.

O zwycięstwo. O przetrwanie. Dla przyjemności.

Suwalskie Tropy Race


Huta, 24-26 lipca 2021 r.

(relacja)

relacje z innych imprez


powrót


Kolejny covidowy sezon nie sprzyja planowaniu i ułożeniu kalendarza startów na cały rok. Wiele wiosennych imprez jest odwoływanych lub przełożonych na późniejszy termin. Dość wcześnie klaruje się sprawa sierpniowego maratonu szosowego Grunwald-Troki-Grunwald - zostaje odwołany. Powstałą w ten sposób "dziurę" trzeba uzupełnić innym startem. Korzystając z umieszczonego na https://www.podrozerowerowe.info/ kalendarza z kilku podpadających pod "grunwaldzki" termin ultramaratonów terenowych, decyduję się na Suwalskie Tropy Race. Do odwiedzin Suwalszczyzny i okolic nie trzeba mnie specjalnie zachęcać. Uroki tej części kraju skutecznie zareklamował Paweł, budując na tych terenach trasę maratonu na orientację Grassor444 i pokazując największe atrakcje tych terenów.


Przed startem - wiki, Paweł, Łukasz (fot.Ariel Wojciechowski)

Brak załatwionego noclegu przed startem imprezy rozwiązuje się podczas startu rozgrywanej tydzień wcześniej Orientakcji. Łukasz proponuje "podłogę" w pokoju, który będą zajmowali razem z Pawłem. Wczesny start i jeszcze wcześniejsza pobudka. Śniadanie typu szwedzkiego stołu w znajdującej się piętro niżej restauracji. My gotowi ale piekarz zaspał, więc trzeba obyć się bez chleba.

Punktualnie o 7:00 ponad 100 uczestników obu tras (200 i 500 km) rusza w teren. Dość szybko znajduję się w czołowej grupie. Wśród kilkunastu bikerów znaleźli się tu też znajomi z maratonów na orientację Łukasz i Paweł. Odpuszczamy nieco czołówkę. 500-tka to nie wyścig, na którym trzeba napierać już od pierwszych kilometrów. Szutrowe drogi i asfalty przeplatają się z leśnymi drogami. Po niespełna pół godzinie jazdy i pokonaniu kilkunastu kilometrów uczestnicy trasy 200 i 500 km rozdzielają się. Widzę znikających w oddali tych, którzy wybrali krótszą turystyczną trasę. Czy i ilu zawodników pojechało na długą trasę nie zdołałem zauważyć.


szutrówki ...


leśne drogi ...


nieoczekiwane przeszkody

Po początkowej nerwówce można wrócić do spokojnej (ale szybkiej) jazdy. Chociaż przed startem tego nie planowaliśmy, najbliższe dziesiątki kilometrów pokonamy razem. Dla mnie jest to niezwykle korzystne również z innego względu. Przed startem zauważam, że moja trasa wyraźnie różni się (przynajmniej w jednym miejscu) od tej aktualnej, która wywieszona jest na tablicy. Z dwu plików, które miałem na zgrane na komputerze do Garmina wbrałem ten nieaktualny. Największe zmiany były właśnie na początkowym odcinku.

Jadąc rozmyślam o szansach na dobre miejsce na mecie maratonu. Jeżeli nikt przed nami nie jedzie to mielibyśmy szanse zająć nawet całe podium. Jeżeli ktoś wyrwał się do przodu, to być może mamy szanse go/ich wyprzedzić. A jeżeli całe podium nasze, to w jakiej kolejności? Dobre miejsce wydaje się być w zasięgu ręki. Pomarzyć można ale to tylko dzielenie skóry na niedźwiedziu. Przecież do mety pozostaje jeszcze grubo ponad 400 km.


Nad Czarną Hańczą (fot.suwalskietropy.pl)

Terenowa huśtawka trwa. Podjazdy przeplatają się ze zjazdami. Dobre asfaltowe drogi z piaszczystymi szutrami i gruntowymi drogami przez lasy i pola. Na lepszych odcinkach nadrabiam to co straciłem na podjazdach i trudniej przejezdnych drogach. Berżniki [84 km, godz. 10:38-10:54]. Pada komenda i zjeżdżamy do znajdującego się kilkadziesiąt metrów od trasy sklepu. Sytuacja nie jest pilna. W bidonach mam jeszcze 2 litry wody, jednak jadąc po mocno wyludnionych terenach Suwalszczyzny trzeba się liczyć, że następny sklep spotkamy dopiero za kilka godzin. Wypijam litr napoju. Uzupełniamy zapasy wody i możemy ruszać dalej.

Po wizycie w sklepie w moich kolegów wstępują nowe siły. Ja - wręcz przeciwnie - słabnę. Coraz częściej pozostaję z tyłu i ta odległość wzrasta. Odczuwam skutki zbyt szybkiej dotychczasowej jazdy. Moje nogi straciły świeżość na powtarzających się w nieskończoność podjazdach. Czas na to by trochę odpuścić i pojechać własnym tempem. Próbuję jeszcze dogonić prowadzących, by oznajmnić im żeby już na mnie nie czekali. Nieoczekiwanie zatrzymują się na skraju lasu [108km]. Łukasz złapał kapcia. Systemy bezdętkowe, mleczko itp. to nie moja bajka. Nie mogąc nic pomóc ruszam dalej. Nasza wspólna jazda już się skończyła ale i tak niebawem powinni mnie dogonić.


suwalskie klimaty [117 km]

Jazda bez przewodnika (mającego wgraną aktualną trasę) zaczyna budzić niepokój gdy przede mną pojawiają się samochody i zagrodzony plac budowy. Pod drogą, którą miałem jechać budowana jest nitka gazociągu. Czy w dalszym ciągu jestem na właściwej trasie? Ciężki sprzęt, stosy rur i głęboki rów. Przeciskam się wąskim pasem pomiędzy rowem i pracującą koparką. Na szczęście żaden z robotników nie zwraca na mnie uwagi.

Nieco dalej szutrowa droga którą jadę, kończy się na podwórku położonego wśród pól gospodarstwa. Spojrzenie na GPS-a - no tak, ślad omija te zabudowania. Nieużywana od dłuższego czasu polna droga prowadząca do widocznego z oddali wyrobiska i położonych dalej pól zarasta przewyższającymi mnie wysokością chwastami. Przeciskam się pomiędzy bujną roślinnością prowadząc rower. Gdy pokonuję tę przeszkodę widoczny na ekranie ślad skręca i biegnie w poprzek pola dorodnej kukurydzy. Tędy to chyba tylko z maczetą. Jadąc skrajem kukurydzy docieram do zabudowań Krejwiany [124,5 km]. Czy pokonalem trasę zgodnie z jej aktualnym przebiegiem? Gdyby nie to pole kukurydzy, to chyba tak. Być może byłem tu jako jeden z pierwszych (lub pierwszy zawodnik).


Nieużywana od dłuższego czasu polna droga [124 km]

W bliżej trudnym do określenia miejscu mija mnie pierwszy dzisiejszego dnia zawodnik.

- Cześć! Ty jesteś wiki?
- Tak.
- Ja jestem Grzegorz. Spotkamy się jeszcze na trasie.
- Na trasie albo na mecie.

Krótka rozmowa i każdy swoim tempem jedzie dalej. Do spotkania nie przywiązuję większego znaczenia. Niejednokrotnie na rajdach spotykam rozpoznających mnie osobników. Sytuacja zmienia się w chwili opublikowania wyników. Jedynego startujący na 500-ce Grzegorza znajduję na pierwszym miejscu listy. Jeszcze na trzysta kilkadziesiąt kilometrów przed metą wyprzedzałem najszybszego na trasie ultrmaratonu zawodnika. Później będzie już znacznie gorzej. Na mecie zamelduję się prawie 12 godzin później.

Zbliżają się godziny popołudniowe. Chmury towarzyszące nam od startu rozchodzą się. Słońce zaczyna przygrzewać. Zmęczony, z trudnością pokonuję kolejne podjazdy w okolicy przejścia granicznego w Budziskach, doganiają mnie (wreszcie) Paweł z Łukaszem. Postanawiają zjechać z trasy by odwiedzić znajdujący się przy granicy sklep. Zjazd z trasy i dokładanie kolejnych kilometrów? Nigdy. Mam zapasy wody, które z powodzeniem wystarczą na kolejne kilkadziesiąt kilometrów potrzebne, by dotrzeć do jednego ze sklepów w Wiżajnach. Ponownie się rozjeżdżamy. Kiedy spotkamy się kolejny raz?

Od dłuższego czasu jadę śladem poprowadzonym wzdłuż północno-wschodniej granicy państwa. Polne drogi to zbliżają się to oddalają od pasa granicznego oddzielającego dwa państwa. Pola, łąki, lasy. W oddali widać białe słupki graniczne. Z bliska można zobaczyć flagę, herb i odczytać napis Lietuvos Respublika. Od dłuższego czasu mijam nadjeżdżających z przeciwka uczestników trasy krótkiej. Niektórzy bardzo zdziwieni, że jadę w przeciwnym kierunku.


Nadgraniczna Smolnica [144 km]. Wpycham rower po piaszczystej polnej drodze. Na szczycie niewielkiego wypychu spotykam jednego z takich bikerów. Zdziwionemu, wyjaśniam, dlaczego jadę w przeciwnym kierunku. Chłopak ma na liczniku 90 km a i tak należy do tych trochę szybciej jadących zawodników. Kolejnych będę spotykał jeszcze dużo, dużo później. Po raz kolejny muszę tlumaczyć o wyższości jeansowych spodni od kolarskich gaci z pampersem. Wiem, że i tak nikogo nie przekonam, skoro nie udało mi się to zrobić przez minione 20 lat. Jedno jest pewne, pojęcie "krem do smarowania d..y" jest mi zdecydowanie obce.

Długo wyczekiwana tablica z nazwą miejscowości Wiżajny to zmyła. Jeszcze chwila i będę (byłbym) na miejscu. Chociaż od centrum dzieli mnie niewiele ponad kilometr, w drodze do celu będę musiał objechać dość rozległe jezioro o tej samej nazwie. Na północnym skraju jeziora i najbardziej na północ wysuniętym punkcie trasy na równej asfaltowej drodze łapę gumę . Wymiana dętki zajmuje mi prawie 20 minut. Pomimo tego, moi jadący szybciej koledzy nie pojawiają się.

Po kilku kilometrach zjeżdżam na "dół" czyli południowy skraj jeziora. Wiżajny [173,5 km, godz.16:19-16:52]. Z kilku dostępnych sklepów jadę do poznanego wcześniej sklepu ABC. Tutaj zatrzymaliśmy się z Ewą i Jarkiem na trasie Grassora 444. Lody i zimny napój z lodówki dla schłodzenia organizmu, zapas wody do pełna, bułki i pasztet na dalszą trasę. Na miejscu pochłaniam zabrany na trasę makaron z dżemem. Szybko ruszam dalej, przecież nie przyjechałem tu na wypoczynek.

Ponad 20 km dalej odnajduje się Łukasz z Pawłem (minęli mnie kiedy zatrzymałem się przed sklepem). Zatrzymali się w znanym z poprzedniego wyjazdu, przypominającym szopę "Barze Pod Klonem". Zachęcają bym się do nich przyłączył. Nic z tych rzeczy. Zatrzymywanie się w każdym napotkanym sklepie czy barze nie jest moim sposobem na pokonywanie ultradługich dystansów - jeżdżę zbyt wolno. Szybki zjazd doprowadza mnie do miejscowości Smolniki. Tu zjazd się nie kończy ale kończy droga, po której da się jechać. W dół opada nierówna gruntowa, polna droga posypana niewielką ilością rozmytego przez wodę szutru. To najgorszy, aczkolwiek dość krótki odcinek trasy. Powoli i ostrożnie zjeżdżam zastanawiając się czy nie bezpieczniej będzie sprowadzić rower. Mocno pofałdowany teren sprawia, że prędkość nieustannie oscyluje pomiędzy 5 km/godz. na podjazdach, a 45 km/godz. na stromych zjazdach. Zupełnie płaskie odcinki na tym maratonie są rzadkością.


płaskie odcinki na tym maratonie są rzadkością [131 km]

Zarastającą chwastami ścieżką omijam ośrodek Aga. Dalsza droga i nazwa miejscowości Szurpiły wydaje mi się znajoma. Przecież przed chwilą minąłem inny ośrodek, który był bazą maratonu na orientację. Coraz bardziej odczuwam zmęczenie trudami pokonanej trasy. Nie wiem czy jeszcze walczę o jak najlepszy czas i miejsce czy już zaczynam walczyć o przeżycie. Może dobrym wyjściem byłaby przerwa na krótki sen przed całonocną jazdą? Rozglądam się w poszukiwaniu odpowiedniego miejsca. Pośród ogrodzonych drutem pastwisk, łąk i pól znalezienie miejsca pozbawionego roślinności nie jest łatwe. NIe chcialbym by obudził mnie chrzęst deptanego roweru, czy widok krowiej mordy (lub zadka) pochylonej nad moją głową.


No dobrze, zdecydowanie zacząłem walkę o przeżycie. Jedzie się ciężko. Coraz częściej myślę o tym by zatrzymać się. Tylko wieczorne ochłodzenie sprawia, że pomimo zmęczenia jadę dalej. Mam też wrażenie, że teren stał się bardziej płaski i nie muszę walczyć z kolejnymi podjazdami. Powoli ściemnia się. Nocne zjazdy po niezbyt równych drogach to chyba nie najlepszy pomysł. Wykoszona i nieogrodzona łąka na szczycie wzniesienia wydaje się doskonałym miejscem na nocleg. Byłaby gdyby nie znajdowała się bezpośrednio obok jeziora. Wkrótce pojawią się tu chmary komarów. Przez chwilę rozmawiam z nadjeżdżającymi Łukaszem i Pawłem, którzy wybrali nocną jazdę i kładę się spać. Później minie mnie jeszcze kilku zawowodników.

Ponieważ planowałem na trasie jedynie krótkie drzemki w napotkanych na trasie wiatach,więc sprzęt biwakowy ograniczony mam do minimum. Za materac i śpiwór jednocześnie będzie służyło mi ultralekkie bivi - worek z powleczonej cienką warstwą ochronną foli NRC. Naciągnięty na ramiona worek chroni dolne części ciała, glowę chowam pod cienką kurtką. Dobrze chroni przed komarami pod warunkiem, że nie zostawi się nawet najmniejszej szpary. Przyśpieszony oddech i komary utrudniają zasypianie. Czujny sen potrwa aż do wschodu słońca. [232 km, godz. 21:30-4:30].


górą czy dołem [196 km]

Początkowo wydaje się, że odpoczynek spełnił swoje zadanie. Doganiam nawet Martę, która przejechała obok mnie gdy się pakowałem. Później jest już tylko gorzej. Męczę się wspinając nawet na łagodnych podjazdach. Gdy jest bardziej stromo zsiadam z roweru. Walczę o każdy kilometr. Ból kolan i mięśni uniemożliwia szybszą jazdę. Dwa dłuższe (w sumie prawie godzina) odpoczynki tylko nieznacznie poprawiają sytuację. Cały czas walczę o przetrwanie. Do mety dojadę nawet gdybym miał wprowadzać rower na każdym napotkanym podjeździe. Przecież to nie USGR z wyśrubowanym, demotywującym do jazdy limitem. Na dotarcie do mety mam jeszcze prawie całe 2 dni.

W międzyczasie mijam widoczne w oddali wiadukty w Stańczykach i mniej znany wiadukt w Kiepojcach. [godz. 8:15]. Filipów - kolejna większa miejscowość na trasie, więc też miejsce w którym planowalem uzupełnienie zapasów. Być może jest tu jakiś otwarty sklep ale ten ostatni przy którym się zatrzymuję nie jest. Przypuszczalnie może być otwarty o godz. 9 ale takiej pewności nie mają nawet napotkani tubylcy. Tak długo z pewnością nie będę czekał. Według rozpiski następny sklep będę miał za ok. 30 km.

Zapasy wody powoli kończą się. Zaglądam do każdego mijanego gospodarstwa z nadzieją, że na zewnątrz zobaczę domowników i będę mógł poprosić o wodę. Dopóki mam odrobinę wody nie będę pukał do zamkniętych drzwi. Z sakwy wyciągam pojemnik z kawą. Chociaż przeznaczenie tego płynu jest zupełnie inne, to przecież też woda. Kawa wlewa we mnie odrobinę energii. Chociaż trudno mi określić kiedy to nastąpiło ale nogi na powrót zaczynają służyć w sposób w jaki zostały do tego stworzone. Wstępują we mnie nowe siły. Robię to co lubię najbardziej - jadę rowerem. Bez zbędnych przerw będę tak jechał przez najbliższe kilkanaście godzin. Nie dla wyniku, nie dla przeżycia, dla przyjemności. Nie muszę się już nigdzie śpieszyć, chociaż i tak się spieszę. Bez stresu zatrzymuję się na widok lisa, żurawia czy interesującego widoku, by zrobić kolejne zdjęcie.


Stożne [304 km]. Kilkaset metrów w bok od tej miejscowości powinien znajdować się sklep. Położenie obok drogi krajowej zwiększa prawdopodobieństwo, że będzie otwarty. Susza w bidonach nie pozostawia mi żadnego pola manewru. Zestaw jak zwykle. Wodę tankuję do bidonów, schłodzone napoje pochłaniam na miejscu. Upalne południowe godziny sprawiają, że podobny zestaw (+lody) serwuję w sklepie, którego nie mam w rozpisce a na który trafiam w miejscowości Gąski.


Droga aż po horyzont [308 km]

Na szybkim ale kamienistym szutrowym zjeździe za Stożne łapę snake'a. W palącym słońcu wymieniam dętkę. Do trzech razy sztuka? Dla bezpieczeństwa łatam jedną z przedziurawionych dętek. Zapasowe już się skończyły. Nie chciałbym wykonywać tej czynności w mniej przyjaznych warunkach (np. w nocy).

Chociaż droga jest bardzo urozmaicona, to w końcowej części trasy wiele odcinków pamiętam tylko jako jadną długą szutrową wstęgę. Półmetek trasy minąłem gdzieś pomiędzy wiaduktami w Stańczykach i Kiepojcach. Moim celem staje się kolejno 200, 150, 100 km do bazy. Odliczam każde kolejne dziesiątki kilometrów. Pokonanie kolejnych granic wlewa nowe siły i nadzieję na pokonanie całości.

Zjazd w dolinę. Już z oddali widać wodną przeszkodę. Bez przekonania myślę o czekającej przeprawie. Odciśnięte w piachu samochodowe i rowerowe opony wskazują, że jest to możliwe. Widok jaki zobaczę będąc na drugim brzegu musi wywołać uśmiech. Na skraju "kałuży" widzę sięgajšcy kostek strumyk i dwa kamienie możliwe do pokonania nawet przez dziecko.


Kolejna przeszkoda [320 km]

Zaskakuje mnie miejscowość o niewiele mówiącej nazwię Przewięź [413 km, godz.19:10]. Wygląda na jakiś położony nad jeziorami miejscowy kurort oblężony przez turystów. Przez całą 500 km trasę spotkałem jedynie niewielki ułamek ludzi widocznych w tym miejscu. Pomimo późnej przedwieczornej pory w otwartych sklepach można przebierać. Tym razem do szczęścia wystarczy mi tylko litr zimnego napoju. Przy zbliżającej się nocy i związanym z tym obniżeniem temperatury, zapasy wody powinny wystarczyć aż do mety (i wystarczają).

Przedwieczorny chłodek i bardziej płaskie (przynajmniej tak mi się wydaje) tereny sprzyjają pokonywaniu ostatnich kilometrów. Teraz już odliczam tylko dzisiątki kilometrów do mety: 80, 70, 60 ... Nie myślę o kilometach dzielących mnie od bazy ale od kolejnej 10-cio kilometrowej granicy. To ułatwia jazdę. Zamiast podjazdów we znaki dają się zniszczone szutrowe leśne drogi. Oczywiście cały czas mam wybór: piasek lub "tarka". Lewa, prawa strona, środek - nieustanne lawirowanie w poszukiwaniu najbardziej przejezdnej części drogi. Nocą mijam znaną knajpę w miejscowości Bryzgiel. Jest już zupełnie ciemno. Z rozległych widoków na jezioro Wigry nic dzisiaj nie będzie.


Hura jest meta (fot. suwalskietropy.pl)

Powoli zbliżam się do mety. Jednak kolejne "zakola" trasy uniemożliwiają jazdę prosto w jej kierunku. Na początku miałem do organizatorów 2 zastrzeżenia: za dużo asfaltów i za dużo piachów. Pod koniec pozostał tylko ten drugi zarzut. Chociaż nie do końca. Na kilka kilometrów przed metą, budzę się przez cały czas jadąc rowerem po asfaltowej drodze. Gdyby tego asfaltu było więcej musiałbym się zatrzymać by nie usnąć i nie spaść z roweru. Hura jest meta. [godz. 1:30 - czas trasy 42:31]. Miejsce 14.

Kończę z umiarkowanym optymizmem. Miało być dużo dużo szybciej. Do pierwszego miejsca tracę pół dnia. Jednak do 7 pozycji jedynie 1:12. Na pocieszenie zostaję uhonorowany jako najstarszy zawodnik.


To już koniec (fot. suwalskietropy.pl)

O zaletach imprezy można by długo pisać. Napiszę krótko. Polecam. Każdy odnajdzie się na trasie tego ultramaratonu. Ściganci nie będą rozczarowani pokonując 6.000 m przewyższeń. Jadący wolniej będą mieli czas na podziwianie jedynych w swoim rodzaju polskich krajobrazów (czasu jest dostatecznie dużo). Możecie to sami sprawdzić zapisując się na przyszłoroczną edycję. Nie obiecuję, że za rok mnie tam spotkacie. Jest tyle imprez do zaliczenia, chociażby rozgrywany w tym samym terminie na własnym podwórku Gravel po łódzku.


Prędkość na trasie (czerwony - max, niebieski - min)

trasa na RWGPS


Sklepy:

1. Berżniki [84 km, godz. 10:38-10:54]
2. Wiżajny [173,5 km, godz.16:19-16:52]
3. Stożne [304,km. godz. 11:08-11:18]
4. Gąski [340 km, godz. 14:14-14:26]
5. Przewięź [413 km, 19:10-19:14]
(na wyposażeniu 3 litrowe bidony i tyle płynów zabierałem spod każdego sklepu)

STATYSTYKA:

Dystans: 504,6 km
Czas trasy 42:31
Czas jazdy 29:48
Przewyższenie ok. 6000 m
Śr. 16,8 km/godz.
Max 54,3 km/godz.
Miejsce 14/41

Szczegóły [dystans - czas (czas jazdy/postoje) - średnia prędkość]:

1-100 - 4:33 (4:14/0:18) - 23,5
101-200 - 7:05 (6:02/1:03) - 16,6
201-300 - 16:04 (6:35/9:29) - 15,2
301-400 - 7:21 (6:07/1:14) - 16,3
401-504,6 - 7:26 (6:46/0:38) -15,7

1-100 - 4:33 (4:14/0:18) - 23,5
1-200 - 11:37 (10:16/1:21) - 19,5
1-300 - 27:41 (16:51/10:50) -17,8
1-400 - 35:03 (22:58/12:05) - 17,4
1-504,6 - 42:31 (29:48/12:43) - 16,8

Szczegóły [czas (czas jazdy/postoje) - dystans - średnia prędkość]:

6h (5:40/0:20) - 125,6 - 22,3
12h (10:30/1:30) - 201,7 - 19,3
18h (12:35/5:25) - 231,8 - 18,5
24h (14:14/9:46) - 258,7 - 18,2
30h (18:19/11:41) - 322,4 - 17,6
36h (23:53/12:07) - 412,2 - 17,3
42:31h (29:48/12:43) - 504,6 - 16,8

f


Krzysztof Wiktorowski (wiki) - nr 27
e-mail: wiki256@gmail.com

powrót