Ultramaraton rowerowy "Transjura"
Częstochowa-Kraków, 5-7.07.2013 r.
Pokonanie trasy z Częstochowy do Krakowa (lub odwrotnie) rowerowym czerwonym szlakiem chodzi mi po głowie od momentu gdy po raz pierwszy Transjurę zorganizował Romek Trzmielewski oraz Compass. Rok później impreza z powodu małej ilości chętnych została zaniechana. Teraz mam szansę rozprawić się z trasą, o pokonaniu której marzyłem od dawna.
Ponieważ nigdy nie jeździłem po Jurze zupełnie nie wiem czego się spodziewać na trasie. Dodatkowym utrudnieniem z pewnością będzie wieczorny start i trasa w większości pokonywana w ciemnościach nocy. Organizatorzy ostrzegają, że czerwony szlak rowerowy, którym mamy się poruszać miejscami jest źle lub wcale nie oznaczony. Niezbędnym - a przynajmniej bardzo pomocnym - wyposażeniem wydaje się posiadanie mapnika oraz kompasu.
Potwierdzeniem pokonania całej 185 km trasy będzie odnotowywana przez sędziów obecność na punktach żywnościowych oraz samodzielne potwierdzenie obecności na nieobsadzonych punktach kontrolnych. Ich położenie poznajemy otrzymując dodatkowe mapki. Dodatkowo na trasie znajdą się 2 punkty, o których istnieniu nie mamy pojęcia. Pierwszy z nich przypadkowo zauważy jeden z członków wówczas niemal 10 osobowej grupy. Drugi spotkamy na mostku, którego nie dało się ominąć nie skracając trasy.
Równo o 21:00 ruszamy na trasę. Pierwsze 5 kilometrów będziemy jechać spacerkiem w asyście policji. Dalej rozpocznie się już właściwe ściganie. Już na początku trasy spostrzegam, że brakuje mi kompasu. Nie jest to najlepsza wiadomość. Kiedy zjeżdżamy z asfaltowej drogi staram się trzymać czołowej grupy. Jak się okaże są w niej zawodnicy, którzy szlak ten znają niemal na pamięć. Wbrew obawom, dobrze wytrzymuję tempo jazdy narzucone na szutrowych leśnych drogach.
Szybko zapadają ciemności. Zjeżdżamy na polną, piaszczystą drogę. Co chwila ktoś zakopuje się w piachu. Staram się wykorzystywać każdy twardszy fragment drogi lub porośnięte trawą pobocze. Kiedy próbuję "przeskoczyć" na drugą stronę piaszczystej drogi, mój rower pozostaje na środku "piaskownicy", a ja wykonując efektowne salto miękko ląduję na soczystej trawie po przeciwnej stronie drogi. Pomimo trudnych dla mnie warunków (cieńsze opony) udaje mi się trzymać kontakt wzrokowy z najlepszymi. Po powrocie na asfalt to ja jestem w komfortowej sytuacji, więc pozwalam sobie nawet na dyktowanie szybszego tempa jazdy.
Zmieniające się podłoże. Asfalty przeplatają się z szutrówkami. Utrudniające jazdę piaski z wysypanymi grubym tłuczniem leśnymi drogami. Mozolne podjazdy, z szybkimi nawet w warunkach nocnych zjazdami. Staram się wykorzystywać silniejsze światło towarzyszących mi rowerzystów. Nie tracimy czasu, szybką jazdę przerywają jedynie krótkie postoje, niezbędne do potwierdzenia obecności na punktach kontrolnych. Banany i bułki uchwycone na punktach pochłaniam już podczas dalszej jazdy.
Chociaż jeszcze nie pada, na leśnych drogach napotykamy wielkie bajora wypełnione wodą. Suche lasy wskazują, że w tych miejscach nie powinno ich być. Z potrąconych gałązek leją się strumienie wody. Atmosfera wokół nas gęstnieje. Słychać odgłosy burz przechodzących gdzieś obok. Kilkakrotnie omiata nas niewielki deszcz. Mamy więcej szczęścia od piechurów oraz wolniej jadących rowerzystów, na których leją się potoki wody i którzy brodzą nawet do kolan w spływającej drogami wodą.
W nogach mam ponad 40 km. Idyllę jazdy w prowadzącej 8 osobowej grupce przerywa mięknąca z każdą chwilą opona. Nie pozostaje nic innego jak wymiana dętki. Pomimo, że czynność ta zabiera mi nieco czasu mija mnie zaledwie kilka osób. Obawiam się samotnej jazdy. Jestem na leśnej drodze ale nie mam pojęcia gdzie - jadąc w grupie nie miałem czasu by kontrolować swoje położenie. Po krótkiej pogoni dołączam do Bożeny Grabarczyk i Czesława Macherzyńskiego. Razem docieramy do najtrudniejszego orientacyjnie fragmentu trasy opisanego krótko "Uwaga wiatrołomy, przebieg niewyraźny". Tu chyba wszyscy mieli problemy. Chociaż nie widać oznaczenia szlaku z leśnej drogi skręcamy niewyraźną ścieżkę przez las. Jazdę uniemożliwiają leżące w poprzek niezbyt grube pnie. Z przodu widać sznur światełek również prowadzących swoje rowery zawodników. Kiedy wreszcie opuszczamy las, uczestnicy łączą się tworząc dużą 14 osobową czołówkę. Po kolejnych kilometrach ilość osób w niej jadąca topnieje do 9.
W tym składzie pokonamy kolejne kilkanaście kilometrów. Lepsze i gorsze leśne drogi. Na jednej z piaszczystych leśnych dróg wpadam na poboczu w jakieś gałęzie. Zatrzymuję się na chwilę by doprowadzić do porządku pogięty błotnik. Nie mam już szans by z niezbyt dobrym oświetleniem dogonić oddalającą się coraz bardziej grupę. Szybki zjazd porytą koleinami, wystającymi korzeniami i kamieniami leśną dróżką to w tych warunkach szaleństwo.
Starannie sprawdzam oznakowania szlaku, kiedy opuszczam las mam okazję na spojrzenie na mapę i odnalezienie swojego miejsca na szlaku. Podlesice. Dobrze oznaczony szlak doprowadza mnie do ośrodka Morsko. Ostatnie znaki pozostają z tyłu, a ja bezradnie zatrzymuję się przed zamkniętą bramą. Czy dalszy szlak jest za bramą? Na próbie rozwikłania zagadki spędzam w ośrodku kilka minut. Z tyłu nadciąga Marcin Witkowski (znajomy uczestnik maratonów na orientację). Ten bez problemu korzysta z domofonu przy bramie i razem jedziemy dalej.
Leśne drogi przeplatają się z asfaltowymi. Wielokrotnie próbuję kontrolować przebieg szlaku, błędy koryguje z mapą mój towarzysz. Objeżdżamy doskonale oświetlone ruiny zamku w Ogrodzieńcu i zagłębiamy się w lesie. Kiedy zjeżdżamy wąską, techniczną ścieżką pozostaję z tyłu. Marcin lojalnie zatrzymuje się gdzieś na dole by wskazać mi czerwone światełko. Nie od razu zaskakuję, że tak oznaczony jest punkt kontrolny a nie leśna kapliczka.
Na jednych z kolejnych leśnych zjazdów ponownie pozostaję z tyłu. Co gorsza wpadam w wymytą przez deszcze koleinę. Kolejna gleba. Szybko zbieram się, jednak nie mam szans na ponowne dołączenie do dotychczasowego partnera. Nie zauważam zakrętu szlaku, wracając tracę kolejne minuty na odnalezieniu właściwej drogi.
Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Próba samodzielnego nawigowania nie jest dzisiaj moją dobrą stroną. Z tyłu nadciągają posiłki. Kolejne kilkadziesiąt kolejnych kilometrów pokonam w towarzystwie spotkanych już na trasie Bożeny i Czesława.
Tempo jazdy jak najbardziej mi odpowiada. Współpraca w prowadzeniu i odkrywaniu przebiegu szlaku pomaga bezbłędnie pokonywać kolejne jego zakręty. Powoli rozwidnia się, więc jazda staje się o wiele przyjemniejsza i pewniejsza orientacyjnie. Mijamy czwórkę zawodników, którzy tworzyli 8 osobową czołówkę. Nieoczekiwanie mamy szansę na zakończenie imprezy w połowie pierwszej dziesiątki.
Za przejazdem kolejowym w Krzeszowicach zatrzymujemy się by "podpompować koła". Uzyskuję efekt przeciwny do zamierzonego, zawór samochodowy mojej dętki przepuszcza powietrze. Rozstaję się z napotkanymi bikerami by samotnie wymienić dętkę. Pozornie jestem dobrze przygotowany. Tylko pozornie okazuje się, że pierwsza dętka ma zbyt krótki zawór, druga jest po prostu dziurawa. Wracam do pierwszej, której zawór zadziałał teraz bez zarzutu. W międzyczasie ponownie mija mnie Marcin czyżby wcześniej pobłądził?
W dzień nawigacja z mapą nie sprawia kłopotów. Resztki lasów, polne gliniaste drogi. Z ulgą odliczam kilometry dzielące mnie od mety w Krakowie. Chwilę po zaliczeniu ostatniego punktu żywnościowego doganiam Marcina. Nie przyjechałem na Transjurę by ścigać się na ostatnich kilometrach, więc zgodnie zmierzamy w kierunku mety. Dla pewności sprawdzam czy w mijanym bokiem leśnym wąwozie organizatorzy złośliwie nie umieścili nieopisanego PK.
Do pokonania pozostaje płaski aczkolwiek nie do końca asfaltowy dojazd do stadionu Wawel. Mijamy autostradowy wiadukt. Zaliczamy ostatni punkt i po chwili jazdy miejskimi ulicami jesteśmy na mecie. Do "złamania" bariery 12 godzin zabrakło nam 10 min.
Wrażenia ze startu w Transjurze najlepiej opisują dwa słowa "widzę ciemność". Kiedy zamknę oczy pojawiają się obrazy nierównych leśnych dróg, grubego tłucznia, kolein, czy wymytych w polnej drodze głębokich szczelin. Widoki podświetlonych ruin, krajobrazy towarzyszące ostatnim, dziennym kilometrom trasy schodzą na daleki plan dalszy.
Przejazd szlaku transjurajskiego pozostawił we mnie lekki niedosyt. Spodziewałem się więcej terenu, więcej podjazdów i zjazdów i o wiele mniej asfaltów. Może przejazd szlakiem pieszym byłby bardziej hardkorowy.
W przedstartowej ankiecie głosowałem za wieczornym startem. Nie było to najszczęśliwsze rozwiązanie. W nocnych ciemnościach była to impreza z pogranicza supermaratonu MTB a rowerowego maratonu na orientację. Duże bonusy mieli miejscowi zawodnicy znający przebieg szlaku jurajskiego oraz rowerzyści z bardzo dobrym oświetleniem. Nie czułem się natomiast szczególnie poszkodowany jadąc na rowerze crossowym z odpowiednio cieńszymi niż rywale oponami.
Po nocnej jeździe pozostał duży niedosyt, czyżbym wbrew wcześniejszym planom myślał już o przyszłorocznym tym razem dziennym pokonaniu trasy Transjury?
Statystyka:
Dystans - 187,0 km
Łódź, 2013 r.
Czas trasy - 12:10
Czas jazdy - 10:53
Prędkość średnia - 17,16 km/godz.
Prędkość maksymalna - 56,67 km/godz.
Miejsce - 7