonu. Bez odczuwalnego tłoku zmieściłoby się 2-3 razy więcej. Jest czas na rozmowy ze znajomymi i wcześniej nie poznanymi zawodnikami. Ostatni ponad 10 kilometrowy odcinek do schroniska Przysłop na stokach Baraniej Góry, gdzie znajdują się źródła rzeki Wisły trzeba będzie pokonać własnymi siłami. Tam pociąg już nie dojeżdża, a i z samochodu trzeba wysiąść nieco poniżej schroniska.
"Pakowanie" się, kolejne rozmowy, szacowanie szans. Organizator zadbał o obfitą "pasta party" w przeddzień startu. Jest co pakować. Na początek obfita porcja makaronu (ulubionej potrawy ultramaratończyków), później na stół wjeżdżają kolejne ciasta. Jak tu chociażby nie spróbować. Po pierwszych 3 dużych porcjach jestem już nasycony. Jako ciastożerca nie jestem w stanie oprzeć się na widok kolejnego wypieku. Niby wszystko w porządku. Przed startem trzeba się najeść do syta. Warto też porządnie się wyspać. Z tym drugim, przy przepełnionym żołądku, mam pewne problemy.
Przedstartowe, wieczorne godziny to okazja do dalszych rozmów z osobami które poznałem wcześniej w różnych okolicznościach (ultramaratony, maratony na orientację, forum podróże rowerowe itp.) oraz tymi które z niewiadomych przyczyn mnie znają (czyżbym był aż tak rozpoznawalny). Wspólna pasja sprawia, że tematów do rozmowy z nieznajomymi również nie brakuje. Na odwiedziny położonych powyżej schroniska na stokach Baraniej Góry źródeł Wisły brakuje czasu i ochoty.
Dyskretny przegląd i komentowanie całej gamy sprzętu na którym uczestnicy zawodów będą pokonywali trasę maratonu. Który typ roweru okaże się najlepszy na czekającej nas trasie? Nie ma się co podniecać sprzętem. Rowery same nie jeżdżą (przynajmniej te na których startujemy). Nie jest wielką tajemnicą, że najważniejszy jest "napęd" czyli kto na takim rowerze wystartuje. Różnice w wyposażeniu również są porażające. Są zawodnicy, którym do spakowania niezbędnego wyposażenia wystarczyły 2-3 nieduże torby (podsiodłówka, torba w trójkącie ramy i kolejna umieszczona na kierownicy). Inni zabierają na trasę całe wyposażenie wyprawowe: namioty, kuchenki, maty, ubrania. Kto tam ich wie co jeszcze?
Wreszcie jest czas na szacowanie szans. Jeżeli do tych o których wiem, że są ode mnie lepsi doliczę tych "dobrze wyglądających" oceniam swoje szanse na miejsce pod koniec pierwszej pięćdziesiątki. Każda wyższa pozycja będzie dla mnie sukcesem. Miejsce w pierwszej 30-ce już teraz na starcie przyjmę z zamkniętymi oczyma. Czas przejazdu szacuję początkowo na 6 dni. Po sugestii forumowego Wilka, że dystans poniżej 200 km dziennie to turystyczne tempo, wiem że muszę pokonywać dłuższe odcinki czyli ukończyć maraton nie później niż po 5 dniach od startu.
Przed startem kolejny etap "pakowania". Pochłaniam zamówione dzień wcześniej: jajecznicę z 3 jaj i naleśniki. Jeszcze jest przygotowany przez organizatora "zestaw śniadaniowy" - banany i dwie bułki z wędliną. Na "zapakowanie" tego przed startem nie ma już miejsca. Suchy prowiant zabiorę ze sobą na trasę. Bułki dość tępo będą przechodziły przez gardło w czasie jazdy (odrobina płynu ułatwi przełykanie). Łącznie z zabranym z domu jedzeniem sprawią, że pierwszego dnia nawet na chwilę nie zatrzymam się na posiłek czy zakupy niezbędnego prowiantu.
I doba - piątek/sobota
Czekając obok schroniska, bliski jestem tego by przegapić godzinę startu. Przecież wystartujemy nie z tego miejsca ale z placu położonego kilkaset metrów niżej. Korzystając z tego, że nie ma jeszcze tłoku, zajmuję pozycję wyjściową kilka metrów od linii startu. Będzie szansa by załapać się na przedstartowe zdjęcie uczestników maratonu. Uwierzyliście, że chodzi tylko o zdjęcie?
6 lipca 2018 r., godz. 8:00 - Start. Pierwszy odcinek prowadzi ostro w dół. Dla bezpieczeństwa uczestników jedzie przed nami pilot. Z palcami na hamulcowych klamkach wolno przedzieram się do przodu. Koniec zjazdu. Na rozwidleniu dróg pilot zjeżdża na pobocze. Start ostry. Niewielki, stromy podjazd ma na celu wstępną selekcję uczestników i podział dużej prawie 200 osobowej grupy na mniejsze grupki. Strome podjazdy to nie moja specjalność. Jadę swoim równym tzn. wolnym tempem. Żadnego wrażenia nie robią kolejni mijający mnie zawodnicy. Pokonanie pierwszego podjazdu musi oznaczać, że teraz będzie już tylko z górki aż nad morze. Ile w tej teorii jest prawdy będziemy poznawać niemal do końca trasy. Jeszcze kilka małych hopek na początkowym odcinku i jedziemy doliną Wisły przez rozległe zurbanizowane tereny czyli uliczkami miasta o tej samej nazwie. Pojedynczo jadący zawodnicy łączą się.
Z przodu grupka tych, którzy jak Zbyszek (nr 212), Krystian (178) i Czarek (112) będą walczyli o miejsca na pudle oraz być może ci którym tylko wydaje się, że są tak mocni by jechać z najlepszymi a zwyczajnie przeceniają swoje siły. Jadę w kolejnej kilkunastoosobowej grupie. Równy asfalt opadający łagodnie w dół. Przez długi czas nie wysilając się zbytnio jadę na czele grupy. Tak jest znacznie bezpieczniej i nie trzeba nieustannie kontrolować odległości od zawodników jadących z przodu i nadużywać hamulców.
Pokonujemy kolejne mosty i kilkakrotnie zmieniamy brzeg rzeki. Przejazd przez (miasto) Wisłę kończy się. Łukasz (109) krzyczy, że chyba powinniśmy zjechać na biegnącą nad rzeką ścieżkę. "Nudne" asfalty zmieniamy na bardziej urozmaiconą nawierzchnię. Są tu odcinki asfaltów, dziurawe asfalty są też szutry, kiepskie szutry, gruntowe drogi itp. Tempo grupce zaczynają nadawać mocniejsi zawodnicy. Czasami jadę na końcu grupki, czasami zostaje z tyłu, czasami odrabiam straty. Jadę swoim tempem i nie zamierzam tego zmieniać. W czasie tego maratonu nie będę robił nic na siłę, nie zamierzam popełniać błędu z pierwszego dnia MRDP. Toż to dopiero początek maratonu -ultramaratonu, podczas którego obowiązują inne reguły skutecznej rywalizacji niż podczas każdego innego krótkiego wyścigu. Będzie jeszcze mnóstwo czasu aby wyprzedzić słabszych zawodników. Może już za kilkadziesiąt a może dopiero kilkaset kilometrów. Z silniejszymi i tak nie mam zamiaru ani szans rywalizować.
Opuszczamy nadwiślane ścieżki i jedziemy prowadzącymi przez wioski asfaltami. Po grupie w której jechałem nie ma nawet śladu. Pozostaję z tyłu tylko z dwoma bikerami (prawdopodobnie Marcin Leśniak 129, Łukasz Ugarenko 209). Wszystko co dobre musi się kiedyś skończyć. Po szybkich 50 kilometrach, jazda asfaltami też kończy się. Skręcamy w gruntową drogę. Pomimo, że powinienem się tego spodziewać zaskakuje mnie widok wału okalającego duży zbiornik wodny - Zbiornik Goczałkowicki, którego okolice poznawałem podczas Nadwiślańskiego Maratonu na Orientację w Ligocie (2016).
Na samym początku terapia szokowa. Tak upierdliwego przejazdu wałami nie będzie nigdzie dalej i nigdy więcej. Chociaż po kilku dniach jazdy nie każdy zapamięta to co stanowiło trudność na początku trasy, dla mnie to jeden z najtrudniejszych odcinków maratonu. Wąska kilkunastocentymetrowej szerokości ścieżka lub jej całkowity brak. Przedzieramy się przez obijające się o łokcie, sięgające ramion trawy i inne chwasty. Kiedy jest wybór jedziemy przez porośniętą trawą drogę u podnóża wału lub po znajdującej się tam skoszonej łące (organizator dopuszcza takie odstępstwo od wyznaczonego śladu). Trudno ocenić w którym miejscu (na górze czy na dole) jest w danej chwili łatwiej. Jedziemy po śladach naszych poprzedników przyjmując, że to oni podjęli właściwy wybór. Naszą trójkę mija Tomasz Jurkowski (180). Mam wrażenie, że jazda wałem nie stanowi dla niego problemu. Będę go spotykał na trasie każdego następnego dnia.
W przedstartowych planach nie tak to miało wyglądać. Przede mną wszelkie "nieprzejezdne" odcinki trasy miało pokonywać 40-60 zawodników przecierając szlak i utwardzając trasę. Ślady wskazują, że tędy przejechało zaledwie kilkunastu może dwudziestu kilku zawodników. Trochę czasu upłynie aż otrząsnę się z szoku i przyzwyczaję do myśli (do faktu), że zdecydowana większość zawodników znajduje się z tyłu.
Sztuczny zbiornik na Wiśle podobnie jak otaczający go wał przeciwpowodziowy jest imponujących rozmiarów (szczególnie gdy stara się go pokonać rowerem). Mam wrażenie, że ta jazda nigdy się nie skończy. Trudno znaleźć punkt, który stanowiłby cel do osiągnięcia, po prostu takiego punktu nie ma. Brak perspektyw działa przygnębiająco. Trzeba zacisnąć zęby i robić swoje. Koszmar jazdy wałem musi się kiedyś skończyć.
Skoro musi to kończy się. Nie kończy jeszcze jazda wzdłuż Zbiornika. Jadę pokrytymi płytami drogami, prowadzę rower wzdłuż kolejowych torów. Znowu przyjemne (po tym co spotkało mnie na wale) betonowe płyty. Wreszcie zwykle wilgotny, sądząc po rosnących tu mchach, las. Jedzie się tak jak po puszystym dywanie, z rzadka omijając lub przenosząc rower przez powalone pnie. Mijają mnie kolejni zawodnicy. Betonowa zapora na Wiśle pokonana a to oznacza, że ten stosunkowo krótki ale treściwy w trudności odcinek maratonu mam już za sobą.
Dalszy ciąg nadwiślanych wałów. Trawę zastąpiły gruntowe drogi i kręte ścieżki. Wydaje się, że jest tu nawet niebezpiecznie (a przynajmniej śmiesznie). Jadący przede mną zawodnik nie wyrabia zakrętu na krętej ścieżce i zatrzymuje się na rosnącym tam drzewku. Kilka kilometrów dalej mijam znajomego, który przed chwilą zarantował na zaschniętej koleinie i wylądował w rosnącej na zboczu grobli kępie drzew. W obu przypadkach skończyło się na strachu. Jadę przez tereny około-kopalniane i pokopalniane - w końcu to Śląsk.
Jestem mocno zaskoczony gdy widzę nadjeżdżającego z tyłu Bronka (79). Co w tym miejscu robi mój faworyt do walki o czołowe miejsce a może nawet zwycięstwo? Chyba powinien być już daleko z przodu. Wystartował później i miał problemy z oponą. Wkrótce opuszczę woj. śląskie które na zawsze będzie mi się kojarzyć z szybkim początkiem i uciążliwymi wałami J. Goczałkowickiego.
Gruntowe drogi kończą się. Jadę szerokimi równymi asfaltami prowadzącymi wokół miejsca odwiedzanego przez żydowskie wycieczki. Krótki miejski przerywnik i trasa maratonu ponownie wraca na wały. Nie opuścimy ich przez najbliższe kilkadziesiąt kilometrów. Po kilku godzinach jazdy w przygrzewającym mocno słońcu kończy się tajemniczy brązowy płyn. W trzech litrowych bidonach po kolei mogę zobaczyć dno. Uzupełnienie płynów staje się teraz priorytetowym zadaniem. Sklep pilnie poszukiwany. Mamy pecha. Przez dłuższy czas jedziemy po wałach lub biegnącymi poniżej drogami. Zabudowania, a więc i szansę na zaopatrzenie w napoje widać wzdłuż równoległych dróg odległych o kilkaset metrów. Jadę z kilkoma innymi zawodnikami (Wiesław Jańczak (78) - forumowy Wiecho oraz Jarek Warda (208) i Marek Pachulski (50) z grupy Grey Wolf).
Wreszcie jest. Omijając wałami niewielki dopływ rzeki, wpadamy prosto do niewielkiej miejscowości Oleśno. W oddali widać sklep i oparte o mur budynku rowery. Szok. Nieodparcie nasuwa mi się pytanie: Wigor, co ty tu jeszcze robisz? Po pokonaniu ponad 140 km spotykam kolejnego faworyta do walki o zwycięstwo Daniela Śmieję (211). Szybkie zakupy. Dwie butelki Muszynianki i litrowy nektar z czarnej porzeczki. To co nie mieści się w bidonach wypijam na miejscu. W bidonach herbatę zastąpi czysta woda.
Z nowymi siłami ruszam do przodu. Ooops!!! Droga na wprost nieoczekiwanie kończy się po pokonaniu zaledwie kilku kilometrów. Czy teraz mam przedzierać się ścieżką wzdłuż zarośniętego brzegu? Sprawdzam wskazania GPS-a. Cooooo??? Mam się wdrapać po tej stromej skarpie? Z wysiłkiem wykonuję kolejne kroki, z trudem wznoszę się w pionie o kolejne kilka metrów. Co chwilę zatrzymuję się, żeby złapać oddech i uspokoić bicie serca. Wczesne popołudniowe godziny i największy o tej porze skwar nie ułatwiają zadania. Rower, który wciągam ze sobą na górę z jednej strony stanowi zbędny balast, z drugiej pomaga podeprzeć się i utrzymać równowagę. Tuż za mną wdziera się w górę Olek Pachulski (222). Nadjeżdżający chwilę później Jarek i Marek znajdują nieco bardziej łagodne podejście ale i tak muszą pokonać w pionie 25 metrów.
Niemal pionowe podejście kosztuje mnie wiele wysiłku. Kiedy już mogę wsiąść na rower, naprężone podczas wchodzenia łydki drżą z wysiłku. Zaczynają mnie łapać kurcze. Pomimo, że jest płasko a po chwili leśna droga opada w dół, z trudnością kręcę pedałami. Nieopodal, jak gdyby nigdy nic, czeka na nas Ojciec Dyrektor. Co można mu powiedzieć w takiej sytuacji: Super trasa!!! Szkoda, że z nami nie jedziesz. Duża porcja wody, którą wlewam w siebie i kilka minut przerwy doprowadza mój organizm do stanu używalności.
Leszek pomaga mi uruchomić nieaktywny nadajnik GPS. Do tej pory moja pozycja nie była widoczna na monitoringu. Nadgorliwość nie popłaca. Niewielkie pudełeczko z nadajnikiem GPS przykleiłem na górnej rurze ramy. Ponieważ opierało się wyłącznikiem o rurę kierownicy nadajnik wyłączył się. Wrzucam GPS do tylnej kieszonki spodenek, będzie działał (niemal) do mety. Po chwili staję się pełnoprawnym, tzn. widocznym dla kibiców, uczestnikiem maratonu. Wkrótce rodzina potwierdza, to co tylko podejrzewałem. Aktualnie kręcę się w okolicach 17 pozycji. No cóż, to już pewne, czekają mnie kolejne nieprzedeptane ścieżki i nie przejechane wały przeciwpowodziowe.
Przez najbliższe kilkadziesiąt kilometrów będziemy jechali razem niemal w niezmienionym składzie: Olek (222), Marek (50), Jarek (208) i Marcin (129). Swoim zwyczajem na równej drodze, kiedy czuję się dobrze prowadzę grupę. Innym razem czaję się z tyłu. Gdy trafiamy na trudniejszy teren, zostaję nieco z tyłu (pod hasłem - nic na siłę). W dalszym ciągu dominuje jazda mniej lub bardziej przejezdnymi wałami. Czekam na zapowiadane przez Olka asfalty.
Tuż obok nadwiślańskiej ścieżki pojawiają się urokliwe podkrakowskie skałki. Na zboczach wzgórz porośniętych lasami pojawiają się malownicze budowle. Ta na przeciwległym brzegu Wisły to zapewne Opactwo w Tyńcu. Czym jest budowla po mojej stronie rzeki? Nie znając okolic Krakowa trudno zgadywać. Trochę szkoda, że brakuje czasu na pamiątkowe fotki. Czas, który warto byłoby poświęcić może by się i znalazł ale .. Bezchmurne do tej pory lub pokryte niegroźnymi obłoczkami niebo zmienia się. Z północy nadciągają nad Kraków ciemne burzowe chmury. Słychać pojedyncze grzmoty. Jeżeli nie chcemy utknąć w mieście na dłużej trzeba zrobić wszystko, żeby uciec przed burzą.
Czeka nas szybki przejazd ulicami i ścieżkami rowerowymi wielkiego miasta. Dołączają do nas miejscowi bikerzy pomagając sprawnie przejechać przez miasto i ominąć rozkopane i zagrodzone tereny. Schodami w górę, schodami w dół. Na Wawel mogę tylko popatrzeć, tylko tak trochę niechcący, w czasie szybkiego przejazdu wzdłuż przeciwległego brzegu rzeki. Grupka szybko mknących przez Kraków powiększa się. Koncentracja prowadzących sprawia, że bezpiecznie omijamy pieszych i "niedzielnych" rowerzystów. Niedzielni nie przestają być nimi nawet wtedy, gdy jest to inny dzień tygodnia - np. sobota.
Opuszczamy ścisłe centrum miasta. W kilkuosobowej grupce poza wspomnianymi wcześniej Grey Wolfami jedzie Mariusz Grzesiuk (2). Przed chwilą minęła godzina 17. Na liczniku 190 km. Od położonego na ok. 280 km trasy promu dzieli nas zaledwie 90 km. Już pobieżne obliczenia wskazują, że pojawia się szansa by zdążyć na prom - drugi z promów na Wisłoce kursujących do godziny 21:00. Ten bliższy kończący "pracę" o 20 nigdy, nawet teorytecznie nie był dla mnie osiągaqlny. Alternatywą jest blisko 30 km objazd przez najbliższy most w miejscowości Żabno. Opcji nocowania przy promie nigdy nie brałem pod uwagę.
Nadzieja dodaje sił. Wychodzę na prowadzenie i rozkręcam się do 30 km/godz. Wieczorny chłodek ułatwia jazdę. Nie ma łatwo. Po chwili szybkiej jazdy przychodzi zwątpienie. Skręcamy na porośnięty trawą wał. Szybkość drastycznie spada. Jeżeli nic się nie zmieni, moje dzisiejsze szanse na sukces (czyli pokonanie przeszkody promem) szybko zmniejszą się do zera. Najbardziej wredna powierzchnia wału kończy się. Nadzieja, że do promu pomkniemy razem szybko kończy się. Trójka "Grey Wolfów" zjeżdża na zaplanowany nocleg w agroturystyce.
Trawa na wale skończyła się. To co napotykam dalej, to chyba ścieżka rowerowa w budowie. Po bokach krawężniki, w obniżeniu pomiędzy nimi twarde trochę nierówne klepisko. Pytanie jakie się samo nasuwa jest oczywiste: Czy dalej budowa jest jeszcze bardziej rozgrzebana czy wręcz przeciwnie - zakończona? Od odpowiedzi zależy w którym miejscu trasy zakończę dzisiejszy dzień.
Na odpowiedź długo nie muszę czekać. Po kilkuset metrach wjeżdżam na nowy, równiutki asfaltowy dywanik. Przez chwilę jedzie obok mnie Mariusz. Później zostaję sam. Teraz wszystko zależy tylko ode mnie. Od tego jak szybko i sprawnie pokonam odległość dzielącą mnie od Wisłoki. Gdzieś tli się nadzieja że zdążę na prom. Pewności jeszcze nie ma. Rzeka a więc i wał przeciwpowodziowy razem z istniejącą na nim ścieżką zakręca w różne strony. Kiedy prowadzi na wschód mam lekki sprzyjający wiatr. Szybkość rzadko wtedy spada poniżej 30 km/godz. Gdy skręca na północ zmagam się z oporem powietrza, z trudem starając się utrzymać co najmniej 25 km/godz. Przyjemny chłodek zbliżającej się nocy.
Powoli ściemnia się. Kiedy oglądam się z tyłu widzę coraz bliżej światełka nadjeżdżających zawodników. Wreszcie równają się ze mną Szymon Sapeta (93) i wspomniany wcześniej Tomasz Jurkowski (180). Są, że tak powiem, życzliwie nastawieni. Proponują, mi pomoc w pokonaniu najbliższego odcinka trasy. Trochę rozmawiamy, częściej "wożę się" z tyłu. Wreszcie moi pomocnicy skręcają do z góry upatrzonej i zarezerwowanej w czasie jazdy agroturystyki.
Mam już pewien bezpieczny zapas czasu. Nieco spokojniejszy samotnie pokonuję kilometry dzielące mnie od promu. Na pierwszy prom w Wietrzychowicach jestem spóźniony ok. 30 minut (to i tak niezły wynik). Na drugi w Pasiece Oftlinowskiej dojeżdżam o 20:37 czyli ponad 20 minut przed końcem jego kursowania. Po 12 godzinach i 37 minutach od startu w nogach i na liczniku mam 280 km. To co na starcie wydawało się absolutnie niemożliwe spełnia się. Jestem wśród 11 zawodników którzy przeprawili się tego dnia promem (z tego 7-8 tym "pracującym" do godz. 20 w Wietrzychowicach). Kolejnych kilku objechało mostem ponad 20 km. Inni poczekali do rana.
Przed dojazdem na prom pozdrawiam Ricardo robiącego zakupy w otwartym jeszcze sklepie. Wtedy nie zdecydowałem się zatrzymać. Teraz takiej możliwości już długo nie będzie. Po przeprawie promowej zatrzymałem się na 20 minut by zjeść pierwszy posiłek - zabrany ze sobą makaron z dżemem. To wystarczyło, by wszystkie sklepy w miejscowości przez którą przejeżdżam zostały zamknięte.
Mijam ostatnie zamknięte dosłownie przed chwilą (21:00) sklepy. W ciemnościach jakaś zjawa obok drogi robi pajacyka. Upps!!! To przecież nasz Ojciec Dyrektor. Zatrzymuje mnie obok otwartej pizzerii. Jest kilka wolnych kawałków do wciągnięcia. Co na to regulamin dotyczący niedozwolonej pomocy? Pizza jest kupiona przez jednego z uczestników. Jestem po posiłku więc tutaj nie poszaleję - jem raczej z uprzejmości. Korzystając z okazji kupuję 2 małe butelki Cisowianki. Pozwolą spokojnie przeżyć noc.
Szczucin. W tym miejscu kończy się Małopolska i doskonała asfaltowa ścieżka. Skok przez most i kolejna zmiana brzegu rzeki po którym będziemy się poruszać. Na powitanie tablica z herbem i napisem gmina Pacanów oraz województwo świętokrzyskie. Nazwa gminy tak jakby znana od zawsze. Czego mam się tutaj spodziewać? Na razie nie jest źle. O ile dobrze pamiętam od początku dominują asfaltowe drogi.
Po północy dopada mnie senny kryzys. Szybkość jazdy spada. Jadę ulicami Połańca. W poszukiwaniu jakiejś wiaty gdzie mógłbym się zatrzymać, skręcam do centrum miasta. (350 km). Wiata z ławeczką w pobliżu rynku. Drzemię (próbuję drzemać) oparty o bagażnik. Znajduję się obok przebiegającej przez miasto krajowej 79-tki. Kierowcy TIR-ów pracują pomimo późnej pory. Z położonej obok rynku knajpy leci wcale nie usypiająca muzyka. Takie miejsce nie zapewnia warunków do regeneracji. Pomimo, że spędzam tu prawie godzinę. Nie czuję się wypoczęty. Czas spędzony w tym mieście można uznać za czas stracony.
Przerywana drzemka wystarcza zaledwie na kolejne kilka kilometrów (357 km). Tursko Małe Kolonia. Boczna droga, odludna okolica, tłumiąca odgłosy betonowa konstrukcja. Tutaj nic nie przeszkodzi mi w kolejnej również godzinnej drzemce.
Powoli budzi się do życia nowy dzień
Dzisiaj zapowiada się ciężki dzień. Skończyły się asfaltowe ścieżki na wale. Kierunek wiatru się nie zmienił, ale rzeka zakręciła na północ więc wiatr nie będzie już sprzyjał jeździe. Asfaltowe i szutrowe drogi, jak na razie, kończą się. Krótki objazd krajowej 9-tki. Deszczowe chmury nie ominęły tego miejsca. Mokra gruntowa droga, niewielkie kałuże. Sad. Porośnięty trawą wał przeciwpowodziowy. Mokra trawa moczy buty.
Powoli budzi się do życia nowy dzień. Rower i zawinięte w śpiwór "zwłoki" leżące na wale obok drogi nie przeszkadzają mi w jeździe. Nie rozpoznaję leżącej postaci ale podobno w ten sposób wolny czas spędzał Węgier Gabor Sass (201). Kilkaset metrów dalej na betonowej drodze biegnącej u podnóża wału kolejne dwa rowery. Na betonie śpi Jarek Wieczorek (102). Romek Królikowski (20 ) wybrał zapewne bardziej ustronne miejsce gdzieś na wale. Widać, że nie tylko ja mam senne problemy. W tej chwili jestem w lepszej sytuacji. Ja na dzisiaj senne zmory mam już za sobą (przynajmniej tak mi się wtedy wydawało).
Poranny przejazd obok Sandomierza. Bezskutecznie rozglądam się za jakimkolwiek sklepem. Właściwe miasto a więc i sklepy znajdują się wyżej i dalej od rzeki, brzegiem której biegnie szlak Green Velo i ślad naszej trasy. Nie chce mi się zbaczać z trasy.
Za miastem ślad nakazuje mi przejazd zarośniętym trawą wałem. Dalej jest już tylko gorzej. Szlak pieszy. Ledwie przedeptana ścieżka nad jeziorkiem. Jeszcze nie jestem przygotowany na takie atrakcje. Chociaż krótkie odcinki wydają się przejezdne nie próbuję tego sprawdzać. Wreszcie szlak zakręca z nadwodnej toni prosto w górę. Zaczyna się to na co z niecierpliwością a jednocześnie z obawą czekałem - Góry Pieprzowe - wisienka na torcie wiślanej trasy. Pewnie działająca na wyobraźnię nazwa też nie jest tu bez znaczenia.
Na krótkim odcinku będę musiał wznieść się w pionie o ok. 50 metrów. Podłoże przypominające górniczą hałdę. Roślinność wdzierająca się na ścieżkę. To nie jest stroma skarpa jaką pokonałem wczoraj ale i tu wpychanie roweru również daje mocno w kość. Nie ma co narzekać, inni będą pokonywali tą przeszkodę w środku dnia. Jeszcze inni będą to robić po deszczu. Nie wyobrażam sobie tych, którzy będą się przedzierali przez kolczaste krzaki otaczające ścieżkę z dwoma wypchanymi sakwami. Z każdym mijanym odcinkiem specjalnym będzie rósł mój podziw dla 70-cio kilku latka Leona Hapety, który cała trasę pokonał tydzień wcześniej.
"Szczyt" Gór Pieprzowych to rozległy płaskowyż, na zewnątrz pas łąki/trawnika z ławeczkami dla rządnych rozległych widoków turystów. Dalej sad - uginające się gałęzie oblepione gęsto warkoczem soczystych owoców. Bidony suche. Ratuję się zrywając całe garście wiśni i podziwiając rozległe widoki na Wisłę i Sandomierz.
Z dołu nadciągają Jarek i Romek głośno wyrażając swoje opinie na temat budowniczego trasy. Pozwólcie, że nie przytoczę zasłyszanych wtedy komentarzy. Skoro odczytane na liczniku przewyższenie wyniosło do tej pory niewiele ponad 500 m. Można się spodziewać, że kolejne może nie tak spektakularne wzniesienia pojawią się na trasie jeszcze nie raz.
Po krótkiej przerwie ruszam dalej. Było podejście, będzie i szybki zjazd. Coraz pilniejszą sprawą jest znalezienie źródła wody (tzn. sklepu). "Na sucho" będę musiał pokonać jeszcze kilkanaście kilometrów, czyli prawie godzina kręcenia. Mam szczęście, trasa nie omija kolejnego miasta. Rynek w Zawichoście. Jest tu sklep (nawet kilka sklepów). Tradycyjnie kupuję dwie 1,5 litrowe butelki Muszynianki. Dlaczego Muszynianka? Lepiej smakuje nawet gdy jest ciepła od zwykłej. Kilka minut po wybojach i już jest odgazowana. Jedyne co mnie dziwi to, że 2 x 1,5 litra butelkowanej wody nie mieście się w 3 x 1 litrowych bidonach. Czyżby dobra zmiana i 1,500 Plus.
Tak oto mija pierwsza doba jazdy.
Statystyka:
dystans - 414 km trasy,
dystans - 424 km jazdy,
czas jazdy - 20:39 (86,0%),
postoje na sen - 2:00 (8,4%),
postoje inne 1:31 (5,6%)
prędkość śr. 20,58 km/godz.,
prędkość max 62,1 km/godz. (nie do pobicia na dalszej trasie)
II doba - sobota/niedziela
Posiłek na skwerku w Zawichoście i pół godziny później ruszam dalej. Rozpoczynam drugą dobę jazdy. Nieco później przed Dębnem po raz kolejny tego poranka dopada mnie senna zmora. Nie zamierzam walczyć z sennością zatrzymuję się na półgodzinną drzemkę. To będzie mała zaliczka na kolejną dobę jazdy.
Zastanawiam się: Czy dalej będą górki? Trasa w Świętokrzyskim jak dotąd zaskakuje ilością asfaltowych dróg. Są też dobre poprowadzone wzdłuż wałów szutrówki. Nie ma nic za darmo, asfalty zaczynają piąć się w górę. Jedno, drugie, trzecie wniesienie. Do góry pnie się również słońce na nie osłoniętym w dostatecznym stopniu chmurami niebie. Nie mam ambicji by wszędzie, nawet gdy jest to asfaltowa droga, wjechać rowerem. Kulminacyjne miejsca pokonuję prowadząc rower.
Rzeka płynąc na granicy 3 województw: lubelskiego, świętokrzyskiego i mazowieckiego pokonuje tu (a jakżeby inaczej) Małopolski przełom Wisły. Każde kolejne wzniesienie to zagłębie wiśniowe i wiśniowe żniwa. Drzewa oblepione owocami. Nikt tego nie zrywa ręcznie. To nie znaczy, że ręczna praca została wyeliminowana. Na ręcznie rozpostartą plandekę, ciągnik strząsa to co rośnie powyżej. Teraz trzeba jednak ręcznie przesypać do plastikowych skrzynek. Kolejne drzewo, jeszcze jedno ... itd.
Zjeżdżam z ostatniego "wiśniowego" wzniesienia i na dłużej zagoszczę w woj. mazowieckim. Czy to dobrze czy źle wkrótce się okaże.
Jadąc wzdłuż śladu wracam na chwilę na wiślany wał. Zgodnie z linią wyświetloną na ekranie GPS-a pojadę drogą prowadzącą prosto na brzeg Wisły. Może nawet droga, którą jadę, prowadzi nad rzekę. Problem, w tym, że przemieszczam się w niezgodnym ze śladem kierunku. Zawracam. Gdzieś obok przecież musi być inna, ta właściwa droga. Wpatrzony w ekran ruszam na poszukiwania. Jadę po krótko skoszonej łące. Przedzieram się przez niekoszone wysokie trawy. Lawiruję pomiędzy gęstniejącymi krzakami. Drogi jak nie było tak nie ma, jednak z każdym krokiem nieuchronnie zbliżam się do rzeki. Wreszcie przede mną przeszkoda nie do pokonania - gęsta palisada z młodych, niewiele grubszych od kciuka drzewek. Nie sposób, w zwartej ścianie tego lasu, znaleźć przerwę w której zmieściłaby się moja bardzo wąska kierownica i reszta roweru z jedną sakwą.
Zatrzymuję się na chwilę. Czas na decyzję. Czy jedynym wyjściem jest powrót przebytą przed chwilą trasą? Takie rozwiązanie to ostateczność. Od brzegu dzieli mnie pewnie tylko kilkanaście metrów. Przeszkoda to nie wysoki płot z metalowych prętów ale cienkie pędy młodych drzew. Odchylając kolejne pędy robię miejsce najpierw na kierownicę, później pedały, wreszcie sakwę. Prędkość może nie jest imponująca ale po kilku metrach jestem wolny. Już nic nie wstrzymuje mojego spaceru do celu. Jeszcze niewielki rów i niska obrośnięta soczystą trawą skarpa. Jestem na drodze z widokiem na płynącą kilka metrów dalej rzekę. Pokonanie niespełna 700 m odcinka zabiera mi ponad pół godziny. Nie jest źle, przecież mogłem trafić na nie dające się pokonać mokradła, które w takim miejscach nie byłyby czymś szczególnie zaskakującym. Jestem na brzegu Wisły, zgodnie ze wskazaniem nawigacji jest 454 km trasy (na liczniku 464). W ten niewątpliwie uroczy sposób przywitało mnie woj. mazowieckie.
W tej imprezie nie tylko chodzi o pokonanie trasy Wisły od źródeł aż do ujścia. Reguły maratonu są nieubłagane - o ile to możliwe - powinienem wiernie trzymać się wyrysowanego przez Organizatora śladu. Jeżeli moja przeprawa przez krzaczory różni się od narysowanej linii. Sorry. Moja wina.
Czy możliwe, że w śladzie jest błąd? Czy możliwe żeby Ojciec Dyrektor się pomylił? Możliwe ale o tym dowiaduję się dopiero na mecie. Ciekawe, czy ktoś był równie uparty w przestrzeganiu reguł i przeszedł po moich śladach?
Pokonuję odcinek nierównej gruntowej drogi rozjeżdżonej przez samochody wędkarzy i wracam do cywilizacji. Mijam Solec. Niewiele dalej zjeżdżam nad Wisłę w miejscowości Kłudzie. Jest najcieplejsza pora dnia. Po niedawnych atrakcjach czas na chwilę wytchnienia. Posiłek, małe pranie, moczenie nóg w zimnej wodzie. To pierwsza okazja aby zmyć z siebie sól, błoto i kurz. Nie wiadomo kiedy ponownie trafię na miejsce z dostępem do bieżącej wody. Niecałe pół godziny pobytu w tym miejscu nie pozwala mi zobaczyć kursującego w tym miejscu promu.
Kolejna godzina na sen. Dalej sklep. Borek przed Dęblinem (525 km, godz. 18:40) - ostatnie dzisiejszego dnia zakupy. Najważniejsza jest woda na czekającą mnie noc (i jak się okaże nie tylko noc). Gdzieś po drodze ponownie spotykam Wiesia (78), przez jakiś czas będziemy jechali razem. W Dęblinie - po raz nie wiadomo który - zmieniamy brzeg rzeki. Chyba tylko po to, by chociaż na chwilę odwiedzić woj. lubelskie. Mijane województwa nie mają tak dużego znaczenia jak odwiedzone gminy. Po maratonie na mapie zaliczonych gmin będę mógł zakreślić ok. 40 nowych obszarów.
Z niepokojem obserwuję nadciągające od północy ciemne chmury. Czy i tym razem również uda się uniknąć najgorszego? Jechać dalej trasą z nadzieją, że uda się ominąć niebezpieczeństwo? Czy lepiej poszukać schronienia? Decyzję podejmuje Wiecho. Zjeżdżamy do biegnącej równolegle, kilkaset metrów obok szosy. Tubylec wskazuje kierunek, w którym powinniśmy szukać wiaty. Porywisty wiatr zapowiada nadchodzący armagedon. Wiata nie chroni przed zacinającym z niewłaściwej strony deszczem. Wyciągam folię by okryć nogi. Mamy szczęście, centrum opadów przeszło bokiem. Po kilku minutach wracamy na trasę. Tym razem skończyło się na strachu. (Pawłowice - 20:05-20:27)
Wracamy na drogę wzdłuż wałów. Kiedy wreszcie zjeżdżam z wału przez chwilę zastanawiam się gdzie jest dalsza trasa. Zapadające ciemności nie ułatwiają orientacji. Jest mostek nad dopływającą do Wisły rzeczki. Bujna roślinność niemal wdziera się na wąską ścieżką. W nagrodę prawie 10 kilometrów asfaltowej drogi przez las. Jest już zupełnie ciemno. Asfaltowe pobocze daje pewien komfort wobec przemykających obok samochodów. Szybko mija mnie jeden z zawodników. Taka szybkość to nie moja bajka, nawet nie myślę o tym, żeby się przyłączyć do tego zawodnika. Wg danych z monitoringu mógł to być Aleksandr Turovets (67).
Po powrocie w teren ponownie pojawia się Wiecho, który zatrzymał się gdzieś po drodze. Długo razem nie pojedziemy. Wiesiek zjeżdża na nocleg - w rosnącym obok drogi sadzie. Nieprawdopodobne! Nocleg w sadzie? Tak zmęczony jeszcze nie jestem, żeby nocować w takich warunkach. Jeszcze nie mam ochoty na sen. Liczę na to, że dalej znajdę coś lepszego, np. przytulną wiatę z drewniana ławeczką.
Wkrótce po północy nadchodzi senny kryzys. Chwilę jadę próbując coś znaleźć. Wreszcie zatrzymuję się. Nocleg w sadzie? Czemu nie. Nic lepszego nie znajdę jadąc kolejne kilkadziesiąt kilometrów wzdłuż wału przeciwpowodziowego. Szpalery owocowych drzew dostatecznie skryją mnie przed ciekawskimi. Skoszona, niska trawa ułatwia rozłożenie foliowego obrusu. Wyciągam cienki śpiwór i kładę się. Komary, poranna rosa - nic z tych rzeczy. Z nieba nie spadła nawet kropla wody. Miejscowość Nowe Podole 595 km trasy (609 km jazdy) - godz. 0:05-4:36 (4 i pół godziny snu).
Budzą mnie pierwsze zwiastuny kolejnego słonecznego dnia. Kiedy pakuję się, w oddali widzę jak mijają mnie kolejno 2, 2 i 1 zawodnik. Druga dwójka to Jarek z Romkiem, pojedynczy zawodnik to Wiecho. Kim była pierwsza dwójka - obstawiałem Tomka i Szymona ale ci zwykle śpią dłużej i miną mnie kilka godzin później. Czyżby Sass (201) i Wiktor (85)? Tej nocy było przede mną zaledwie 7-8 zawodników. Tak wysoko w klasyfikacji jeszcze nie spałem.
Mazowiecka specjalność. Ażurowe płyty pokrywają wydaje się, że niekończącą się drogę wzdłuż wałów. Konstrukcja nie stosowanych od dawna płyt jest zadziwiająca. Żeby ominąć "perforację" i nie wpaść w wibrację trzeba by się utrzymać na szerokiej na 3-4 cm pełnej krawędzi. Pomimo zmęczenia udaje się tak jechać przez kilka- kilkananaście minut. Później trzeba próbować od nowa.
Zjazd z tak utwardzonej drogi wydaje się wybawieniem. Jadę gruntową drogą po wewnętrznej stronie wałów. Jak to na rozjeżdżonych, pofałdowanych nadrzecznych drogach nie jest zbyt równo, jednak brak piachu umożliwia sprawne przemieszczanie się do przodu. Dalej długi odcinek poprowadzonego po nadwiślańskich bezdrożach szlaku. Wyraźne ślady wskazują, że miejscowi bikerzy chętnie z tych ścieżek korzystają. Nierówności sprawiają, że większość takich dróg i ścieżek pokonuję stojąc w pedałach. W miejscach gdzie rzeka zabrała kawałek lądu objazdy są naprawdę garbate. Mam wrażenie, że Organizator nie chce, byśmy kiedy już pojawimy się w cywilizowanym miejscu wyglądali na zbyt wypoczętych. Kilka kilometrów za mijanym bokiem, jak większość nadwiślańskich miast, Otwockiem mija 2 doba jazdy.
Statystyka:
dystans - 634 km trasy,
dystans - 649 km jazdy,
przewyższenia - 1025 m,
czas jazdy - 36:07,
postoje na sen - 8:00,
postoje inne 3:53
prędkość śr. 18,0 km/godz.,
dobowo:
dystans - 220 km trasy,
dystans - 225 km jazdy,
czas jazdy - 15:28 (64,4%),
postoje na sen - ok. 6:00 (25%),
postoje inne 2:32 (10,6%)
prędkość śr. 14,55 km/godz.,
III doba - niedziela/poniedziałek
Powoli zbliżam się do tego największego na trasie miasta. Gdzieś w oddali pojawia się czubek charakterystycznej wieży i jej iglica. Po prawej mijam jakiś duży stadion. Gdzież ta wielka cywilizacja? Jadę asfaltową ścieżką. Posiłek na parkowej ławeczce ( może nawet krótka 15 min. drzemka) i ruszam dalej. Wczesna przedpołudniowa godzina (9-10) więc tłoku nie ma. Sprawnie omijam pojedynczych rowerzystów i pieszych. Stosunkowo szybki przejazd zapewnia mi jeden z mijających mnie rowerzystów. Chociaż bardzo się stara, przez cały czas jadę kilkanaście metrów z tyłu.
Poprowadzona wałami ścieżka wraz z oddalaniem się od miasta pustoszeje. Jednocześnie z każdym kilometrem pogarsza się jej jakość. Początkowo jadę szerokim asfaltem, później szutrówką, kiepską szutrówką. Wreszcie jedną z dwóch równoległych ścieżek. potem tylko jedną nitką wąskiej ścieżynki. W końcówce nawet ta wąska ścieżka ginie. Jadę, jak to już nie raz podczas tego maratonu bywało, po trawie.
W dole pojawia się szeroka asfaltowa droga. Tędy chyba też można jechać? Asfaltowy pas pobocza. Napotkany biker pyta czy uczestniczę W maratonie. Zamieniamy kilka słów. Próbuję dowiedzieć się o najbliższy otwarty sklep. Przecież dzisiaj niehandlowa niedziela. Tuż obok znajdę McDonalda, kilka kilometrów dalej sklep. Z położonego znacznie poniżej drogi Maca rezygnuję - każda zmiana wysokości wywołuje u mnie awersję. Nie przepadam za tego typu przybytkami. Pokonuję most nad Narwią i skręcam nad Wisłę. Wspomniany sklep napotkałbym jadąc nadal prosto. Jeżeli jeszcze nie muszę (jeden z bidonów jest prawie pełen) nie będę nadkładał kilometrów.
Niby przejeżdżałem przez Nowy Dwór Mazowiecki. Jednak główna droga, którą jadę ominęła go bokiem. Parking nad rzeką. Chyba dla turystów. Przejeżdżam obok ceglanych (chyba starych) budowli. Masowi turyści docierają niewiele dalej. Wąska ścieżka nieuczęszczanego szlaku pieszego. Są tu nawet dłuższe odcinki po których można bezpiecznie przejechać.
Nieco dalej kolejna przeprawa. Wjeżdżam w wilgotny zarastający nie tylko trawą las. Bicze z pokrzyw rosnących wokół czegoś, co może kiedyś można było nazwać ścieżką, mają podobno właściwości lecznicze. Dalej pas pozbawiony wysokiej roślinności. Wygląda tak, jakby ktoś przejechał tędy kosiarką. Jest gorąco i parno. W tych warunkach nie mam ochoty na jakikolwiek wysiłek - prowadzę rower. Kreślę jakąś niezrozumiałą figurę wokół położonych poniżej, prześwitujących w bujnej roślinności mokradeł. Odcinek specjalny zaliczony.
Pierwsze zabudowania oznaczające powrót do cywilizacji. Gdzieś nieopodal na wzgórzu znajduje się miejscowość Zakroczym. Wznosząca się w górę gruntowa droga. Rezygnuję po kilkudziesięciu metrach. Wcale nie mam pewności, że znajdę tam otwarty sklep. Musi być łatwiejszy sposób by uzupełnić zapasy wody.
Pojawiają się ślady po wielkiej zlewie. Mokry piasek. Wyżłobione przez płynącą wodę głębokie koleiny. Jak się dowiem później lało tu przez kilka nocnych godzin. Mogę odetchnąć z ulgą, że taka pogoda nie spotkała mnie podczas noclegu pod chmurką. Tam nie miałbym najmniejszej szansy by się schronić przed deszczem.
Godziny południowe. Robi się upalnie. Ciągnę na resztkach kupionej wczoraj wody. Piję oszczędnie, małymi łykami. Wreszcie wytrząsam ostanie krople płynu. Nie mam już czego dzielić. Spoglądam na mijane zabudowania. Jeszcze nie jest tak tragicznie że miałbym pukać do zamkniętych drzwi. Kiedy mijam kolejne i zjeżdżam w las, starszy gość macha do mnie rękami. Zatrzymuję się. "Panie my śledzimy zawodników. Mój zięć jeździ na rowerze. Dopingujemy". Pytam o sklep. Jest 2 kilometry dalej. Mogę też wrócić z gospodarzem kilkaset metrów do jego domu. Spoglądam na wznoszącą się łagodnie w górę gruntową drogę. Dziękuję. Dwa kilometry bez wody to ja jeszcze wytrzymam. Wytrzymuję. Sklep jest. Otwarty będzie dopiero w poniedziałek. No tak , przecież jest wolna od handlu niedziela. Genialne posunięcie "wspierające" aktywny wypoczynek? Być może tak, ale chyba wypoczynek pracowników handlu. Czy jedzie z nami jakiś handlowiec?
Nie ma sklepu ale ... w desperacji zaglądam za mury pobliskiego cmentarza. Może chociaż jakiś hydrant? Nie ma wyjścia jadę dalej. Kilka kilometrów dalej miejscowość Miączynek. Jest sklep. Otwarty sklep!!! Stały zestaw 2 butelki wody + litrowy napój. Na deser drożdżowa bułka - szok, ta bułka jest świeża. 708 km trasy (725 km) godz. 13:42-13:54. Ostanie zakupy robiłem 200 km wcześniej. Może niezbyt imponujący dystans ale było to przed 19-ma godzinami.
Atrakcji na dzisiejszej trasie nie brakuje. Na wprost polnej drogi którą jadę, pojawiają się zabudowania. Zabudowania nie gryzą ale jest też sporej wielkości pies, który wyraźnie zmierza w moim kierunku. Jakie ma zamiary? Zatrzymuję się i sprawdzam czy ja koniecznie muszę jechać w jego kierunku. No tak ślad ostro zakręca. Prowadząc rower, trochę bokiem mijam żywą przeszkodę - psa który w międzyczasie stracił zainteresowanie intruzem. Ścieżka opada w kierunku widocznego kilkadziesiąt metrów dalej lasu. Zejście zboczem przez las jest strome i śliskie po nocnych opadach. Wejście niewiele lepsze. Wąwóz który właśnie minąłem nosi historyczną nazwę Plebanka.
Jadąc przez pola powracam na nadrzeczne wały. Niewiele dalej (731 km) spotykam czyhającego na kolejnych zawodników kibica z aparatem. Pamiątkowa fotka. Zamieniamy kilka słów i ruszam dalej. Zapamiętywanie twarzy nie jest moja mocną stroną. To nie był zwyczajny kibic. Dopiero przejeżdżając przez najbliższą miejscowość kojarzę twarz i nazwę miasta Czerwińsk. Napotkanym osobnikiem był Radek, aktywny forumowicz, największy gminożerca i drugi gminmaster. Dwa lata wcześniej spotkałem go podczas Nadwiślańskiego Maratonu na Orientację. Chyba zmyliło mnie to, że wtedy miał brodę.
Przychodzi znużenie ponad 12 godzinną jazdą niemal bez odpoczynku, łapie mnie senność. Czas poszukać odpowiedniego do tego miejsca. W końcu przyjechałem tu również dla przyjemności. Szpaler drzew nad brzegiem Wisły, gruntowa droga i łąka. Miejsce jak najbardziej odpowiednie. Szum dających przyjemny cień drzew ukołysze mnie do snu. Kątem oka widzę mijających mnie Tomka i Szymka. Chyba mogę ich tak nazwać tych dwóch sympatycznych osobników, skoro spotykamy się na trasie co najmniej raz dziennie i zawsze mamy czas na chwilę rozmowy. Pod koniec maratonu będę miał wrażenie, że znamy się od zawsze. Krótka drzemka pozwala odzyskać siły na kolejne 10 godzin. 718 km m (735km). godz.14:40-15:29.
Kolejna część dnia upływa pod znakiem wałów, a raczej poprowadzonych poniżej tych nasypów dróg. Przejeżdżam przez Wyszogród. Nie omijam, tak jak wielu innych, miasta Płock. Jest niedzielny wieczór. Widok tłumów oblegających śródmiejskie knajpki sprawia, że tracę ochotę na planowany tu posiłek. Ciepłe danie będą musiały zastąpić kanapki z pasztetem i smalcem, spożywane na ławeczce obok miejskiego deptaka. Nagrodą będzie rozległy widok ze skarpy na położoną dużo niżej dolinę Wisły.
Z posiłku w miejscowych jadłodajniach bez żalu mogę zrezygnować. Z wodą nie mam zamiaru po raz kolejny eksperymentować. Bidony nie są puste ale lepiej dmuchać na zimne, by później nie szukać gorączkowo sklepów tam gdzie ich nie ma. Prawie dwie godziny spóźniłem się, żeby skorzystać z otwartej do 18 Żabki. Gdzie w wielkim mieście szukać otwartych sklepów. Taksówkarze po naradzie wymieniają nazwę ulicy gdzieś w głębi. Jak tam dotrzeć gdy się nie zna miejscowości. Wjeżdżam w głąb miasta, pytani tubylcy wskazują inny niewielki prywatny sklepik. Obskurny spożywczak robiący w takich dniach obroty głównie na sprzedaży piwa. No cóż, w wolne dni sklepy z "artykułami pierwszej potrzeby" czynne są w każdym większym mieście. Przelewam wodę do bidonów opuszczam miasto. Płock 779 km (797) - ok. godz. 20.
Ojciec Dyrektor jest tutaj dla nas łaskawy. Po opuszczenia Płocka mam pod kołami równy asfalt - blisko 20 kilometrów asfaltu. Wreszcie zapowiadana przez Leszka niespodzianka. Jedziemy odcinkiem trasy przygotowanym przez miejscowego gospodarza. Można powiedzieć przyjaciela Maratonu Wisła a zwłaszcza biorących udział w nim maratończyków. Metrowy pas wystrzyżonych pokrzyw, trawy i chwastów, są też ślady po wyciętych krzakach. Uzupełnieniem tego jest poprawiony mostek nad niewielkim ciekiem wodnym (to most graniczny między woj. mazowieckim a kujawsko-pomorskim). Mijam zabudowania gospodarcze. Jadąc późnych wieczorem jest 21:55, nie mam okazji natknąć się na dobroczyńcę. 803-804 km (823 km).
Wkrótce zapadają ciemności. Droga przez pola i marzenie, żeby się wreszcie skończyła. Widoczne z oddali światła to kolejne miasteczko. Po kilku kilometrach wpadam do Dobrzynia nad Wisłą. W centrum miasteczka grupka kobiet z tablicą 661. Nie jestem pewien czy machająca grupka naprawdę coś ode mnie chce. Na wszelki wypadek zwalniam i zatrzymuję się. To nie przypadek, panie z pobliskiej agroturystyki śledziły monitoring i czekały w środku nocy właśnie na mnie. Niesamowite spotkać w środku nocy (jest 22:20) wiernych kibiców. Wymieniamy kilka słów. Pamiątkowa fotka (niestety mój aparat odmówił posłuszeństwa). Usilnie namawiany, przelewam zawartość jednej małej butelki do opróżnionego częściowo bidonu. To będzie kilkadziesiąt kilometrów zapasu przed dotarciem do kolejnego sklepu. 661 kilometr Wisły jest 808 kilometrem mojej trasy (w nogach trochę więcej bo 827 km).
Dość karkołomny objazd wiślnej zatoczki. Żwirowa opadająca mocno w dół droga. Włączone na full światło pozwala jechać z pełną szybkością bez ryzyka upadku. Później mozolne wspinanie się w górę. Wreszcie wyjazd na asfalt i dalszy kilkudziesięciometrowy podjazd. Reguluję oświetlenie, gdy z góry w ciemnościach dochodzą jakieś niepokojące krzyki. Czyżby jakaś banda (być może podpitych) wyrostków. Ogarnia mnie lekkie przerażenie. Nerwowo szukam rozwiązania w tej nieprzyjemnej sytuacji. Patrzę na zakręcający ślad. Może uda się skręcić i uciec w bok zanim dotrę do rozwydrzonej grupki? A może to jakieś moje przywidzenia i na górze czeka kolejna grupa kibiców?
Na ucieczkę nie mam szans, krzyki dochodzą dokładnie z zakrętu drogi. Gdy jestem dostatecznie blisko, w dalszym ciągu nie wiem co krzyczą zgromadzeni na szczycie ale mogę już rozróżnić jedno słowo "WIKI". Skąd bandziory znają moje pseudo? Niemożliwe. Kamień z serca. Po chwili w ciemności mogę rozróżnić znajome sylwetki: Ani, Reni i Michała organizatorów orientacyjnej Orientakcji. Kibice, na których zawsze można liczyć. Pełne zaskoczenie potęguje fakt, że spodziewałem się spotkać ich ale w zupełnie innym miejscu i o zupełnie innej porze (dla przypomnienia jest 23:30). Wracając z Leśnych Duktów "polują" na kolejnych orientalistów na trasie maratonu. Jestem pełen podziwu. Przyznam szczerze - mnie by się nie chciało. Wielu innych dopingujących mnie podczas ubieglorocznego MRDP kibiców pozazdrościło mojej ówczesnej jazdy i wystartowało teraz ze mną. Michała nie udało się namówić.
Proponują wodę, ciasto. Czy taka pomoc jest zgodna z regulaminem? Twierdzą, że pomoc była dostępna dla wszystkich zawodników, przynajmniej tych których "przypadkowo" spotkali (tzn. orientalistów). No dobrze, bez wody można przeżyć - przynajmniej przez jakiś czas. Bez ciasta? - Nigdy!!! Sięgam po kawałek ciasta z bananem. Jeszcze chwilka rozmowy i trzeba ruszać dalej. 824 km (844) godz. 23:30-23:47. Dopiero pisząc tę relację zidentyfikuję mijany wąwóz i miejsce - Zarzeczewo - Wschodnie peryferie Włocławka.
Gdybym tędy jechał w ciągu dnia, gdzieś w dole miałbym teraz widok na rozległy zalew, zaporę i miasto w 99% położone po przeciwnej stronie rzeki. Wkrótce minę ostatnie zabudowania, skończy się asfaltowa droga i będę jechał przez las. Jechał to za dużo powiedziane. Leśną drogę pokrywa gruba warstwa piachu. Być może w dzień znalazłbym przejezdne fragmenty. Teraz jestem skazany na prowadzenie roweru. Według mapki wyświetlonej w GPS-ie las skończy się mniej więcej po 10 kilometrach. Pchając rower mam szansę spędzić w tym miejscu całą noc.
Niespodzianka. Po kilku kilometrach (mniej więcej w połowie lasu) pojawia się bardziej twarda, być może utwardzona leśna droga. Szału nie ma ale przynajmniej można próbować jechać. Kiedy jedzie się nierówną leśną drogą (a tym bardziej kiedy się pcha rower) nie ma ani ochoty, ani czasu na sen. Po kilku, kilkunastu kilometrach równego asfaltu na który wyskakuję z lasu, organizm próbuje wymusić swoje prawa i domaga się snu.
Wiata na opustoszałym nocą głównym placu (rynku) w Bobrownikach nad Wisłą wydaje się być odpowiednim miejscem. O tak "wczesnej" porze nikt nie powinien zakłócić mojego snu. Ta bezchmurna noc następująca po upalnym dniu jest wyjątkowo zimna. O poranku na liczniku wyświetla się 13 stopni C. Chłód zmusza mnie do wcześniejszej niż planowałem pobudki. Pojawiają się już pierwsze dostawczaki do pobliskich sklepów. Na otwarcie sklepów musiałbym jeszcze trochę poczekać. 846 km trasy (865 km jazdy) godz. 1:24-4:42.
Warto maksymalnie wykorzystać poranne nadające się do szybkiej jazdy godziny. Szybko mija uczucie chłodu. Zdejmuję kolejne części ubrania, polar, koszulka termoaktywna, kurtka. Długie jeansy zamieniam na krótkie spodenki. Przejeżdżam pod estakadą A1 i docieram na przedmieścia Torunia. Przed mostem nad Drwęcą bezmyślnie skręcam w gruntową drogę. Dopiero nad Wisłą spostrzegam swoja pomyłkę. Wpław, dość szerokiej przy ujściu rzeki, nie mam szans pokonać. Przy ustawionej w tym momencie na GPS-ie zbyt małej dokładności pomyliłem brzegi rzeki. Powrót. Na moście nad rzeką mija 3 doba jazdy.
Statystyka:
dystans - 881 km trasy,
dystans - 902 km jazdy,
przewyższenia - 1544 m,
czas jazdy - 54:00,
postoje na sen - 12:15,
postoje inne 5:45
prędkość śr. 16,7 km/godz.,
dobowo:
dystans - 247 km trasy,
dystans - 253 km jazdy,
czas jazdy - 17:53 (74,5%),
postoje na sen - ok. 4:15 (17,7%),
postoje inne 1:52 (7,8%)
prędkość śr. 14,1 km/godz.,
do mety zaledwie (!) 258 km
IV doba - poniedziałek/wtorek
Wreszcie docieram nad Wisłę po prawidłowej stronie dopływającej tu rzeki. Ścieżka wydeptana przez wędkarzy. Jedzie się ciężko. Pomimo wczesnej pory, podczas jazdy w takim terenie robi się gorąco. Jadę, chociaż równie często zsiadam i prowadzę rower. Omijam powalone drzewa, przenoszę rower nad leżącymi pniami. Kiedy pojawia się okazja zejścia nad przepływającą poniżej wodę zatrzymuję się by obmyć spoconą twarz i ręce, zmoczyć czapeczkę i pochlapać wodą na koszulkę. Toruń mijam jadąc nadrzecznymi bulwarami.
Nie ma łatwo. Zgodnie ze śladem skręcam prosto na nowobudowaną drogę. Pchanie roweru przez piaski wysypane jako podkład nowej drogi doprowadza mnie do pasji. Widocznie przejście przez główną atrakcję Torunia - imperium redemptorystów to obowiązkowy punkt programu. Zabudowania wyższej szkoły, hotel, sanktuarium w budowie. Gdzieś tutaj zbudowane zostanie za nasze (nas wszystkich) pieniądze, czy tego chcemy czy nie, nowe muzeum. No chyba, że pieniędzy wystarczy tylko na dokończenie rozpoczętej już budowy. Nasz Ojciec Dyrektor i ojciec Tadeusz R. zasłużyli tutaj na duży minus.
Tuż za granicami Torunia zaliczam jedyną niezamierzoną wpadkę. Zamiast jechać wzdłuż wału (898,4-902,1 km) jadę przez Stary Toruń. Długość ta sama, mogę jedynie przypuszczać, że wybierając skrót oszczędziłem sobie kiepskiej drogi wzdłuż wału. Mam nadzieję, że ten "skrót" z nawiązką odpokutowałem wcześniej przedzierając się "na krechę" nad brzeg Wisły.
Wkrótce jedyny raz na nieco dłużej opuszczamy brzeg Wisły. Teraz pojadę trasą jaką poprowadzony był historyczny bo ostatni maraton MTB na trasie GiGA wspomniany na początku tej relacji. Później znaczenie słowa GIGA w maratonach MTB straciło swoje pierwotne znaczenie. Jak już wspomniałem na wstępie razem z Ojcem Dyrektorem braliśmy w tym maratonie udział. Jak było tutaj przed kilkunastu laty trudno sobie przypomnieć. Teraz na wzgórze na którym stoi Zamek Bierzgłowski prowadzi równy asfalt. W kierunku Ostromecka jadę już klasycznymi gruntowymi, polnymi drogami.
931 km trasy (953 km jazdy) Ostromecko. Czas na uzupełnienie uszczuplonych zapasów wody i prowiantu oraz posiłek. Chwilę kręcę się bezskutecznie po mieście w poszukiwaniu większego sklepu. Wreszcie wybieram jeden z mniejszych spożywczaków. Środek dnia to odpowiednia pora. Po dłuższym noclegu w agroturystyce mijają mnie Szymek z Tomkiem.
Długie a więc nudne przejazdy drogami poprowadzonymi poniżej wałów, dobre asfalty przez mijane miejscowości. W miejscowości Czarże krótka popołudniowa drzemka (12:52-13:12) i wizyta w jednym z licznych w tej miejscowości sklepie. Nie obywa się bez kolejnej wpadki. Wracam ponad kilometr by pojechać właściwą trasą. W tej (tzn. końcowej) części trasy znużenie będzie dawało o sobie znać coraz częściej. Efekt to następujące po sobie wpadki. Trzepanie "pustych" - nie zbliżających mnie do mety - kilometrów przybywa. Orientacji nie ułatwia fakt, że nie mogę zmienić koloru śladu na bardziej kontrastowy w stosunku do dróg którymi przychodzi mi jechać.
Jadąc płaską doliną w oddali coraz wyraźniej widzę wznoszący się rozległy grzbiet. Prawdopodobnie na tym właśnie wzniesieniu znajdują się oba miasteczka: Starogród i Chełmno, przez które w najbliższym czasie będę jechał.
Podjazd na Górę Zamkową w Starogrodzie asfaltową drogą? To byłoby zbyt piękne. Ślad prowadzi turystyczną dróżką wzdłuż zbocza wzniesienia. Wczesne popołudniowe słońce grzeje w plecy. Pot leje się nie tylko po twarzy. Ukoronowaniem podjazdu (dla mnie podejścia) są strome ułożone z podkładów kolejowych schodki. Łapiąc oddech przed kolejnym wysiłkiem liczę wszystkie. 38 drewnianych progów pokonane. Współczuję tym, którzy tą wąską przeszkodę pokonywać będą z rowerem objuczonym dwoma ciężkimi sakwami.
Szybko opuszczam Starogród. Jeżeli można uczestnikom "uatrakcyjnić" przejazd to dlaczego tego nie zrobić. Do odległego o kilka kilometrów Chełmna nie jedziemy najkrótszą drogą wzdłuż grzbietu. Kilka kilometrów dalej skręcamy z asfaltowej drogi i przez pola jedziemy w kierunku widocznej z oddali Góry Św. Wawrzyńca i dalej przez rezerwat o tej samej nazwie. Ścieżka przez las opada parowem stromo w kierunku Wisły. Nie próbuję jechać nawet przez moment. Żeby skończyć maraton na dobrym miejscu (nawet na jakimkolwiek miejscu) trzeba tam najpierw w całości dojechać na metę. Podmokłe, nierówne, wymyte przez deszcz śliskie podłoże, gałęzie i powalone pnie drzew nie gwarantują tego. Dalej równie śliski trawers opadającego w kierunku rzeki zbocza. Chociaż miejscami nie czuję się zbyt pewnie tędy można jechać. Zbocze porasta gęsto nieznana mi roślinność - grube, gołe pędy, coś jak zmutowane genetycznie sitowie.
Odzyskiwanie wysokości na podjeździe do Chełmna. Miasto - być może i ładne - traci wszystko, gdy wjeżdża się tu w palącym słońcu z zalanymi potem oczami. Tym razem to mnie cisną się na usta w stronę organizatora same niecenzuralne słowa. Bodajże były tu nawet jakieś ceglane mury. Nie zatrzymam się tu nawet na krótką chwilę. Zjeżdżam nad Wisłę. Tym razem tylko 27 schodków doprowadza mnie do DK91 i most po którym przedostanę się na przeciwną stronę rzeki. Szczęśliwie tu, jak na którymś wcześniejszym moście, nie muszę pokonywać odgradzających drogę barierek. Uff!!! Z ulgą zjeżdżam na wał przeciwpowodziowy a właściwie drogę prowadzącą poniżej wału.
Mijam Świecie. Nie wiem co robili, od czasu gdy się mijaliśmy w Ostromecku, moi znajomi. Pewnie zatrzymali się na jakiś porządny obiad. Faktem jest, że na jeden z trudniejszych odcinków - przynajmniej w opinii Ojca Dyrektora - wjeżdżamy razem. Przed nami kilka- może kilkanaście kilometrów poprowadzonych nieuczęszczanym szlakiem pieszym, a może to tylko ścieżka wydeptana przez wędkarzy. Jest tu wszystko co może przeszkodzić w jeździe rowerem. Wąska ścieżka, opadająca w dół i pnąca się w górę. Gałęzie, powalone drzewa, błoto i spływająca ze zbocza woda.
O ile na gruntowych, szutrowym a nawet asfaltowych drogach nie próbuję dotrzymać koła moim silniejszym kolegom, w technicznej jeździe radzę sobie całkiem nieźle, więc różnice się zacierają. To się chyba nazywa owczy pęd. Jazda za przewodnikiem (przewodników jest 2, podążające za nimi stado to tylko ja). Skoro oni mogą, to dlaczego nie ja? Jedziemy, zsiadamy z rowerów. Gdy nie da się przejechać, prowadzimy rowery, znowu jedziemy. Odczyt prędkości na GPS-ie na tym odcinku ciągle oscyluje pomiędzy 0-4 rzadko zbliżając się do 10 km/godz.
Jedziemy gęsiego lub w niewielkiej od siebie odległości. W pewnej chwili widzę wyciągniętą w moim kierunku pomocną dłoń. Wspólnymi siłami wciągamy/wpychamy mój rower powyżej niewielkiego pionowego uskoku. Poszło wyjątkowo łatwo. Dopiero od innych zawodników na mecie dowiem się, że był to newralgiczny, nastręczający dużych kłopotów, punkt na całej trasie. Ja tych kłopotów nie doświadczyłem. Dzięki chłopaki za pomoc.
Kiedy opuszczamy trudno przejezdny odcinek, każdy jedzie już własnym tempem. (czyli tak jak zwykle zostaję z tyłu). Swoją drogą gdyby nie dobry przykład, pewnie cały ten terenowy odcinek pokonałbym, tak jak wiele innych takich miejsc, prowadząc rower. Nie wierząc, że można go pokonać rowerem.
Nudne, poprowadzone wzdłuż wałów szutrowe drogi. Prowadzące przez mijane wioski asfalty doprowadzają mnie do miejscowości Nowe. To ostatnia duża miejscowość na trasie. Ostatnia szansa przed zbliżającą się nocą na uzupełnienie zapasów wody i jedzenia. Pierwszy duży supermarket na drodze przejazdu. Po dość jednostajnym menu, mam ochotę na śledzia. Posiłek na schodkach jakiegoś zamkniętego już sklepu. Z knajpy obok wychodzą znajomi i ruszają na trasę. Wkrótce ruszę w ich ślady. 1016 km (1041 km) - 19:06-19:37. (123 km do mety)
Prawie niepostrzeżenie opuszczam woj. kujawsko-pomorskie. Czekało tu na mnie mnóstwo atrakcji, poczynając od podwłocławskich piachów, poprzez starogrodzko-chełmińskie wzgórza (i rezerwat Św.Wojciecha), a kończąc na nadbrzeżnym single traku po minięciu Świecia. Czas na finisz czyli woj. pomorskie.
Przywitanie jest całkiem sympatyczne. Kiedy wolno zjeżdżam do lasu, nie mogę uwierzyć w to co widzę. Kilkadziesiąt metrów przede mną truchtają obok siebie (dwoma koleinami drogi) dwa borsuki. Udaje mi się zbliżyć do nich na kilkanaście metrów. Wtedy jeden z nich odwraca się i spogląda na pojawiającego się z tyłu przybysza i rusza dalej. Po chwili w ten sam sposób zachowuje się drugi z nich. Kiedy jestem już naprawdę blisko znikają w rosnącej obok drogi trawie. Mam wrażenie, że gdybym mógł zajrzeć w ich oczy nie zobaczyłbym nawet odrobiny strachu ale ciekawość. Ciekawość, co za intruz wtargnął na ich terytorium, co za stwór sunie bezszelestnie ich drogą. Ale kto zrozumie dzikie zwierzę. Wcześniej zbiegający z wału borsuk przemknął tuż przed kołami mojego roweru.
Przede mną dwie wioski Małe i Duże Wiosło oraz rezerwaty o tej samej nazwie. Powoli ściemnia się. Zjeżdżam do pierwszej z nich. Następnie skręcam pod górę. Szlak i ślad po którym mam jechać kręci we wszystkie możliwe strony tworząc kształt W którym przy dużej dozie dobrej woli można rozpoznać kontur dużego a później małego wiosła. Jadę, kiedy leśna droga wznosi się w górę, prowadzę rower. W ten sposób trafiam na najwyższy punkt szlaku z widokiem na dolinę Wisły. Zupełnie tracę orientację. Wisła? Z tej strony?
Na chwilę muszę się zatrzymać. Zastanowić się, którędy powinienem dalej jechać? Wreszcie ogarniam sytuację, szlak i niewyraźna ścieżka prowadzi po skarpie dość stromo w dół. W panujących ciemnościach nie próbuję jechać. Jeszcze tylko kreślę zarys małego wiosła i powoli opuszczam las.
Rozświetlone miasteczko po drugiej stronie rzeki to Kwidzyn. Jadę asfaltowymi drogami, które pokonywałem podczas Harpagana 46 z bazą w tym mieście. Zaliczam kolejną bolesną wpadkę. Wspinam się mozolnie na wzgórze, by przed szczytem wzniesienia spojrzeć na GPS i zapytać sam siebie - ale gdzie jest ślad?
Wracam do podstawy podjazdu. Teraz jadę pokrytą piaskiem drogą. Dniem pewnie nie byłoby tu żadnego problemu, teraz co rusz zakopuję się. Następnie ślad i droga prowadzi przez na pole. Prowadząc rower dopiero po chwili zauważam, że jasne podłoże to nie piasek ale ubite przez rolnicze pojazdy klepisko. Tu można bez problemu jechać. Droga przez łąkę i widok na wznoszące się powyżej miasteczko. Oświetlony obiekt to Zamek w Gniewie.
Dokładnie pilnując śladu zatrzymuję się dopiero przed opuszczoną kratą oddzielającą mnie od zamkowego dziedzińca. Wygląda na to, że o godzinie 23:30 goście nie są tu mile witani. Jeden z kolegów opowiada później, że próbował przedostać się pod kratą ale czy można wierzyć bajaniom wyczerpanego umysłu. Ja próbować nie zamierzam. Działając w stanie wyższej konieczności wycofuję się i objeżdżam stare miasto dookoła. 1045,5 km (1075 km jazdy).
Ambitne plany przewidywały, że bez snu dojdę aż do mety. Mój organizm nie zamierza rezygnować i domaga się conocnej chociażby krótkiej porcji snu. Nie zamierzam się z nim spierać ani walczyć. Przecież to by było jak walka z wiatrakami. W końcu, jak już zauważyliście, nie przyjechałem na ten maraton żeby się ścigać. Zatrzymuję się tuż przed północą zaledwie po przejechaniu kilku kilometrów. Niewielka szklana wiata (taka sama jak w centrum Połańca). 1050 km (1081 km) - godz. 23:55-4:25.
Czy nocując w takich miejscach nie czuję obawy? Nie. Przecież kierowca szybko przejeżdżającego samochodu uzna mnie za miejscowego pijaczka, który musi wytrzeźwieć przed powrotem do domu. Kładąc się późno po północy nie jestem narażony na wizytę nieproszonych gości - ci już dawno śpią.
Zatrzymując się w nocy w przypadkowo spotkanej wiacie nie mam szans ocenić miejsca w którym się znajduje. Ta przy podrzędnej drodze prowadzącej wzdłuż wału, na skraju niewielkiej liczącej 4 domy miejscowości Kotło zapewnia kameralne warunki.
Śni mi się stukający o dach wiaty deszcz. To nie był sen. Kiedy się budzę niebo jest zachmurzone i nadal siąpi. Przestaje. Znowu zaczyna. Wilgoć i brak snu potęguje poczucie chłodu. Jem szybki posiłek. Zaspany, nie jestem w stanie logicznie myśleć. Mój umysł snuje początkowo jakieś makabryczne scenariusze o tym, że nie dojadę do mety. Później wymyśla bardziej optymistycznie - dwa dni w agroturysytce powinny wystarczyć na zmianę pogody i dojazd w limicie do mety. Wreszcie budzę się na dobre. Przecież nie w takie zlewy jeździłem rowerem. Zabezpieczam bagaż przed opadami: na sakwę naciągam nieprzemakalny pokrowiec, tam wrzucam też portfel i telefon, worek ze śpiworem zabezpieczam przy pomocy foliowego worka. Na wyciągniecie i założenie kurtki brakuje czasu i nie ma już takiej potrzeby ponieważ ... nagle przestało padać (tym razem na dobre). Niebo powoli przeciera, wkrótce wróci męczący upał.
Jadąc wzdłuż wałów mijam niepostrzeżenie Tczew. Przynajmniej nie przypominam sobie takiego miejsca. Zjeżdżam na blisko 20 km odcinek trasy prowadzący w bezpośrednim sąsiedztwie rzeki, drogą wyjeżdżoną przez samochody w miękkiej nadrzecznej glebie. Tu nie ma nawet kilku metrów równego podłoża. Jadąc, niczym na fali, wznoszę się opadam w dół. Na szczęście tu nie lało i zagłębienia nie są wypełnione wodą. Chroniąc zmasakrowany już dostatecznie tyłek niemal cały czas jadę na stojąco. Taki sposób jazdy nie jest mi obcy. Po utracie mocowania siodełka podczas Harpagana w Łęczycach, 140 km pokonałem właśnie w ten sposób. Oszczędzając tylną część ciała jeszcze mocniej masakruję opuchnięte już dłonie.
Jazda nad morze dłuży się niemiłosiernie. Staram się myśleć pozytywnie o rychłym już końcu. W duszy gra mi lira korbowa i utwór The Longing zespołu Storm Seeker dając kopa do jazdy. Po nocnym deszczu widać tylko pojedyncze krople na gruntowej drodze. Przede mną nikt tędy dzisiaj nie jechał. Jeżeli moi znajomi nie położyli się spać, są być może na mecie. Jeżeli tradycyjnie znaleźli na noc agroturystykę, to jestem przed nimi. Wybieram tą drugą opcję. Wyobrażam sobie, że uciekam przed znajdującymi się z tyłu zawodnikami. Chociaż miejsce na mecie nie jest najważniejsze, daje to motywację do dalszej walki. Takie "turbodoładowanie" okazuje się skuteczną metodą. Długi i nudny nadrzeczny odcinek pokonuję niemal niezauważalnie od czasu do czasu tylko odwracając się do tyłu. Może uda się zmieścić w 4 dobach jazdy? Nie uda. 4 doba mija gdzieś pod koniec tej mordęgi.
Statystyka:
dystans - 1098 km trasy,
dystans - 1126 km jazdy,
przewyższenia - 2275 m,
czas jazdy - 71:17,
postoje na sen - 17:05,
postoje inne 7:38
prędkość śr. 15,8 km/godz.,
dobowo:
dystans - 217 km trasy,
dystans - 224 km jazdy,
czas jazdy - 17:17 (72,0%),
postoje na sen - ok. 4:50 (20,1%),
postoje inne 1:53 (7,9%)
prędkość śr. 13,0 km/godz.,
do mety 41 km
IV doba - wtorek
Mijam krajową 7-kę w Kiezmarku. Krajobraz i podłoże zmienia się. Jestem już naprawdę blisko. Mijam Świbno i jestem na ostatniej prostej. Wąski nadmorski pas lasu. Piaszczysta, utrudniająca jazdę, droga. Wąską obrośniętą gęsto krzakami ścieżką docieram nad skraj lądu - kamieniste nadbrzeże. Jazdę po nierównych kamorach przerywają ubytki i zagłębienia. Wreszcie mogę krzyknąć. Hurra!!!! Zrobiłem to!!!!
Najdalej wysunięty punkt do którego można dotrzeć został osiągnięty. Przejechałem prawie od, położonych powyżej schroniska Przysłop, źródeł Wisły, niemal do jej ujścia. Do miejsca, w którym kończy się ląd brakuje może 300-400 metrów. Tam już nie można (nie wolno) ani dojechać ani dojść. 1115 km trasy (1146 km jazdy ) jest godz. 9:30 km.
Chociaż cel został osiągnięty do mety pozostaje jeszcze 24 km. Cała dotychczasowa energia gdzieś pryska. Dojechałem do ujścia Wisły. Nikogo nie gonię, przed nikim nie uciekam. Nie mam ochoty dalej jechać. Dalsza trasa to jak kopanie leżącego - działanie wprost niehumanitarne ze srony Ojca Dyrektora. Oczywiście żartuję. Wiem, że w tym miejscu, na tym skrawku niezarośniętego lądu nie da się zorganizować mety.
Prowadzę rower po nadbrzeżnych kamorach. Sprawnie omijam piaski. Przede mną pas kiepskiego betonu o nieznanym przeznaczeniu. Wygląda jakby okrywał umieszczony pod nim kanał. Wreszcie koniec katorgi, zakręcam na południe i opuszczam Wyspę Sobieszewską. Teraz to już tylko asfaltowa droga i asfaltowa ścieżka. Końcówka. Jadąc na wyspę Oławiankę gdzie znajduje się meta, przedzieram się pomiędzy odwiedzającymi to miejsce turystami. Duży namiot rozstawiony tuż obok gmachu Filharmonii Bałtyckiej. Koniec śladu potwierdza, że jestem na miejscu. (godz. 11:18). Tylko gdzież te wiwatujące na mecie tłumy? Powrót to 23,8 km - 9:30-11:18.
Gdzieś na odcinku nadmorskim kończy się żywot baterii napędzający GPS-a. Nikt się mnie tutaj nie spodziewa. Nikt na mnie nie czeka. Na mecie w imieniu organizatora gratulacje składa przypadkowo tu obecny Krystian. Prysznic pozwala doprowadzić się do stanu używalności. Obiad obnaża moje możliwości posługiwania się sztućcami. Poza opuchniętymi dłońmi mam jeszcze sztywne palce. Umyty i najedzony mogę tylko powiedzieć jedno: Dajcie mi nowe dłonie i mogę jechać z powrotem.
Statystyka:
dystans - 1139 km trasy,
dystans - 1170 km jazdy,
przewyższenia - 2331 m,
czas trasy - 99:18
czas jazdy - 74:25 (74,9%),
postoje na sen - 17:05 (17,2%),
postoje inne 7:48 (7:9%)
prędkość śr. 15,7 km/godz.,
prędkość max. 62,1 km/godz.,
dobowo:
dystans - 41 km trasy,
dystans - 44 km jazdy,
czas jazdy - 3:08 (95,0%),
postoje inne 0:10 (5,0%)
prędkość śr. 14,0 km/godz.,
Kolejne dwa dni spędzę w Gdańsku nocując u studiującej tu i wynajmującej mieszkanie córki. W dzień będę oczekiwał na kolejnych uczestników, szczególnie znajomych orientalistów. W wolnym czasie pojeżdżę trochę po starówce, podziwiając jak zmieniło się to miejsce od czasu gdy byłem tu ostatnio chyba kilkanaście lat temu. Uczestnicy, którzy przybywają na metę dzielą się na tych którzy spakowali odpowiednią ilość niezbędnego wyposażenia. Tych którzy pojechali na super lekko i teraz szukają sklepu z odzieżą. Wreszcie tych, którzy na trasie wysyłali paczki z nadmiernym wyposażeniem do domu.
Mój rower typu Cross (firmy Unibike) nieodpowiedni do pokonania trasy szosowego ultramaratonu, nieodpowiedni również do jazdy w terenie, okazał się uniwersalnym. Na szosowym MPP zająłem miejsce 13 na 33 startujących, w Maratonie Wisła1200 - 12 na 200. Być może jestem jedynym zawodnikiem, który oba te maratony pokonałem tym samym rowerem.
ubranie:
Koszulka z krótkim rękawkiem, 2 koszulki kolarskie, koszula termoaktywna z długim rękawem, polar, cienka kurtka, krótkie spodenki, długie spodnie jeansy, ochraniacze na buty, stuptuty jako ochraniacze na kolana, folia NRC, na zmianę majtki i skarpetki. Przed deszczem: kurtka, kaptur na głowę i "bezrękawnik" oba wycięte z worków foliowych, obrus foliowy do podłożenia pod śpiwór lub stosowany jako ochrona przed większą ulewą.
|
I doba |
II doba |
III doba |
IV doba |
V doba |
razem |
dystans |
424 |
225 |
247 |
217 |
41 |
1170 |
czas trasy |
24h |
24h |
24h |
24h |
3:18 |
99:18 |
czas jazdy |
20:39(86,8% |
15:28(64,4%) |
17:53(74,5%) |
17:17(72,0%) |
3:18(95,0% |
74:25(74,9%) |
czas snu |
2:00(8,4%) |
6:00(25,0%) |
4:15(17,7%) |
4:50(20,1%) |
0 |
17:05(17,2%) |
inne |
1:31(5,6%) |
2:32(19,6%) |
1:52(7,8%) |
1:53(7,9%) |
0:10 (5%) |
7:48(7,9%) |
średnia km/h |
20,6 |
14,55 |
14,1 |
13,0 |
14,0 |
15,7 |