.

Niespodzianki nie było

Ultra Niespodzianka, Gdańsk Oliwa - Lesko, 5-11 sierpnia 2023 r.

(relacja)

relacje z innych imprez


powrót


Przygotowania do startu zaczynają się już w styczniu na 100 km trasie rozgrywanego w zimowych warunkach maratonu Setka po Łódzku, a później majowego Gravel po Łódzku. Następnie nadchodzą pierwsze imprezy, które można by już podciągnąć pod nazwę ultramaraton: czerwcowa Pilica 330, lipcowa 500-ka Galanta Pętla i rozgrywany zaledwie tydzień później 600 km Brejdak Gravel. Ukoronowaniem sezonu ma być start na liczącej 1200 km trasie Ultra Niespodzianki. 14 tys. km jakie przejechałem od początku roku może być najlepszą rekomendacją na ukończenie imprezy w dobrym czasie i na przyzwoitym miejscu. Nigdy do tej pory tak dobrze do startu nie byłem przygotowany. Przedstartowy plan zakłada dotarcie na metę w Lesku w środę o bliżej nie dającej się sprecyzować godzinie. Początek pierwszej dwudziestki w klasyfikacji jak najbardziej by mnie satysfakcjonował.

Najważniejszy temat przedstartowych rozmyślań to pogoda czekająca na uczestników na trasie. Wg wszelkich, zmieniających się nieustannie prognoz, nadciąga nieuchronne załamanie pogody: front z burzami, nawałnicami i intensywne opady deszczu. Kiedy i gdzie będzie najgorzej nie jest wcale pewne ale nadchodzącego frontu w żaden sposób nie uda się nam uniknąć. Według różnych prognoz może nas dopaść już na Mazurach, pod Białymstokiem, a może dopiero w okolicach Warszawy. Ostatnie prognozy są o tyle pomyślnie że wystartujemy na sucho i na sucho pokonamy pierwsze kilkadziesiąt, może nawet kilkaset kilometrów.


gotowy do startu (fot.PoKoP)



Dzień pierwszy: sobota (16 godz.) 5.08.2023r. - 216,5 km

Nauczony przykrym doświadczeniem, powoli swoim tempem ruszam na trasę. Przed uczestnikami pierwsza szykana czyli przejazd przez wzniesienia Trójmiejskiego Parku Krajobrazowego. Przejazd przez TPK doskonale poznałem podczas pokonanego dwukrotnie ultramaratonu Baltic Bike Challenge. Poznaję nawet przejazd przez grzbiet górujący nad Jeziorem Otomińskim. Podczas UN uciążliwości pokonywania wzniesień TPK mamy ograniczone do minimum. W przeciwieństwie do BBC ten odcinek trasy pokonywać będę jeszcze na świeżo. Widząc ślady jakie pozostały na leśnych drogach po ostatnich opadach cieszę się, że jadę tu w momencie gdy grunt nieco pozbył się spływającej wody.

Pomimo, że nigdzie się nie śpieszę to tereny TPK pokonało przede mną jedynie 5 osób. Gdzieś w okolicach Otomina mija mnie kolejnych 6 bikerów. Dalej będzie już tylko gorzej. Zjeżdżamy na ulubione przez organizatora nadrzeczne doliny. Nie liczyłem ale podczas całej trasy spotkamy chyba kilkanaście rzek, chociaż nie wszystkie udało mi się zidentyfikować. Poczynając od najmniejszych rzek Strzyży i Raduni po dolinę królowej polskich rzek Wisłę. O ile przejazd przez wzgórza TPK poszedł bezboleśnie, to kręte, usiane korzeniami single poprowadzone tuż nad brzegami rzek wyraźnie mnie spowalniają. Jest wilgotno i ślisko po poprzedzających start opadach. Co by nie napisać to po prostu boję się tu jechać w miarę normalnym tempem. Przepuszczam wszystkich nadjeżdżających z tyłu zawodników. Po chwili liczba jadących przede mną przekracza 20. Taki wynik to pesymistyczna i dołująca wiadomość.

na starcie jeszcze jako pierwszy (fot.PoKoP)


Optymizm wraca wyjątkowo szybko. Przecież zapomniałem o zawsze wspierających moje poczynania, położonych wzdłuż trasy sklepach. Widok rowerów stojących przed sklepem już na 33 km trasy, a później na stacji paliw w Skarszewach na 57 km, na liczącej 1200 km trasie jest nieoceniony - czyli będzie tak jak zawsze. Szybkie obliczenia wskazują, że napotkani właśnie delikwenci będą musieli na trasie 1200 km uzupełniać zapasy tak ok. 30-35 razy.

Z utęsknieniem czekam momentu gdy opuszczę pomorskie wzniesienia oraz lasy i wyjadę na bardziej przyjazne tereny z przewagą dobrych asfaltowych i szutrowych dróg. Asfalty owszem pojawiają ale na początkowym odcinku jest ich wyjątkowo mało. Szybko skręcamy w średnio przejezdne leśne drogi nad kolejną pomorską rzeczką Wieżycą. Ociekające wodą drogi, zarastające trawą ścieżki, słabo przejezdny singiel nad rzeką. Na pocieszenie asfalty w okolicy Pelplina i Gniewu.

Nadwiślańskie wały za Pelplinem to ostatnia okazja, by uśmiechnąć się do robiących zdjęcia Eweliny i Leszka. Opuszczam wały i zjeżdżam na nadwiślańskie gruntowe drogi. Po opadach przejezdność zalanych wodą błotnistych dróg pozostawia wiele do życzenia. Mam wrażenie, że straciłem siły ale okazuje się, że inni radzą sobie z napotkanymi trudnościami jeszcze gorzej. Z łatwością wyprzedzam i pozostawiam daleko z tyłu 2 zawodników. Pamiętam, że podczas pierwszej edycji Wisła 1200 te drogi przez łąki pokonywałem w przeciwnym kierunku w ciemnościach nocy. Mimo, że było sucho nie wspominam tego najlepiej. Wtedy przejazd zwalniał sypki piasek.

Wiadomo, że początek trasy to tylko rozgrzewka i nie ma sensu za bardzo przyspieszać. Na ściganie będzie jeszcze na trasie bardzo dużo czasu. Śpieszę się z zupełnie innego powodu. Okienko pogodowe, które towarzyszyło nam od startu, w każdej chwili może się zamknąć.

"okołołódzka" ekipa na starcie wiki, Piotrek, Mateusz, Krzysiek i Miłosz


Do mostu na Wiśle w Kwidzynie [116km] mam lekki sprzyjający wiatr. Przejazd na drugi brzeg oznacza też zmianę kierunku jazdy Miejscami wiatr przestaje być sprzymierzeńcem. Bodajże w okolicach Kwidzyna pojawia się pierwszy deszcz. Słaby opad nie przeszkadza w jeździe. Nie czuję potrzeby zatrzymywania się i wyciągania przeciwdeszczowych elementów ubioru. Wilgoć z równą szybkością nasiąka w ubrania jak i wyparowuje. Niewielka mżawka pojawi się dzisiaj jeszcze kilkakrotnie. Asfalty, szutry, gruntowe leśne drogi, nie zawsze przejezdne odcinki specjalne. Na tym fragmencie trasy największe wrażenie robią rozciągające się aż po horyzont pola. Były takie momenty, że po 2-3 kilometrach jazdy dalej widziałem przed sobą jedynie pola i lasy.

Wiedziałem, że kiedyś musi nadejść ten moment. Pachulszczyzna. Tego słowa nie da się łatwo zdefiniować. Trzeba je osobiście przeżyć. Wystarczy przejechać jedną z kultowych już imprez organizowanych przez Leszka: Wisła 1200, Wschód 1400, Pomorska 500. Carpatia Divide to już impreza z innej wyższej półki trudności. Gdybym miał tłumaczyć uczestnikom rajdów na orientację czym jest tajemnicze (nieznane orientalistom) słowo pachulszczyzna to napisałbym krótko: to zaliczanie punktów kontrolnych od przeciwnej strony (zarośla, gęste lasy, bagna itp.) niż można do niego dojechać ścieżką czy drogą. Pozostałym polecam jedyny opis jaki znalazłem z internetu: Trudne słowo Pachulszczyzna. Akapit niżej również doskonale ilustruje nieznane początkującym ultrasom słowo.

[141km] Przyzwoita szutrowa droga na nasypie dawnej linii kolejowej pomiędzy miejscowościami Małe Czarne i Klecewo nieoczekiwanie kończy się. Przede mną pozbawiony szyn nasyp. Nieużytkowany od dawna, zarasta intensywnie rozrastającą się roślinnością. Poza sięgającymi miejscami ramion łodygami chwastów pojawiają się kolczaste krzewy dzikich śliw. Naszym zadaniem (jak sądzę) będzie wyznaczenie w tym miejscu ścieżki rowerowej. Wkrótce okaże się, że w tym zadaniu jest jedno ale. Każdy, a przynajmniej jadący w czubie zawodnicy powinni zostać wyposażeni w maczety. Inaczej pokonanie tego fragmentu zgodnie z wyznaczonym śladem to mission impossible.

Jadę po ledwie zaznaczonym na trawie śladzie moich poprzedników. Z każdym pokonanym metrem jedzie się coraz gorzej. Początkowo, tak jakby nieśmiało, pojawiają się pierwsze rosnące na skarpie krzewy. Z każdą chwilą przybywa ich i coraz śmielej wdzierają się na koronę wału. Przeciskam się pomiędzy zwisającymi coraz niżej gałęziami. W takich warunkach chroniący głowę kask jest jak najbardziej przydatny. Jest coraz gorzej, tędy to bez problemu przejechłby tylko kilkuletni rowerzysta. Dalej jest już tylko zwarta zielona ściana, której nie będę próbował forsować.

Alternatywa to pokonanie trasy tuż obok nasypu. Lepiej? Lepiej nie mówić. Wpadam na skraj pola z rżyskiem po skoszonym rzepaku. Wygląda jakby w ziemię wbito grube, wysokie na 20 cm drewniane kołki. Nie bardzo wiadomo, co lepsze i co lepiej chroni przed skaleczeniem: jechać czy prowadzić rower. Clou programy to przepusty nad rowami, rzeczkami itp. Dylemat: wrócić na zarośnięty krzakami nasyp, pokonać przeszkodę najkrócej idąc obok nasypu, czy może obejść przeszkodę. Wysoka roślinność nie pozwala nawet ocenić czy na dnie rowu jest woda i czy możliwa jest do pokonania. Wybór nie jest oczywisty ale wybieram jeden z dwóch ostatnich wariantów. Zazdroszczę tym, którzy będą jechali tędy dużo później i ktoś już za nich podejmie decyzję i wydepcze jedynie słuszną ścieżkę. Jadący przede mną zawodnicy żadnego widocznego śladu nie pozostawili. Ten zaledwie kilometrowy odcinek pozostanie we mnie na długo jako jeden z symboli Ultra Niespodzianki.

[170 km] Trochę spokojniejszy odcinek gruntowych dróg. Z nudów rozpoczynam wróżenie z fusów (tzn. ze śladów) tych którzy przejechali tędy przede mną. Coś się tu nie zgadza. Powtarzam obliczenia kilkakrotnie. Poddaję się, jeśli nikt się nie teleportował (np. skracając trasę), to przede mną znajduje się zaledwie 5 uczestników zawodów. Gdzie się podziało co najmniej 10 z 20 osób które opuściły dolinę Raduni przede mną? Miasteczka, sklepy, czy postoje na złapanie oddechu?

Czy perspektywy poprawienia mojej pozycji są realne? Może wystarczą jeszcze 2-3 sklepy i mogę wyjść na prowadzenie!? Pomarzyć przecież można. Sklepów w lesie i mijanych wioskach nie ma, a przecież ja też w końcu będę musiał uzupełnić prawie puste bidony.

[190 km- godz.17:50] W jednej krótkiej chwili wszystko się zmienia. Zjeżdżam pod wiadukt na linii kolejowej Iłża-Działdowo i nigdzie dalej już w tej chwili nie dojadę. Napęd odmawia posłuszeństwa. Bębenek przestaje pełnić swą funkcję, a kaseta z równą łatwością kręci się do przodu i do tyłu bez żadnego oporu. Ratunkiem wydaje się zmiana napędu na "ostre koło" czyli spięcie trytytkami kasety do szprych. Kiedyś tak zrobiłem przy pomocy szprychy, którą miałem w sakwie i wtedy zadziałało. Nawet grube trytytki nie są dostatecznie mocne by sprostać zadaniu. Po krótkiej walce poddaję się. Żadna prowizorka nie będzie tu skuteczna. Walka o najlepsze miejsce na mecie właśnie się zakończyła.

Z pokorą i uśmiechem przyjmuję przeciwności losu. Gonitwa myśli. Nawet przez ułamek sekundy nie myślę o wycofaniu się. Do upływu limitu czasu w którym powinienem się pojawić na mecie w Lesku pozostaje ponad 7 dni. Przeciwności jak zawsze nakręcają mnie pozytywnie. Jestem uparty i zdecydowany by walczyć do końca. Decyzja o zjechaniu z trasy będzie ostatnią jaką podejmę gdy znalezienie serwisu i naprawa roweru będzie niemożliwa.

? - widoczek z trasy


Myślę o medalu, który czeka na mnie na mecie, jeżeli tylko tam dojadę. Myślę też o znajomych, którym przesłałem link do śledzenia mojego położenia, gdy wrócą w poniedziałek do pracy. Głupio gdyby dowiedzieli się, że już mnie na trasie nie ma. Może nie jest to najważniejszy argument ale z pewnością psychicznie mocno wspiera podjętą decyzję. Dla porządku wspomnę tylko, że zawodów, które kończyłem pieszo mimo awarii sprzętu było w mojej karierze bez liku. Chociażby rajd na orientację Irokez w 2016 r. podczas którego większość trasy pokonałem pieszo a nie rowerem. Podczas ukończonego w 2020 r. Carpatia Divide również znaczną część trasy do serwisu pokonałem pieszo.

Cóż mi pozostaje? Walka o przetrwanie bez pewności, że zakończy się sukcesem. O godz 18 już jako spieszony rowerzysta ruszam na brakujący mi do mety 1000 km.

[200 km] Zgodnie z wcześniejszym planem w Lubawie po raz pierwszy zjeżdżam (wchodzę) na rynek w poszukiwaniu sklepu i uzupełnienie bidonów. Pewnie to błąd ale w sobotni wieczór o serwisie w tym miejscu jakoś nawet nie myślę. Dalsze plany nie zdołały się jeszcze skrystalizować ale wiadomo, że niezależnie od wszystkiego muszę pokonywać kolejne kilometry trasy zawodów. Moją inspiracją są zawodnicy, którzy pokonywali organizowane przez Leszka imprezy jadąc hulajnogą. Jednego z nich spotkałem gdzieś w połowie pierwszej edycji trasy Wschód 1400. Jeśli oni mogli, to dlaczego nie ja. Na wielokrotnie krótszym (mam taką nadzieję) dystansie. Przewagę nad jadącymi z tylu mam na tyle dużą, że na pierwszych jadących rowerami zawodników będę musiał jeszcz trochę poczekąc. Jestem zdziwiony, że tak mało osób jest w stanie wyprzedzić dzisiaj piechura.

[216 km] Kłębiące się na horyzoncie chmury zwiastują szybkie załamanie pogody. Widoczne przede mną na ekranie GPS-a obszary leśne nie zachęcające do "jazdy". Wreszcie wrażenia z pierwszych kilometrów pokonanych pieszo sprawiają, że już o 20:20 zatrzymuję się pod solidną betonową wiatą. Po północy dołącza do mnie jeszcze 2 zawodników. Jeden śpi obok mnie na długiej 2 osobowej ławce. Gdzie schronił się w tym czasie drugi z nich nie mam pojęcia. Nad okolicą przechodzą jedna po drugiej potężne burze, połączone z nawalnymi opadami. Nie chciałbym w tym czasie znaleźć się na otwartej przestrzeni czy w lesie.

Wysoka wieś 216 km (sen - 21:21-6:20)

dystans dzienny 216,5 - czas ruchu 12:35 - postoje 3:25 - prędkość średnia 17,2 km/godz.
w tym:
rowerem 190,4 km - 9:33 - 0:15 - 20 km/godz.
pieszo 25,8 km - czas ruchu 3:02 - 8,5 km/godz.




Dzień drugi: niedziela 7:08.2023r. - 106,2 km

Po nocnych nawałnicach pozostały jedynie wspomnienia i ociekające wodą leśne drogi. Przede mną, tak na dzień dobry, Park Krajobrazowy Wzgórz Dylewskich wraz z najwyższym wzniesieniem o tej samej nazwie. Pagórkowaty teren, zmora jadących bikerów, jest sprzyjający dla spieszonego cyklisty. Wprowadzam rower na kolejne wzniesienia ale w nagrodę czeka mnie równie długi i przyjemny zjazd. Z tą przyjemnością to może lekko przesadziłem. Rozmyte płynącą wodą leśne drogi, wilgotne podłoże, zmuszają do maksymalnej koncentracji. Nie pozwalają w pełni wykorzystać zalet szybkich zjazdów. Miejscami byłoby to bardzo niebezpieczne.

220 km - efekty nocnych nawałnic


Najbliższym celem do którego dążę jest odległy o niespełna 30 km Olsztynek. Nadzieja, pcha mnie do przodu. Według bikera który mnie mijał, tam powinienem odnaleźć serwis. Jeżeli powołam się na start w ultramaratonie i na jego organizatora, chłopcy z serwisu powinni mi pomóc nawet w niedzielę. Niestety żadnych namiarów nie potrafi mi podać. Ponieważ mój stary telefon nie ma połączenia z internetem, w poszukiwania zaprzęgam rodzinę. Rezultaty są mało satysfakcjonujące. Udaje się znaleźć jeden serwis i jeden numer telefonu. Tylko czy to ten właściwy?

[244 km] - Olsztynek, Niedziela - godzina 10. Pora o której docieram do miasteczka wydaje się jak najbardziej odpowiednia by dzwonić nie denerwując właściciela. Szybko zostaję pozbawiony złudzeń, pan robił tylko najprostsze naprawy ale zarzucił tą działalność już 7 lat temu. To gdzie można naprawić tu rower? Pan jeździ z naprawami własnego roweru do Decathlonu w pobliskim Olsztynie. Olsztyn jest jak najbardziej osiągalny. Tylko czy w niedzielę znajdę tam jakikolwiek serwis.

Ruszam przed siebie. W domu trwają intensywne poszukiwania. Dostaję numer do serwisu mobilnego z Olsztyna. Zdaje się, że w niedzielę nie działają, przynajmniej pomimo licznych prób nie odbierają telefonu. W zapasie mam jeszcz od znajomych uczestników maratonu numer serwisu mobilnego z Białegostoku ale jak na razie to zbyt odległe miejsce.

Pozostaje szukanie serwisu w najbliższych miasteczkach na trasie: Wielbark, Myszyniec, Wizna(?). Szybko okazuje się, że w najbliższym Wielbarku nie ma serwisu, a przynajmniej nie istnieje żadna o nim wzmianka w sieci. By dotrzeć do Myszyńca mam do pokonania ponad 80 km. Wizna to już zupełnie odległa i nierealna przyszłość, bo do pokonania miałbym dwukrotnie większą odległość.

Tym razem domowy serwis informacyjny potwierdza dobrą wiadomość. Serwis w Myszyńcu istnieje. Złe wieści o moich problemach ze sprzętem szybko się rozchodzą. Nieoczekiwanie dostaję SMS-a potwierdzającego istnienie tegoż serwisu od od Andrzeja orientalisty, ultrasa i mojego bliskiego, jak na warunki dużego miasta (ok. 500 m), sąsiada. Andrzej to kolejna inspiracja by walczyć do końca. Carpatię ukończył w ostatnich godzinach przed limitem i jest najlepszym przykładem tego by nigdy przedwcześnie nie poddawać się.


No dobrze, cel dzisiejszej jazdy mam już ściśle określony, problemem jest tylko wspomniana wcześniej odległość, którą muszę pokonać pieszo. Dla piechura siła i kierunek wiatru nie ma większego znaczenia. Większym problemem jest nasilający się upał przy znacznej wilgotności powietrza. Powietrze robi się gęste, a próba korzystania z roweru jako hulajnogi szybko kończy się przyspieszonym oddechem i zadyszką. Zostaję całkowicie sprowadzony do roli piechura. Nie jest to nic nadzwyczajnego w mojej karierze ultraturysty. Problemy z kręgosłupem wykluczyły mnie z tego typu działalności, ale w bardzo odległych już czasach pokonałem co najmniej kilka stukilometrowych maratonów na orientację. Np. Kierat 2006.

Ostatni sklep odwiedziłem w godzinach przedwieczornych (19) w Lubawie. Zapasy żywności są jeszcze wystarczające. Coraz bardziej zaczyna brakować racjonowanej od pewnego czasu wody. Od dłuższego czasu idę przez rozległe lasy i pojawiajace się od czasu do czasu niewielkie wioski. Szanse na szybkie znalezienie w niedziele i w takim terenie otwartego sklepu nie są duże.

[271 km] - godz.14:30. Położona nad jeziorem Omulew wieś Jabłonka. Kwestia życia bądź śmierci (z odwodnienia). Czas by wyżebrać w okolicznych domach odrobiny bezcennej dla mnie w tym momencie wody. Zwracam się do jedynej chyba widocznej na zewnątrz budynku kobiety z prośbą o wsparcie. Po chwili jeden z bidonów mam już pełny po brzegi. Szczerze dziękuje za wsparcie.

Szok następuje po pierwszym łyku. To oni tu mają w kranie gazowaną wodę? Zupełnie smakuje tak jak Muszynianka o nie dającym się podrobić smaku. Nawet taki laik rozpoznaje jej smak z zamkniętymi oczami. Przy okazji dowiaduję się, że otwarty sklep znajduje się w drugiej części tej turystycznej miejscowości, tej części przez którą nie przejeżdżałam. Chwilowo jestem uratowany ale zdobycie większych zapasów wody w dalszym ciągu pozostaje priorytetem.

Lasy to element krajobrazu, który będzie mi towarzyszył prawie przez cały dzisiejszy dzień. Zadrzewione obszary doskonale chronią przed bezpośrednim nasłonecznieniem. Nie chronią przed upałem i parnym powietrzem. Wręcz przeciwnie brak ruchu powietrza sprawia, że te czynniki są dużo bardziej uciążliwe.


[282 km] Kolejny leśny odcinek kończy się w ukrytej w tych lasach małej wiosce Kot (jak to się odmienia?). W ostatniej chwili, kątem oka dostrzegam nie narzucający się swoim wyglądem wiejski sklepik w Kocie. Zdziwienie. Otwarty. Godzina 16 oznacza, że dzisiaj o zapasy wody (i żywności) już nie muszę się martwić. Swoją drogą w sezonie nie jest to kompletne zadupie. Stanowi przystanek dla kajakarzy spływających rzeczką Omulew i wpadającej do jeziora, wzdłuż brzegu którego niedawno jechałem.

Próbę opuszczenia Kota przerywają nasuwające się nad te tereny ciemne burzowe chmury i głuche pomruki. Wycofuje się przed dotarciem do ściany lasu kedy spadają na mnie pierwsze krople deszczu. Wracam pod napotkaną w środku wsi wiatę. Pół godziny przerwy spędzone w komfortowych (bo suchych) warunkach jeszcze nikomu nie zaszkodziło. Po chwili nie jestem już sam, pod wiatę zajeżdża Ala (nr 72) i gość, który nie lubi ciszy. Tylko dlaczego nie korzysta przy tym ze słuchawek?

Po gwałtownej ale krótkiej burzy na leśnych drogach pozostają ślady w postaci rozlewisk, wypełnionych wodą kolein i nasycony wodą szuter. Dzisiejszego dnia poznaję wielu jadących do tej pory z tyłu zawodników. Nadal z tyłu pozostaje liczna grupa tych co nie są w stanie wyprzedzić nawet piechura.

W Wielbarku zatrzymuję się jedynie na krótko, by wypłacić trochę kasy, która może być potrzebna po naprawie roweru. Pomimo wczesnej pory (dopiero minęła 20:00) zaczynam rozglądać się za jakąkolwiek wiatą, pod którą mógłbym spędzić noc. Miasteczko bogato wyposażone jest w zwykłe ławki. Spanie bez dachu nad głową nawet przy bezdeszczowej pogodzie nie zapewnia dostatecznego komfortu.


Mijam kolejne wsie, kolejne przystanki pozbawione miejsca w których można by spędzić noc. Po południowej burzy wszędzie wokół widzę nasycone i wręcz ociekające wodą podłoże. Nie ma żadnej szansy by przekimać noc "pod chmurką". Jeżeli w najbliższym czasie nic się nie zmieni, to jeszcze dzisiaj koło północy musiałbym dojść do Myszyńca, gdzie i tak musiałbym czekać na otwierający się o godz 8 serwis.

Kolejna wioska Lesiny Wielkie [319 km]. Przede mną kolejna nadzieja na sen. Z oddali słyszę kościelne dzwony, a z głośnika jakąś kościelną melodyjkę. Spoglądam na zegarek. Minęła godzina 22:00. Pierwsze skojarzenie umysłu wyczerpanego trudami ciężkiego dnia: "proboszcz informuje poddanych, że zaczyna się cisza nocna".

W okolicy kościoła wiaty nie znajduję. Znajduje się kilkaset metrów dalej obok remizy OSP. Oddycham z ulgą. Na dzisiaj to ja już mam dosyć ruchu. Przypinam rower do ławki. Rozkładam śpiwór, kładę się i spokojnie zasypiam? Nic z tych rzeczy. Nieopatrznie przywłaszczyłem sobie miejsce, w którym wieczorami spotyka się kilkunastoosobowa grupa miejscowych nastolatków płci obojga. Zamykam oczy i udaję, że śpię. Nie pomaga. Po chwili podchodzi delegacja kilku najodważniejszych osobników. Tłumaczę co tutaj robię i dlaczego przez nieuczęszczaną, bo położoną gdzieś z boku wioskę przejechało dzisiaj tylu rowerzystów. "Jadę z Gdańska i dotychczas przejechałem dotychcza tylko 320 km i aby dotrzeć na metę w Lesku muszę pokonać jeszcze 900". Nie wiem która część mojej wypowiedzi robi największe wrażenie: "tylko", "320" czy może "900". Wygląda, że są w szoku. Przepraszają za zakłócanie wypoczynku, Ja przepraszam za zajęcie miejscówki w której spędzają zwykle wolny czas. Rozstajemy się w pełnej zgodzie i mogę tu spędzić spokojną noc.

Lesiny Wielkie 322 km jazdy [319 km trasy] (sen - 22:08-5:48)

dystans dzienny: 106,2 - czas ruchu 13:18 - postoje 10:42 - prędkość średnia 8,0 km/godz.




Dzień trzeci: poniedziałek 8.08.2023r. 253,3 km

Budzi mnie stukot kopyt na asfaltowej drodze. Ostrożnie otwieram oczy. Przede mną dostojnym krokiem maszeruje gęsiego kilkanaście krów. Wyglądają majestatycznie. Szybko rzucam się do sakwy by zrobić pamiątkowe zdjęcie. Ruch sprawia że dwie najbliższe zatrzymują się. Przyglądają się z zainteresowaniem swoimi wielkimi, mądrymi oczami. Zaspany nie zdążę odszukać aparatu.

Wstaję, śniadanie i ruszam z buta w kierunku długo wyczekiwanego celu. Od serwisu dzieli mnie zaledwie/aż 17,5 km. Niewielkie miasteczka Myszyniec. Na prawo przed kościołem uliczka w prawo. Instrukcja jaką dostałem z dwóch źródeł niby prosta ale odnalezienie serwisu nie jest wcale takie łatwe. W internecie reklamowany jako serwis rowerowy. Miejscowi robią tylko wielkie oczy. Wśród tubylców znany bardziej jako serwis i sklep z artykułami do kosiarek, pilarek i innego podobnego sprzętu. Dopiero kolejny gość wskazuje mi położony prawie poza miastem budynek. Mogę powiedzieć, że jestem bardzo punktualny. Przed sklepem zatrzymuję się dokładnie na 5 minut przed jego otwarciem.

Tłumaczę serwismenowi i właścicielowi sklepu w czym problem.
Części rowerowych to my dużo nie mamy ale możemy wymienić całe koło. Jaki rower? Rozmiar koła? Co? Sztywna oś? Niestety nie pomożemy takiego koła nie mamy. Wracamy do tematu oczyszczenie i przemycia bębenka. Wg jednego z bikerów, który wyprzedzał mnie na trasie, przyczyną może być właśnie zasyfione jego wnętrze. Serwismen zaskakująco sprawnie ściąga kasetę odkręca bębęnek i dokładnie przemywa z wszelkiego zgromadzonego przez lata (dystans 40kk) brudu. Po dłuższej chwili mogę jechać dalej. Jednak diagnoza nie jest pomyślna. Zapadki bębenka są już mocno zużyte i prędzej lub później ulegną zniszczeniu. Mam cichą nadzieję, że mimo wszystko wytrzymają jeszcze zaledwie 900 km jakie dzielą mnie od mety w Lesku.

dystans pokonany pieszo: 149,5 km, czas ruchu: 18:26, postoje 19:39, prędkość średnia 8,2 km/godz.

Obfite zakupy w Lewiatanie i z wielką przyjemnością wsiadam na ponownie sprawny rower. To ten dzień i ten odcinek trasy, kiedy zarówno sprzyjający wiatr jak i duża ilość asfaltowych dróg sprzyja zawodnikom. Tak będzie przynajmniej przez pierwszą część dnia dopóki nie osiągnę punktu najdalej wysuniętego na wschód podchodząc aż w okolice Białegostoku. W dolinie Narwi trasa zmienia kierunek z południowo-wschodniego na południowo-zachodni. Wiatr stanie się wtedy poważnym i silnym przeciwnikiem.

Żeby nam się w du..ch (znaczy się w głowach) nie poprzewracało od nadmiaru szczęścia, w pewnej chwili opuszczamy równiutki asfalt i zagłębiamy się w lesie. Jedziemy nieużywaną od dawna, zarośniętą trawą i pokrytą luźnymi gałązkami boczną leśną drogą (może przecinką). Tragedii jeszcze nie ma ale korzenie i koleiny wymagają zachowania pełnej koncentracji, a nawet prowadzenia roweru.

470 km - (nie)pierwsza przeszkoda


429 [417 km] godz. 13:40. Tabliczka Wizna oznacza, że dotarłem do doliny Narwii. Przejazd przez pierwszy dzisiaj most na Narwi oznacza, że ta rzeka będzie mi towarzyszyć w dalszej lub bezpośredniej odległości przez następne kilkadziesiąt kilometrów. Do celu dzisiejszej jazdy czyli do Narwiańskiego Parku Narodowego, który powinienem opuścić przed zmierzchem pozostaje ok. 50 km. Pieszo miałbym problem żeby dotrzeć na czas. Głupoty wypisuję. Pieszo mógłbym nie zdążyć do jutrzejszego wieczora.

Jadąc doliną rzeki dojeżdżam do Tykocina. Szybko staram się przejechać przez nie przyjazną rowerzystom miejscowość. Wąskie chodniki i piesi nie zawsze pozwalają ominąć wyłożone brukiem uliczki. Prowadzenia roweru podczas Niespodzianki to ja już mam dosyć. Z ulgą opuszczam to miejsce.

Przeciskam się obok koparki przez remontowany właśnie most. Jadę gruntową drogą wzdłuż doliny Narwi. To znaczy czymś co po niej zostało. Wszystkie mostki czy przepusty na tej drodze zostały usunięte. Tu szykują się poważne remonty. Kilkakrotnie sprowadzam rower stromą i głęboką na 2 metry skarpą by po takiej samej stromiźnie wypchnąć go na drugą stronę. Szczęśliwie poziom wody jest tak niski, że na dole nie ma odrobiny wody.

Dolina Narwi już jest ale na właściwą część NPN będę jeszcze musiał trochę zapracować. Męczący przejazd przez łąki. Wreszcie tabliczka z nazwą Narwiański Park Narodowy. Niepokój wzbudza fakt, że miałem być tu wczoraj i zakupiony bilet jest na niedzielę. Nie mam wyjścia, tutaj biletu i tak nie kupię. Przede mną inna niż podczas maratonu Wschód 1400 piękniejsza (jak się wkrótce okazuje) część TPN.

480 km - prom w całej okazałości


Samoobsługowe promy, które przeciąga się przy pomocy łańcucha i nie jest to żadnym zaskoczeniem. Zdumienie budzi bardzo niski poziom wody. Promy pływały o metr poniżej pomostów. Dwoma pierwszymi promami (rzeka płynie w tym miejscu kilkoma odnogami) przeprawiam się razem z rodziną z dzieckiem. Trzeci mniejszy też nie stanowi problemu.

Zabawa zaczyna się na kolejnym i zarazem ostatnim. Tu rzeka jest najszersza, a prąd najsilniejszy. Przy pomocy łańcucha udaje się dociągnąć prom jedynie na odległość 20-30 cm od pomostu. Wychylając się mogę złapać jedną ręką pomost i dociągnąć prom do celu. Kiedy puszczam uchwyt, prom natychmiast odpływa. Jak pokonać przeszkodę? Trzymając się pomostu prawą ręką, lewą powinienem podnieść zapakowany rower i wrzucić na znajdujący się metr wyżej pomost. Mimo kilku prób nie udaje się rozwiązać tego problemu. Poddaję się, poczekam gdy znajdą się osoby chcące skorzystać z promu. Przypomina mi się rower Krzyśka Wieczorka z którym jechałem pociągiem na start. Tamten rower bez problemu jedną ręką podniosłem. To są zalety bikepackingu, chociaż dla mnie i tak ma on więcej wad.

481 km - wystarczy wrzucić rower na pomost i można jechać dalej


[495 km] Porosi. Powoli zbliża się koniec dnia. Przede mną kolejna niespodzianka. Okopy. Modernizacja linii kolejowej z Warszawy do Białegostoku. Po dawnej drodze nie pozostało nawet śladu. Tory otoczone z obu stron głębokimi rowami. Nie ma sensu się zastanawiać i tak nie zgadnę, z której strony można ominąć szykany. Zsuwam się w dól po mokrym piasku. Z niewielkimi problemami wydostaję się po drugiej stronie wykopu. Jeszcze jeden rów i mogę jechać dalej.

Niestety przy miliardowych inwestycjach kolejowych brakuje milionów na zbudowanie nad torami przejść dla pieszych. Przecież mogą poszukać legalnego przejścia zaledwie kilka kilometrów dalej. Tańsza jest tabliczka z zakazem, której i tak nikt nie respektuje.

Ponownie mijam tego co nie lubi odgłosów przyrody. Krzyczę cześć, ale nie wiem czy przebijam się przez dźwięki zagłuszacza. Lubię muzykę, kiedy jestem w domu ale na trasie to zdecydowanie nie moje klimaty. Odgłosy otoczenia są dużo bardziej przyjemne nawet gdy to nie są śpiewające ptaki czy szum wiatru ale przejeżdżający obok TIR.

Podczas kolejnego rowerowego (a nie pieszego) dnia w czasie jazdy, mijam ponad 10 rowerzystów. Jak przypuszczam drugie tyle pozostaje w tym czasie ukrytych w mijanych sklepach i knajpach. Okazji po drodze było co niemiara. Mam trochę szczęścia, czynne do godz. 22 Dino pozwala zrobić zakupy na koniec tego i początek kolejnego dnia. Boguty-Pianki 533 km, godz. 20:50.

Wkrótce przekraczam most nad szeroką niezidentyfikowaną rzeką (21:30). Później dowiem się, że poznam uroki kolejnej rzeki: Bug. Szybko ściemnia się, a ja powoli zaczynam myśleć o szukaniu wiaty i noclegu. Zdająca się ciągnąć w nieskończoność dolina nadbużańskich łąk nie napawa optymizmem. Gdzieś daleko na horyzoncie widzę nieliczne światła. Próbuję szukać skręcając do pobliskiej wioski. Liczę na wiatę obok asfaltowej drogi, na którą na krótko wyjeżdżam, wreszcie poddaję się. Nie mogę przecież jechać przez całą noc.

Dach nad głową zapewni mi kolejowy wiadukt na trasie z Małkini 577[570]. Jest godzina 23:30. Wygląda na to, że nic lepszego dzisiaj nie znajdę. Sypki piach. Folia (by nie ubrudzić śpiwora(. Śpiwór. Całkiem miękkie i wygodne podłoże w przeciwieństwie do twardych ławek na przystankach. To był wyjątkowo długi i pracowity dzień. Wbrew obawom pora nocna to ten okres kiedy pociągi tędy nie jeżdżą.

Pierwsza bezchmurna, a więc bardzo zimna noc. Kolejne noce będą jeszcze zimniejsze. Kiedy zaczynam wychładzać się, przypominam sobie o wożonym awaryjnie bivi z folii NRC. Nie można tego używać na całej długości ciała ze względu na skraplający się wewnątrz pot ale zacignięta na dolną część ciala dostatecznie poprawia komfort cieplny.

"Małkinia" 577km [570km] sen - 23:25-5:30)

dystans dzienny: 253 - czas ruchu 15:07 - postoje 8:53 - prędkość średnia 17,5 km/godz.
w tym:
rowerem 235,8 km
pieszo 17,5 km



Dzień czwarty: wtorek 8.08.2023r. 169 km

Krótki sen. śniadanie i ruszam przed siebie wzdłuż nadbużańskich wałów i łąk. W położonych 15 km dalej Wilczogębach widzę, do wyboru, dwie dobrze wyglądające wiaty ale nie ma co żałować, tu dotarłbym już po północy.

580 km - nadbużańskie łąki o poranku


590 km - nadbużańskie wały


Mam wrażenie, że mój organizm potrzebuje i pochłania coraz więcej pożywienia. Po wieczornych zakupach w Dino zatrzymuję się na późno poranne [godz.10] zakupy w Biedronce w Tłuszczu. Z drugiej strony skoro jest taka okazja, to warto skorzystać. Wchodząc do tego marketu dokładnie wiem co chcę kupić i nie muszę tego długo szukać. Kilkaset metrów dalej mijam tabliczkę z napisem serwis rowerowy. Być może to był błąd, że jednak nie zatrzymuję się.

Dzień upływa pod znakiem walki z przeciwnym wiatrem. W podmuchach jest naprawdę silnym przeciwnikiem mocno zmniejszającym szybkość jazdy. Nie narzekam. Pomimo wiatru jedzie mi się doskonale. Na przemian trzymam dolne chwyty baranka lub opieram przedramiona na lemondce. Mocno pochylona pozycja pozwala znacznie ograniczyć wpływ przeciwnego wiatru. Rower typu MTB nie jest dobrym wyborem na dzisiejszy dzień. Na polnej, piaszczystej drodze mijam chłopaka "młynkującego" na miękkim przełożeniu, którego zwykle się używa na stromych podjazdach. Złośliwą satysfakcję wywołuje u mnie myśl, że w takich warunkach szybko odrabiam straty do słabszych zawodników, którzy wyminęli mnie jeszcze na odcinku pieszym.

Przejazd nad S-ką w Wiązownej oznacza, że za chwilę rozpocznie się jeden z najciekawszych fragmentów trasy czyli singiel nad Mienią. Zaczyna się i to z przytupem. Aby dostać się na właściwy brzeg rzeki trzeba pokonać prowizoryczny "nibymostek" - pochylony pień powalonego drzewa uzupełniony przez dobudowaną krótką kładkę. Są nawet schody wyrąbane w skarpie po drugiej stronie rzeczki. [668 km]

688 km - "nibymostek: nie zachęca do przeprawy


Początkowy fragment (pochylony pień) nie wzbudza mojego zaufania. Nikt by mnie nie zmusił do wejścia na ten twór: a) gdybym jechał rekreacyjnie, b) gdyby był mokry, np po deszczu, c) gdybym znalazł się tu w nocy. Teraz nie mam dużego wyboru. Jeżeli chcę ukończyć ultramaraton, muszę przedostać się na drugą stronę rzeki. Czy można to miejsce objechać? Przypuszczam, że to też byłoby wyzwaniem. Z trzymanym jedną ręką rowerem, z duszą na ramieniu ruszam do przodu. Po kilku krótkich krokach mogę już złapać się wystających kikutów nieobciętych u nasady gałęzi. Szczęśliwy melduję się na przeciwległym brzegu.

Nagroda to stosunkowo krótka ale urocza ścieżka poprowadzona skrajem wysokiej skarpy nad rzeką. Twarda, szybka, korzeniasta, klucząca między drzewami, wymagająca techniki i koncentracji, Ścieżkę nad Mienią pokonywałem dotąd kilkakrotnie (4-5 razy) jadąc nieformalnym szlakiem Krwawej Pętli. Zwykle jechałem tu nocą i często w przeciwnym kierunku. Odcinek nad rzeką na zawsze pozostawiał najlepsze wspomnienia. KP2014 i KP2015.

Była Mienia. Jest Świder do której wpadają jej wody. Szeroka, miejscami piaszczysta dróżka nie wzbudza żadnych emocji. Dłuższy i nudny przejazd wzdłuż rzeki kończy się na nadwiślańskich wałach. Zjeżdżam na używane chyba tylko przez rolników i wędkarzy gruntowe nadbrzeżne drogi przez łąki. Na przemian pokonuję piaszczyste łachy, a dla odmiany błotniste fragmenty drogi z koleinami wypełnionymi wodą. Na koniec jadę wąziutką ścieżką po wale.

700 km - nadbrzeżne drogi przez łąki


Glinnik. Ze znajdującego się za wałem gospodarstwa wypadają dwa kundelki. Za nic mają nawoływania pracujących w polu gospodarzy. Wkrótce ich pyski niebezpiecznie zbliżają się do mojej kostki. Łagodne, zwykle stosowane w takich przypadkach środki (ucieczka, jazda zygzakiem) na szerokiej na 10 cm ścieżynce nie mają szans realizacji. Integralność moich skarpetek wodoodpornych jest bezpośrednio zagrożona. Delikatnie uwalniam lewą nogę z pedała SPD. Szybkie dwa strzały z buta rozwiązują problem. Jeden z agresorów wycofuje się rezygnując z polowania. Drugi obszczekuje mnie nadal, trzymając się w bezpiecznej (dla niego) odległości. Przecież ktoś wreszcie musiał je nauczyć szacunku względem przejeżdżających rowerzystów.

? - rzut okiem na Wisłę


Przejeżdżam na drugą stronę Wisły. Wkrótce mijam Warkę (17:35. 731 [722] i skręcam z asfaltowych dróg w las. Zaczynam walkę z łagodnie wznoszącą się piaszczystą drogę i z przeciwnym wiatrem. Moja wola walki wyraźnie podupada. Już nie cieszy "sprzyjający mnie", a przeszkadzający słabszym bikerom przeciwny wiatr. Zjeżdżam na kiepską, rozjeżdżoną chyba przy modernizacji torów drogę wzdłuż linii kolejowej. Mijam stację Grabów nad Pilicą.

18:20 739 km[730 km trasy]. Ciężkie warunki. piasek, przeciwny wiatr, błoto tylko przyspieszyło to co i tak kiedyś musiało się stać. Chrobot w piaście i przeskakujące, zgrzytające zapadki bębenka. Jeszcze próbuję doprowadzić rower do kolejnej stacji, by po naprawie kontynuować jazdę z bardziej odległego miejsca. Wreszcie przed godziną 19, zmęczony i zrezygnowany zawracam.

Wracając spotykam dwie sympatyczne dziewczyny. Kasia i Klaudia wlewają we mnie odrobinę optymizmu. Dzwonią nawet do jakiegoś serwisu ale gość nie jest w stanie przyjechać i naprawić takiej awarii. Już w pobliżu Stacji Grabów spotykam Marcina znajomego z ultramaratonów, a przede wszystkim z rajdów na orientację.

Dzwonię do żony by szukała serwisu rowerowego w Warce. Bingo! Jest salon rowerowy, sklep i serwis. Hurraaa!!! Jestem uratowany!!!

Jestem zbyt zmęczony na kolejny spontaniczny nocleg pod wiatą. Dzwonię do domu by dziewczyny załatwiły mi jakąś kwaterę. Muszę nakłonić je by zrezygnowały z respektowania zasady samowystarczalności. Groźba, szantaż (łagodna perswazja) i wizja, że kolejną noc spędzę na dworze skutkuje. Kochana żona i kochana córeczka już po kilkunastu minutach oddzwaniają. Proszą tylko o potwierdzenie czy jestem w stanie zapłacić 200 zł za trzyosobowy pokój. Dzisiaj mogę. Niby dużo ale będzie to jedyny normalny nocleg na trasie. Podzielenie tej kwoty na 8 nocy to naprawdę niewielki wydatek.

745 [728] Grabów tu wsiadam w pociąg by wrócić do Warki. Stąd jutro (mam taką nadzieję a nawet jestem o tym przekonany) pojadę dalej. Pensjonat nieopodal stacji Warka Miasto. Po raz pierwszy od kilku dni mogę się porządnie umyć i wyspać w komfortowych warunkach. Szybka kolacja i ok 21:00 kładę się spać. Przebywającego w tym samym pensjonacie zawodnika z nr 66 nie spotykam, gdyż szybciej opuszcza to miejsce.

Warka [722 km] przerwa - 21:00-9:00

dystans dzienny: 169 (w tym pieszo ok.6km) - czas ruchu 11:10 - postoje 12:50 - prędkość 15,2 km/godz.


705 km - na drugą stronę rzeki? - najlepiej po schodach



Dzień piąty: środa 9.09.2023r - 122,3 km

Długie leniuchowanie - serwis otwiera się dopiero o 10:00. Przed otwarciem salonu robię na spokojnie biedronkowe zakupy. Szybkie ustalanie możliwości naprawy roweru. Bębenka to my nie mamy ale ... - powtarza się gadka żywcem przeniesiona z Myszyńca - możemy wymienić całe koło. Jaki rower? Rozmiar koła? Co? Sztywna oś? Niestety nie możemy panu pomóc. Możemy zamówić i będzie do odbioru za 2-3 tygodnie. Świetny dowcip, sam nie wiem: ŚMIAĆ SIĘ CZY PŁAKAĆ. W ten prosty sposób zanim poznałem zalety sztywnych osi poznałem ich wady. W małych miasteczkach takich jak Myszyniec czy Warta nie znają i nie naprawiają czegoś takiego.

Wobec tego w jaki sposób dotarłem do mety? Słowo klucz: Przypadkowo. Trzeba tu wrócić do istotnych zdarzeń z poprzedniego wieczora.

18:20 awaria,
19:36 spotykam Marcina,
20:03 dostaję SMS od Bronka: Wsiadaj w pociąg i jedź do Warszawy - coś poradzimy z tym kołem. To, że Marcin i Bronek są dobrymi znajomymi wyjaśnia wszystko. Dla Bronka wystarczyła krótka informacja SMS o awarii. Kto nie zna Bronka? To od lat najlepszy zawodnik maratonów na orientację. Przez jedenaście lat najlepszy w klasyfikacji pucharu PPM.

Trzeba przyznać, że mam wiele szczęścia w nieszczęściu jakie mnie dopadło podczas "niespodzianki". A może to wszystko co się wokół mnie dzieje to właśnie Ultra Niespodzianka? Na czym polega mój fart w tym przypadku? Marcina spotykam w momencie gdy od peronów stacji Grabów nad Pilicą dzieli mnie zaledwie 500 metrów czyli pieszo maksymalnie 1-2 minuty. Mogliśmy się po prostu nie spotkać, a ja zakończyłbym udział w maratonie poprzedniego wieczoru.

Kiedy otrzymuję SMS od Bronka mam już zarezerwowany nocleg w Warce. Mógłbym odwołać ale przecież jestem przekonany, że gdzie jak gdzie ale w profesjonalnym salonie z serwisem w "dużym" mieście, rower naprawią mi od ręki. Już wiadomo, nie naprawili.

Wysyłam SMS-a do Bronka z pytaniem kiedy mogę przyjechać. Wsiadam w najbliższy pociąg. Spotykamy się na jednej z warszawskich stacji. Szybka wymiana koła i już czekam na pociąg powrotny do Grabowa, najbliżej miejsca gdzie skończyła się moja wczorajsza jazda. Bronek dzięki. Chciałoby się napisać "Bronek jesteś wielki" ale to mogłoby wyglądać jak stwierdzenie faktu, a nie wyrazy uznania i komplement. Przepraszam!

13:50 Grabów nad Pilicą. Wysiadam z pociągu. Wsiadam na rower i ruszam na przerwaną nieco powyżej stacji trasę. Wracam do żywych, tzn. wciąż walczących na maratonie Ultra Niespodzianka zawodników. Myślę o możliwości dotarcia do Świętokrzyskiego Parku Narodowego przed zmierzchem ale to zadanie mało realne. To ponad 150 km i niebawem zaczną się świętokrzyskie podjazdy i świętokrzyskie nieprzejezdne lasy.

790 km - ... lub po kładce


Tego dnia wiatr nie utrudnia jazdy, jednak wokół krążą ciemne chmury. Chciałoby się powiedzieć: zapraszamy do loterii. W kogo trafią z obfitymi opadami, a kto spędzi dzisiejszy dzień na sucho. Mnie dość długo udaje się. Droga nieustannie zmienia kierunek. Oddycham z ulgą gdy skręca tak, że oddalam się od wiszącej nad horyzontem ciemnej chmury. Z przerażeniem patrzę gdy na wprost widzę ciemności. Zaczyna mżyć, padać. Nie ma co czekać, tym razem się nie uda, opady nie przejdą bokiem. Wyciągam kurtkę p-deszcz, na kolana naciągam ochraniacze wciskając pod nie folię. Tak "uzbrojony" jadę dalej z nadzieją, że w końcu przestanie.

Na którymś z łagodnych leśnych podjazdów mijam 2 uczestników. Wloką się na ledwie zauważalnym dla mnie podjeździe. Jak sobie poradzą gdy zaczną się poważniejsze pagórki? Jadę przez dość odludne Lasy Przysusko-Szydłowieckie. Niewielkie rozrzucone pomiędzy lasami wioski. Asfaltowa droga, przystanki autobusowe ale wiaty pod którą mógłbym się schować przez długi czas brak.

Kiedy nie przestaje padać i widzę to jedyne od dłuższego czasu schronienie w niewielkiej wiosce Hucisko 830 km[811 km]. zatrzymuję się. Wykorzystuję postój na posiłek licząc, że wkrótce przestanie. Opady nie znikają ale pada jakby nieco mniej. Po 15 minutach ruszam przed siebie. Powoli rozjaśnia się, a przed wieczorem o mokrych ciuchach nie będę już pamiętał.

Powoli zapada zmierzch. W Niekłaniu żegnam się z nierównymi asfaltowymi drogami. Zjeżdżam w wilgotny, nieprzyjemny las. O asfalcie i szutrach, i równych twardych gruntowych drogach mogę na długo zapomnieć. Są pozostałości technicznych dróg użytkowanych kiedyś (podczas ostatniego wyrębu) przez ciężki sprzęt leśniczy. Dogi z głębokimi wypełnionymi wodą koleinami. Nocą porośnięte trawą niedostatecznie rozpoznawalne. Są gałęzie i zarastające drogę krzaki. W wielu miejscach udaje się prowadzić rower poboczem przez bardziej suchy i bardziej przyjazny las.

tak wyglądały świętokrzyskie lasy w dzień (ale ja pokonywałem je nocą - fot.Piotr Jakóbczak


W kierunku doliny prowadzi użytkowana od czasu do czasu obrośnięta krzakami droga. Nocą czuję się jakbym jechał pod zwartym zielonym baldachimem. Przy zjeździe muszę zachować maksymalną koncentrację i mocno kontrolować szybkość jazdy. Jest wilgotno, ślisko a koleiny, którymi można by bezpieczniej jechać, od czasu do czasu wypełnione są wodą. Mijam kolejnych 2 bikerów, z których przynajmniej jeden nie czuje się dobrze w takich warunkach. Nazywanie tego ciężkiego do pokonania nocą odcinka pachulszczyzną byłoby lekką dezawuacją tego określenia. W dzień dałoby się go pokonać dużo bardziej sprawnie.

Jadąc przez podmokłe lasy porastające świętokrzyskie zbocza na myśl przychodzi mi turystyczna trasa Piekielny Szlak. Pokonaliśmy go razem z Piotrkiem B. w 2015 r. czyli w początkach jego istnienia. Stan dróg niewiele się tu zmienił. Niektóre odcinki UN pokrywają się z tym szlakiem, o czym świadczą napotykane na trasie ślady.

856[836] godz 21:05 Krótki odpoczynek na drogach prowadzących przez wioski i ponownie zagłębiam się w świętokrzyskie lasy określane tu mianem Piekło Dalejowskie. W oddali widzę czerwone migające światełka. Wkrótce doganiam jadących razem chłopaka i dziewczynę.Na zmianę będziemy się wysuwać na prowadzenie w poszukiwaniu właściwej drogi. Okazuje się, że najważniejsze jest śledzenie wskazań GPS. Nocne poszukiwania zarośniętej drogi czy też ledwie wydeptanej przez pieszych ścieżki, może okazać się nieskuteczne.

Prowadzenie roweru utrudniają ostatnie obfite opady. Drogi zalane są wodą, zatarasowane leżącymi gałęziami. Od dawna nieużywane. W świetle czołówki nie bardzo rozpoznawalne. Obszar pokryty skałami uda się ominąć bokiem. Nic straconego, w nocy i tak trudno byłoby docenić urodę dalejowskiego piekła czyli formacje skalne stanowiące atrakcję turystyczną tego terenu.. Najprawdziwsza pachulszczyzna. Las obok takiej drogi jest najlepszą alternatywą na przemieszczanie się.

Na końcu coś co było kiedyś drogą, a teraz trudnym do pokonania mokradłem. Widzę światełka czołówki. Czyżbym dogonił kolejnego zawodnika. To dziewczyna, która jeszcze niedawno jechała z tyłu. Czujne damskie oko wypatrzyło szutrowy objazd wrednego odcinka. No cóż. Mnie obowiązuje jednak jazda dokładnie po śladzie.

Po godzinie jazdy opuszczam zgotowane nam przez organizatora piekło w Piekle. Ok. 22:00 zjeżdżam do Suchedniowa i rozglądam się za jakąkolwiek wiatą. Po dotychczasowych doświadczeniach lasy widoczne na ekranie GPS-a nie zachęcają do dalszej nocnej jazdy. Schronienie znajduje się prawie na samym końcu miasta. Nawet nie zdaję sobie sprawy w jak niebezpiecznym miejscu się zatrzymałem. Kiedy rano otwieram oczy na budynku po przeciwnej stronie drogi widać napis Policja. O tej porze jeszcze nikt nie pracuje. Przecież bandyci i złodzieje wciąż jeszcze śpią.

Suchedniów 868 km [851km] sen - 22:09-5:20

dystans dzienny: 122,2 - czas ruchu: 7:17, postoje: 16:43 - prędkość średnia 16,8 km/godz.



Dzień szósty: czwartek 10.08.2023r. - 206 km

Wstaję. Szybko ogarniam dalszą jazdę. Z niechęcią biorę do ręki jeszcze teraz ociekające wodą buty. Wyglądają jakby dopiero co zostały wyjęte z kałuży. Dopiero teraz w pełni doceniam zalety wodoodpornych skarpetek i możliwość dalszej jazdy z suchymi stopami. Przede mną dalszy ciąg świętokrzyskich lasów. Pokonywane w świetle dnia nie będą już tak uciążliwe jak w końcówce dnia który minął.

Z utęsknieniem oczekuję na osiągnięcie kulminacyjnego (najwyższej położonego) punktu Ultra Niespodzianki. Niby wiem na którym kilometrze znajduje się drugi najwyższy szczyt Gór Świętokrzyskich ale nijak się to ma do wskazań mojego licznika. W międzyczasie nadrobiłem przecież nieco dodatkowych kilometrów.

Na przemian jadę doskonale równymi asfaltami i różnej jakości leśnymi drogami. Na asfaltach pojawiają się całkiem spore podjazdy. Krótki odcinek na skraju lasów ŚPN z licznymi bajorkami w zagłębieniach na całą szerokość drogi lub tylko w koleinach nie należy do przyjemnych i mocno zapada w pamięci. Truizmem będzie stwierdzenie, że cieszę się że robię go za dnia.

885 km - na skraju ŚPN


916 km [895 km] godz. 9:45 - Łysa Góra. Rozczarowuje stosunkowo łagodny asfaltowy dojazd do centralnego punktu Świętokrzyskiego Parku. Rozglądam się wokoło ale poza turystami nie mogę dostrzec tych, którzy chcieliby należące do wszystkich tereny Świętokrzyskiego Parku Narodowego w okolicach szczytu, przywłaszczyć na swoje własne prywatne cele.

893 km - tak stromy podjazd to jednak wyjątek


Przed wyjazdem na maraton kupiłem bilet wstępu do ŚPN ale ten podobnie jak wcześniejszy do NPK przeterminował się tym razem o całe 2 dni. Przed startem planowałem wjechać do parku już we wtorek. Zatrzymuję się przy parkowej kasie by kupić nowy. Sprowadzając rower po kamieniach, a później zjeżdżając szlakiem turystycznym zastanawiam się czy bilet będzie niezbędny. Wkrótce wątpliwości się wyjaśniają, w połowie zjazdu dwóch leśnych dziadków (przynajmniej tak kojarzy mi się ich wygląd) żąda jego okazania. O liście okazałych świętokrzyskich drzew bębnią krople deszczu. Opady przechodzą zanim zdecyduję się wyciągnąć z sakwy przeciwdeszczową kurtkę.

Przede mną kolejne rozległe świętokrzyskie lasy Jeleniowskiego Parku Krajobrazowego. Bez obaw o powtórkę z rozrywki czyli podmokłe nieprzejezdne drogi jakie pokonywałem na trasie pod koniec wczorajszego dnia. Przede mną to co "gravelowcy" lubią najbardziej, długie szutrowe "autostrady" i inne twarde leśne drogi.

920 km - jeleniowskie ścieżki (fot. Piotr Jakóbczak)


Pełne zaskoczenie. Gdzieś w połowie przejazdu przez las ponownie spotykam czwórkę "około łódzkich" bikerów: Miłosza, Krzyśka, Piotrka i Mateusza. Kiedy ich ostatnio widziałem prowadząc rower odgrażali się, że nawet jadąc rekreacyjnie nie pozwolą się wyprzedzić. Przyczyna jest prozaiczna. Poważna awaria przerzutki. Chwilę rozmawiamy i jadę dalej. Na mecie mimo awarii będę na nich czekał jedynie 5 godzin.

920 km - awaria, Krzysiek i Miłosz w akcji (fot. Piotr Jakóbczak)


Kamper w środku lasu? To tu czatuje na swoje "ofiary" nasz ulubiony reporter Łukasz Marks. Przedstawiany jako legenda ultramaratonów próbuję coś mądrego wymyślić na zadawane podczas jazdy pytania. To już któreś kolejne spotkanie na trasach różnych ultramaratonów. Nigdy dotychczas nie miałem okazji zobaczyć efektu udzielanych wywiadów. Może nie powinienem żałować.

955[934] godz. 12:35 Opatów. Zjazd do tego miasta oznacza, że na dobre opuściłem świętokrzyskie lasy i świętokrzyskie podjazdy. Gubię się w zatłoczonym w środku dnia miasteczku ale wreszcie z przyjemnością mogę je opuścić i jechać dalej.

Przede mną nadwiślańskie sady, Sandomierz i most na Wiśle, którym po raz ostatni przejadę na właściwą stronę rzeki. Zbiór wiśni zakończony. Do wyboru jabłka o nie dającym się określić z jadącego roweru etapie dojrzewania i gdzieś pomiędzy nimi nieliczne sady ze śliwkami. Nie mam wielkiej ochoty by się gdziekolwiek zatrzymywać.

960 km - lessowy wąwóz pod Sandomierzem


Nasuwa się pytanie co z lessowymi wąwozami ulubionymi przez organizatora Brejdaka. Tu zostaliśmy potraktowani przez Leszka bardzo ulgowo. Jadąc w kierunku Wisły zjeżdżam jednym z takich długich wyasfaltowanych wąwozów ostro w dół. Podjazd pod kolejny jest z kolei dość krótki i raczej łagodny. By ocenić ich piękno nie trzeba wcale przejeżdżać przez kilka czy kilkanaście innych. A może z tej strony rzeki nie ma ich więcej?

991[970] godz. 14:50 Sandomierz. Trasa uliczkami miasta poprowadzona jest tak sprytnie by ominąć wszelkie interesujące dla ultramaratończyka miejsca. Mam nadzieję, że kończące się zapasy jedzenia i picia szybko uzupełnię wkrótce za mostem.

Jak to jest z nadzieją każdy wie. Mijam kolejne mniejsze i większe wioski rozglądając się za sklepem znajdującym się tuż obok drogi którą jadę. Na szukanie sklepu "schowanego" gdzieś w głębi miejscowości nie decyduję się, to jeszcze nie ten moment. Później jest już zdecydowanie za późno. Zjeżdżam nad San i nie opuszczę go przez ponad 40 km.

Jadę ścieżkami, lepszymi lub gorszymi drogami gruntowymi. Na horyzoncie pojawia się wysoka zabudowa Stalowej Woli, Radość trwa krótko. Miasto będę omijać szerokim łukiem wzdłuż rzeki. Jedyne pocieszenie to asfaltowe ścieżki nadrzecznych terenów rekreacyjnych miasta.

Jeżeli śmiałem narzekać na dotychczasową trasę wzdłuż Sanu, to natychmiast muszę wypluć te słowa. Dalej ślad prowadzi nie uczęszczanym szlakiem pieszym. Porośnięte trawą drogi to ten lepszy fragment tego szlaku. Błotnista ścieżka pomiędzy rosnącymi i zwisającymi nad głową gałęziami też da się przejechać. Wreszcie dzikie, nieużytkowane nadsańskie łąki. Łąki gęsto zarośnięte żółto kwitnącą, inwazyjnie zawłaszczającą każde nieużytkowane rolniczo tereny Nawłocią Kanadyjską. W wilgotnych nadrzecznych terenach łodygi tej rośliny sięgają ramion. Toż to wymarzone miejsce na trasę Ultra Niespodzianki. Tu jechać się nie daje, a rower prowadzi się z trudnością. Nie da się opisać pachulszczyzny tego odcinka trasy. To trzeba samemu przeżyć. Niniejszym szlak pieszy wzdłuż doliny Sanu uważam za otwarty (udrożniony).

1020 km - szlak doliną Sanu - źle


1020 km - szlak doliną Sanu - gorzej


1020 km - szlak doliną Sanu - tragicznie


Jak sobie poradzić psychicznie z tak trudna przeszkodą. Wystarczy pomyśleć o warunkach w których byłoby jeszcz trudniej. Z pewnością nie chciałbym się tu znaleźć w nocy, po deszczu, czy choćby pokonywać ten odcinek gdy roślinność pokryta jest poranną rosą. Jak przedzierali się przez dziewicze łany gęstej roślinności prowadzący zawodnicy, nawet nie myślę. Tu mam jakiś komfort psychiczny o którym w pokonywanych nocą podmokłych lasów świętokrzyskich nie mogłem nawet marzyć.

Wreszcie jest widoczny już z oddali punkt na którym skończy się ten koszmar - most nad Sanem 1042 [1021 km]. Jest godzina 18:30 Od czasu gdy minąłem Sandomierz minęły prawie 4 godziny. Żelazny zapas batonów skończył się podczas nadsańskiej przeprawy, w bidonach resztki płynów. Sklep jest teraz najbardziej pilnie poszukiwanym obiektem.

Ulanów. Zjeżdżam kilkadziesiąt metrów z wyznaczonej trasy. Mam troszkę szczęścia. Prywatny sklepik otwarty aż do 21:00. Robię podstawowe zakupy pozwalające mi przetrwać co najmniej do rana. Kilka kilometrów dalej po przeciwnej stronie Sanu wjeżdżam na główną ulicę Rudnika nad Sanem 1059 [1036]. Biedronki czy Dino nie ma ale mogę przebierać chyba w kilkunastu innych spożywczakach. Opuszczam miasto z pełnymi bidonami i wypełnioną po brzegi sakwą. Wbrew pozorom takie zapasy i tak nie wystarczą by dotrzeć do mety. Z każdym spędzonym na trasie dniem ilość pochłanianej żywności stale rośnie.

Przewidziany na 5 dni telefon właśnie zdechł. Ładowarka czeka na mnie razem z przepakiem w Lesku. Kontakt z rodziną urwał się. Wkrótce w Sarzynie 1050 km padnie również bateria w nadajniku GPS ale o tym bez telefonu dowiem się dopiero po dojeździe na metę.

Świętokrzyskie podjazdy, błoto, nadsańskie łąki. To był bardzo intensywnie spędzony dzień. Decyduję się na wcześniejszy postój. Wiata w środku dużej wioski nie jest optymalnym wyborem. Nadjeżdża rowerami agresywnie [głośno] zachowująca się grupa młodzieży. Jak zwykle w takich wypadkach udaję, że śpię. Po chwili "herszt bandy" podchodzi by porozmawiać. Tłumaczę co ja tu robię i dlaczego. Gdyby tu był menel to bym go wyp…lił. Po chwili przeprasza i życzy spokojnej nocy. Menel na gravelu? O takim zestawieniu nigdy nie słyszałem chociaż niejeden z nas po kilku dniach jazdy tak właśnie wygląda. Już bardziej pasowałoby do mnie określenie "menel łódzki" ale przecież chłopak nie ma pojęcia skąd pochodzę

Sarzyna 1074[1052] sen - 20:59-4:40

dystans dzienny: 206,0 - czas ruchu: 13:18, postoje: 10:43 - prędkość średnia 15,4 km/godz.





Dzień siódmy: piątek (do godz.15:17) 11.08.2023r. - 167,5 km

Kolejna jeszcze zimniejsza noc. Najzimniejsza z dotychczasowych. Kiedy wstaję na siku, już wiem, że nie ma co wracać do śpiwora i tak nie ogrzeję się. Wrzucam na ruszt jakiegoś batona. Na solidniejszy posiłek zatrzymam się dopiero później. Szybko ruszam na trasę. Jedyną szansą na rozgrzanie byłby podobnie jak poprzedniego ranka jakikolwiek dłuższy podjazd. Pechowo jestem na najbardziej płaskim odcinku maratonu. Nie myślałem, że kiedykolwiek będę narzekał, na zbyt płaską drogę. Poza tym że jest płasko jest też obrzydliwie asfaltowo. Jedyna nadzieja że widoczne na bezchmurnym niebie sprawi, że temperatura szybko wzrośnie. Słońce może się i pojawiło ale ja zanurzam się w gęstej, wilgotnej mgle. Zaciskam zęby i jadę. Tylko kwestia czasu gdy na powrót zrobi się ciepło.

Podkarpacie


Wkrótce ponad ścielącą się nad ziemią mgłą wyłonią się potężne ciemnoniebieskie silosy. Zakład przemysłowy? Na tabliczce odczytuję napis Browar Leżajsk. Tu produkuje się piwo w ilościach przemysłowych. Niby o tym wiedziałem ale tak potężnych budowli się nie spodziewałem. Nie widziałem takich nawet w Okocimiu czy Tychach. Może to tylko złudna perspektywa wynikająca z otaczającej to miejsce niskiej zabudowy.

Poranne godziny [jest 8:00] sprawiają, że sprawnie przejeżdżam przez opustoszałe z turystów stare i nie zatłoczone uliczki Jaroslawia. Wkrótce zaczną się bardziej pagórkowate tereny Pogórza Przemyskiego i kilka dłuższych podjazdów. Podjazdy ale również zjazdy dające frajdę z szybkiego szusowania. Nie narzekam bo wciąż towarzyszą mi asfaltowe drogi, te nowe i to dopiero co pokrywane asfaltowym dywanikiem. Długie podjazdy wkurzają mnie tylko dlatego, że nie mam na tyle sił, by cokolwiek przyspieszyć i cierpliwie muszę zdobywać każdy metr terenu.

Najdłuższy podjazd przez Żohatyn w okolice szczytu Bodnarów. Zaczyna się najpiękniejszy, bo i najdłuższy poprowadzony wyremontowaną wąską drogą przez las zjazd doliną Borownicy. Wracam w dolinę Sanu.

dolina Borownicy


Sklep w Babicach i ostatnie uzupełnienie zapasów wody Znów robi się płasko, znów robi się pięknie. Wiszący most pozwala przedostać się na drugi brzeg rzeki. Droga wije się podobnie do zmieniającej kierunek rzeki. Uliczki Sanoka oznaczają, że do mety pozostało poniżej 20 km. Czuję już radość jaka zawsze towarzyszy dojazdowi do mety maratonu.

Nieee!!!! Tego na ostatnich kilkunastu kilometrach nie spodziewałem się. Organizator bardzo dba, by nam się w tych no … głowach przed metą nie poprzewracało. Za miastem zjeżdżam nad brzeg rzeki. Przyzwoita nadrzeczna dróżka nieoczekiwanie kończy się. Wjeżdżam na "plac budowy". Wzdłuż całego nabrzeża wytyczona jest ścieżka rowerowa. Ścieżka rowerowa w budowie. Na długich fragmentach wysypany jest gruby tłuczeń. Podobno rowerem MTB można to bezboleśnie pokonać. Próba jazdy gravelem, to najczarniejszy koszmar przy którym bledną dotychczasowe odcinki pachulszczyzny.

niespodzianka ? >


Wyjazd na most w Zagórzu nie kończy gehenny. Ponownie odcinki budowanej ścieżki. Wypych jakimś ponurym wąwozem. Dość narzekań, przecież wszystko co złe musi się kiedyś skończyć i kończy się. Mam jednak wrażenie, że końcowe 2 kilometry asfaltowej drogi, to tylko przeoczenie organizatorów. Z pewnością na otaczających drogę łąkach dałoby się tu znaleźć odcinek gruntowych dróg.

W piątek o godz. 15:17 melduję się na mecie w Lesku. To ponad siedem dni (2 dni później od planowanego czasu przejazdu). Ze sportowego punktu widzenia kompletna klapa. Z rekreacyjnej strony pełna satysfakcja. Czuję się tak jakbym właśnie wrócił z kilkutygodniowej wyprawy. Przeżyłem fantastyczną przygodę pomimo zdarzeń jakie dopadły mnie na trasie (a może właśnie dzięki nim). Koniec sezonu (koszty też mają tu znaczenie) oznacza snucie pierwszych nieśmiałych planów na kolejny sezon. Może powrót na Carpatia Divide i próba zrobienia sobie prezentu na 70-te urodziny?

dystans dzienny 167,5 km - czas ruchu 9:53 - postoje - 5:24 średnia prędkość 17,5 km/godz.

całkowity dystans 1244,6 - czas trasy 151 godz. 17 min. - czas ruchu 83:00 - postoje 68:17 - średnia prędkość 15,0 km/godz.

meta



Naruszenie zasad samowystarczalności jest faktem. Dwukrotnie na trasie złamałem obowiązujące reguły: rezerwacja noclegu, wymiana koła u znajomego. Na mecie już po odebraniu medalu proponuję dobrowolne poddanie się karze. Proponuję 2 dni dodane do czasu przejazdu (tak by nadal zmieścić się w 200 godzinnym limicie). Propozycja nie zostaje rozpatrzona. Taki precedens mógłby przecież wywołać lawinę kar: nawet połowa zawodników z wymierzoną karą czasową, a kilku innych z dyskwalifikacją za naruszenie regulaminu? Zresztą medalu i tak bym nie oddał. W moim subiektywnym odczuciu jak najbardziej na niego zasłużyłem, bo mocno na niego zapracowałem.

Kiedy opowiadam w mojej byłej pracy perypetie z kołem i naruszeniem zasad samowystarczalności, nie spotykam się ze zrozumieniem. Pewna dziewczyna szuka nawet sposobów w jaki mógłbym się usprawiedliwić lub ukryć ten niewygodny fakt. Np. przecież mogłeś powiedzieć, że znajomego z kołem spotkałeś na trasie przypadkowo. Tylko, że ja nie szukam usprawiedliwienia. Łamiąc obowiązujące zasady oszukuję przede wszystkim siebie i innych uczestników zmagań, a nie organizatora. Szacunek do jadących obok znajomych i nieznanych bikerów wymaga, by przejazd był "czysty" - walka powinna odbywać się tylko na trasie, a nie poza nią. Nawet jeżeli wiele osób narusza te zasady, nie jest dla mnie żadnym usprawiedliwieniem to, że mogę robić tak samo.

Co z tą tytułową niespodzianką? Niespodzianki nie było. Była nieznana do ostatniego momentu trasa ultramaratonu. Ojciec Dyrektor nie ograniczany wstępnymi wytycznymi typu linia Wisły, dział wodny (na Pomorskiej 500) czy wschodnia granica (na Wschód 1400) mógł przy projektowaniu trasy popuścić wodze fantazji wybierając najbardziej interesujące dla rowerzystów miejsca (vide singiel nad Mienią). Na trasie same stare i zgrane numery, no bo co nowego można wymyślić Dla stałych bywalców maratonów PoKoPu tereny po jakich się poruszaliśmy i trudności jakie spotykaliśmy na odcinkach specjalnych roboczo nazywanych pachulszczyzną, niespodzianką nie były.




Podziękowania:

1. dla Bronka i Marcina a w szczególności dla Przypadku których działania pozwoliły ukończyć zawody. Mój wkład to tylko formalność. Ograniczył się jedynie do pokonania z przyjemnością brakujących do mety 500 km,
2. dla rodziny, która z zaangażowaniem włączyła się w poszukiwania niezbędnych informacji i za zwykłe rozmowy
3. dla znajomych z pracy i wielu znajomych i nieznajomych rowerzystów, śledzących moje poczynania na monitoringu za wsparcie mentalne. W momentach kryzysowych pamiętałem o tym aby Was nie zawieść
4. dla serwismena z Myszyńca i pani z ogródka w Jabłonce
5. rowerzystom którzy mnie mijali na odcinku pieszym za chwilę rozmowy i słowo "powodzenia"
6. Leszkowi za interesującą trasę i fantastyczną przygodę.
7. wszystkim innym o których, jak znam życie mogłem zapomnieć.



STATYSTYKI:

Dystans: 1244,6 km (w tym 150 km pieszo)
Czas trasy: 151 godz. 17 min. (7 dni, 7 godz. 17 min.)
Czas ruchu: 83:00
Postoje: 68:17
Prędkość średnia: 15,0 km/godz.
Miejsce: kto to wie


Dzień pierwszy:
dystans 216,5 - czas ruchu 12:35 - postoje 3:25 - prędkość średnia 17,2 km/godz. w tym:
rowerem 190,4 km - 9:33 - 0:15 - 20 km/godz.
pieszo 25,8 km - czas ruchu 3:02 - 8,5 km/godz.
Dzień drugi:
dystans (pieszo) 106,2 - czas ruchu 13:18 - postoje 10:42 - prędkość średnia 8,0 km/godz.
Dzień trzeci:
dystans 253,0 - czas ruchu 15:07 - postoje 8:53 - prędkość średnia 17,5 km/godz. w tym:
235,8 rowerem
17,5 km pieszo
Dzień czwarty:
dystans: 169,0 (w tym pieszo ok.6km) - czas ruchu 11:10 - postoje 12:50 - prędkość średnia 15,2 km/godz.
Dzień piąty:
dystans: 122,2 - czas ruchu: 7:17 - postoje: 16:43 - prędkość średnia 16,8 km/godz.
Dzień szósty:
dystans 206,0 - czas ruchu: 13:18, postoje: 10:43 - prędkość średnia 15,4 km/godz.
Dzień siódmy:
dystans 167,5 km - czasruchu 9:53 - postoje 5:24 - prędkość średnia 17,5 km/godz.


Kolarstwo przygodowe w moim wykonaniu:

rowerem 190
pieszo 150
rowerem 400
pociągiem ok.100
rowerem 500


Najpiękniejsze miejsca:

470-471 km - dolina Narwi NPK,
668-672 km - singiel nad Mienią,
1171-1177 km - długi asfaltowy leśny zjazd doliną Borownicy.



Najtrudniejsze fragmenty trasy i punkty które utkwiły mi w pamięci:

141-142 km - nasyp po torach kolejowych w okolicy wsi Klecewo,
470-471 km - 4 samoobsługowe promy na Narwi w NPN,
668 km - "nibymostek" nad Mienią,
836-848 km - Piekło Dalejowskie,
1018-1020 km - fragment szlaku pieszego w dolinie Sanu,
1207-1209 km - ścieżka rowerowa w budowie.


noclegi:

sobota/niedziela - 216,5 km Wysoka Wieś (wiata) godz.21:21-6:20
niedziela/poniedziałek - 319 km Lesiny Wielkie (wiata) godz.22:08-5:48
poniedziałek/wtorek - 570 km ok. Małkinii (wiadukt kolejowy) godz. 23:25-5:30
wtorek/środa - ok. 728 km Warka (pensjonat) ok. godz. 21:00-8:00
środa/czwartek - 850 km Suchedniów (wiata) godz. 22:09-5:20
czwartek/piątek - 1052 km Sarzyna (wiata) 20:59- 4:40

sklepy:

sobota:
1. 200 km Lubawa (żabka) (19:10)
niedziela:
- 270 km Jabłonka (14:30) woda od gospodarza
2. 282 km Koty (16:10)
poniedziałek:
3. 335 km Myszyniec (Lewiatan) (9:00)
4. 533 km Boguta-Pianki (Dino) (20:50)
wtorek:
5. 629 km Tłuszcz (Biedronka) (10:00)
6. 686 km Kępa Nadbrzeska (14:50)
środa:
7. 722 km Warka (Biedronka) (9:30)
8. 772 km Przytyk (16:40)
czwartek:
9. 876km Ś.Katarzyna (7:40)
10. 1029 km Ulanów (19:10)
11. 1036 Rudnik nad Sanem (19:50)
piątek:
12. 1146 km Babice (10:30)


gorące posiłki:
tym razem brak


wydatki:
450 wpisowe
200 noclegi (za 8 dni)
ok. 300 naturalne zużycie roweru ok. 0,25 zł/km x1200 km
160 podróż (PKP)
350 żywność na trasie
inne niezidentyfikowane

więcej zdjęć

trasa na RWGPS,


Krzysztof Wiktorowski (wiki) - nr 9
e-mail: wiki256@gmail.com

powrót