.
Przed startem nic nie wskazuje, że ponownie weźmiemy udział w prawdziwej "nocnej masakrze". Starsi (stażem startowym) uczestnicy z pewnością pamiętają NM2009 w Długiem, gdy nad ranem temperatura spadła do minus 17 stopni lub NM2010 w Barlinku, gdy przez całą noc przedzieraliśmy się przez kilkudziesięciocentymetrową warstwę świeżego puchu. W kolejnych edycjach tylko pierwszy człon z nazwy "NOCNA MASAKRA" wystarczał do opisu jej charakteru. Niezmiennie startowaliśmy w jesiennych i późnojesiennych warunkach. Temperatury rzadko spadające poniżej zera i całkowity brak śniegu. [Turysta przypomniał mi jeszcze rok 2012 i NM w Resku - zwały mokrego śniegu i trudno przejezdne drogi]
Dzisiejsze przedstartowe zapowiedzi Wigora, że najlepszy zawodnik ma szanse zdobyć 10 z 21 punktów (poprawione po chwili na 18 pkt) nie wydają się wiarygodne. Wkrótce jednak okaże się, że doskonale określają, wynikającą z panujących warunków, trudność tegorocznej trasy.
START - 17:10
Szybka analiza otrzymanej mapy. Na początek wybieram punkt znajdujący się na północ od bazy. Odnalezienie mostu kolejowego wydaje się łatwiejszym zadaniem od poszukiwania skraju bagna w mało czytelnym terenie. Przy takim wariancie kolejne punkty będą znajdowały się w niewielkiej odległości od siebie, a pozostałe będą układały się w logiczną całość. Przecież o zaliczeniu całej (a nawet znacznej części) trasy nie mogę nawet pomarzyć. Wybierając ten wariant nie myślę o tym, że gęściejsze rozmieszczenie punktów w tej części mapy może oznaczać, że będą trudniejsze do odnalezienia.
Chwilę czekam by przyłączyć się do innych zawodników. Gdy gotowych do natychmiastowego startu brak, ruszam na trasę. Chyba mam problemy ze zrozumieniem opisu bo przyjmuję, że jeżeli punkt znajduje się po przeciwnej, wschodniej stronie mostu kolejowego to pewnie tego mostu wcale nie ma. Kiedy zrozumiem błąd tego rozumowania będę już daleko od bazy. Do wyboru dłuższego wariantu zachęca podwójna linia drogi prowadzącej do punktu od wschodu (dojazd od zachodu chociaż krótszy, nie jest tak oczywisty). To czy na nieaktualnej mapie, ta droga znacząco wyróżnia się od innych dróg to już inna sprawa. Mylę się dopiero na ostatnim rozwidleniu i kończę jazdę na dawnym żwirowisku. Przedzieram się przez rzadki ale podrośnięty sosnowy zagajnik. Idąc na zachód na pewno dotrę do rzeki. Między drzewami zaczynają prześwitywać światełka czołówek a po chwili znowu jestem na drodze. Uczynny piechur wskazuje jak dotrzeć do znajdującego się nieopodal, wspólnego dla piechurów i rowerzystów punktu.
Przez chwilę jadę drogą w żaden sposób nie przypominającą istniejącej tu kiedyś linii kolejowej. Wiadukt nad rzeką. Porzucam rower i razem z innymi bikerami bez namysłu zbiegam w dół. Bezskutecznie czeszemy nadbrzeżne krzaczory. Chwila zastanowienia - no tak, przecież wschodni brzeg rzeki przedzielony jest nasypem. Punkt, zgodnie zresztą z opisem znajduje się po przeciwnej jego stronie. PK10 most kolejowy, skupisko drzew na wschodnim brzegu, na północ od mostu - 17:59 (49 min od startu).
Punkt opuszczam w dobrym towarzystwie. Najbliższe punkty będę zaliczał razem z duetem Warma Team, Krzyśkiem Siemieniukiem, Krzyśkiem Cecułą i Pauliną Kusajda. Ewentualne, nocne czesanie lasu w poszukiwaniu zawieszonego na jakimś drzewie lampionu będzie przyjemniejsze i bardziej skuteczne. Tylko przez chwilę korzystamy z asfaltu by dotrzeć do miejscowości Podwilcze. Dojazd do punktu, na mapie wygląda fatalnie. W terenie będzie jeszcze gorzej. Ostatnim rozpoznawalnym i pewnym miejscem jest skrzyżowanie leśnej drogi z linią energetyczną.
Od punktu dzieli nas niewiele ponad kilometr. Nie wiem, czy to wina źle odmierzonej odległości, czy mapa nie zgadza się z terenem, czy może przewodników było zbyt wielu - zaczynamy szukać punktu w miejscu gdzie go z pewnością nie powinno być (jak łatwo to teraz napisać, siedząc przed komputerem). Fakt, że nie bardzo wiemy, w którym miejscu się znajdujemy. Chwila chaotycznego krążenia po lesie i docieramy na miejsce. Jest skrzyżowanie drogi i strumyka. Tylko czy nad takim niemal pozbawionym wody ciekiem wodnym mógł znajdować się młyn. Przed nami teren przeszukuje Wojtek Paszkowski. Idąc wzdłuż strumyka można by dojść do młyna. Tylko w którą stronę?
Z tak beznadziejnej sytuacji mógłby wybawić nas tylko posiadający dokładniejszą mapę piechur. Moje życzenie szybko zostaje spełnione. Nadchodzący uczestnik trasy pieszej wskazuje gdzie mamy szukać punktu. No tak obok drogi znajduje się przecież drogowskaz do punktu czerpania wody. To musi być miejsce (inny strumień/rzeka) przy którym istnienie młyna byłoby uzasadnione. Po chwili jesteśmy na miejscu. PK4 ruiny młyna, w środku - 18:59 (60 min.). Poszukiwanie punktu zajęło nam ponad 20 min.
We wzmocnionym o kolejnego zawodnika składzie ruszamy do znajdującego się bardzo blisko (jak na standardy 200 km trasy) punktu. Dojazd do odległego o 3 km wzgórza nie nastręcza problemów. Po porzuceniu rowerów gdzieś u podnóża górki bez problemu odnajdujemy jego najwyższy punkt. PK5 - szczyt górki - 19:21 (22 min.).
Szybki zjazd w kierunku wioski oddzielającej nas od innego punktu. Doskonale czuję się na twardej zmrożonej powierzchni piaszczystych, nieprzejezdnych dla mnie latem dróg. Niestety, opuszczając las czuję uginającą się oponę tylnego koła. Na oparach powietrza docieram do pierwszych zabudowań i do stojącej kilkaset metrów dalej wiaty. Odmeldowuję się jadącym ze mną zawodnikom i z żalem patrzę za oddalającą się grupką. Najbliższy punkt i z dużym prawdopodobieństwem również kolejne będę musiał dzisiejszej nocy poszukiwać samotnie.
Awaria roweru podczas każdej imprezy nie jest przyjemnym zdarzeniem. No cóż, nie ma co narzekać teraz wydarzyło się to w najbardziej odpowiednim do tego miejscu. Mam wiatę, mam drewnianą ławeczkę. Ciemności nocy rozświetla stojąca obok wiaty latarnia. Stojące nieopodal zabudowania oświetlają świąteczne lampki. Wiem, zawsze może być lepiej. Brakuje jeszcze nastrojowej muzyczki i tubylca podającego kubek gorącej herbaty (gdybyż jeszcze był młodą dziewczyną o niebanalnej urodzie).
Po kilkunastu minutach mogę ruszać dalej. Celem będzie odnalezienie kolejnego szczytu. Tym razem zadanie wydaje się dużo trudniejsze. Opuszczam wioskę i niepewnie ruszam na poszukiwania punktu. Jadę wolno, sprawdzam odległości i wskazania kompasu. Wreszcie skręcam w leśną prowadzącą w górę dróżkę. Kiedy dalsza jazda przestaje mieć sens porzucam rower obok dwóch opartych o drzewa pojazdów. Kierując się na południe powinienem odnaleźć najwyższy punkt wzniesienia. Mijam powracających z punktu Paulinę i Krzyśka. Punkt jest niedaleko: kilkadziesiąt metrów dalej mam skręcić w lewo (a może w prawo).
Z napotkanym bikerem ruszamy na poszukiwania. Poruszanie w pożądanym kierunku uniemożliwia pojawiające się w środku lasu ogrodzenie. W lesie pojawiają się kolejne światełka, z przodu, z tyłu, z boku. "Zagubionych" w lesie piechurów i rowerzystów jest w tym lesie znacznie więcej. Biegając w ich kierunku zwiedzam kolejne wzniesienia: jedno, drugie, trzecie Powoli tracę orientację. Coraz bardziej niepokoi mnie pytanie: GDZIE JEST MÓJ ROWER? W którą stronę mam się kierować po zdobyciu punktu by go odnaleźć? Chociaż ruszyłem pieszo wpatrując się we wskazania kompasu teraz nie pamiętam w którą stronę skierowana była jego igła. Jak wyglądał na mapie teren który przeszukuję?
Wreszcie podejmuję decyzję. Dalsze poszukiwanie lampionu nie ma sensu. Ważniejsze dla mnie w tej chwili jest odnalezienie mojego bikea. Żeby poszukiwania zakończyły się powodzeniem muszę koniecznie spojrzeć na mapę. Biegnę w kierunku kolejnych światełek. Zdziwienie wywołuje widok wiszącej na drzewie kartki. Stojący obok piechur wskazuje kierunek gdzie przypuszczalnie pozostawiłem rower. Skoro jestem już na miejscu, nie pozostaje nic innego jak przedziurkować kartę startową i wysłać SMS z kodem. Punkt zaliczam niejako przypadkiem. PK2 - 20:22 (61 min.).
Zaliczenie punktu to tylko połowa, mniej ważna w tej chwili część, sukcesu. Zaczyna się nerwowe truchtanie. Kierując się na południe, trawersuję zbocze wzniesienia. Co pewien czas zatrzymuję, gaszę czołówkę i rozglądam za najmniejszym nawet światełkiem w ciemnym lesie. Wreszcie trafiam na drogę, którą wjechałem do lasu. Pole poszukiwań znacznie się zawęża. Po chwili odnajduję wyglądającą znajomo leśną dróżkę i żadnego śladu roweru. Przeczesuję czołówką las i wreszcie jako odzew, światłem odbitym rozbłyskują oblepiające rower odblaski. Uff!!! Właśnie wróciłem z dalekiej podróży. Po prawie 40 minutach wracam na miejsce, w którym pozostawiłem rower. Poszukiwanie punktu a później roweru zajmują dokładnie połowę tego czasu. Pozostawienie leżącego roweru nie było profesjonalnym zachowanie w trudnym terenie. Czerwona pulsująca lampka ukryła się w gęstym poszyciu. Rowerową czołówkę zabrałem ze sobą.
Przede mną powrót do mijanej wcześniej miejscowości Kłodzino. Opuszczam las. Droga przez pole/łąkę łagodnie opada. Kiedy zauważam, że robi się bardzo śliska, nie ma szans na hamowanie. Upadek jest nieunikniony. Pozostaje jeszcze krótka chwila by zrobić to bezpiecznie. Kiedy wstaję, z trudem utrzymuję równowagę na pokrywającym drogę lodzie.
Chociaż z mapy to nie wynikało przede mną odcinek równej asfaltowej drogi. Mżawka opadająca na zmrożoną powierzchnię zamienia ją w ślizgawkę. Z dużą dozą niepewności ruszam do przodu. Staram się jechać blisko krawędzi asfaltu, wykorzystuję bardziej równe wąskie fragmenty pobocza. Przy odrobinie ostrożności i wieloletnim doświadczeniu jazdy w zimowych warunkach można uniknąć upadku. Coś za coś. Szybkość czy bezpieczeństwo? Tu gdzie można by śmigać powyżej 30 km/godz. średnia jazdy spada do zaledwie połowy tej wartości.
Przede mną charakterystyczna dla tych terenów miejscowość Nielep. Stare parterowe, popegeerowskie domki. Niewielkie ogródki. Asfaltową drogę zastępuje brukowana ulica wzdłuż której prowadzi wąski nierówny chodniczek. Żadna z tych pokrytych lodem nawierzchni nie nadaje się do jazdy rowerem. Wykorzystuję ciągnące się wzdłuż ogrodzeń trawniki, gdy takich nie ma próbuję jechać tuż przy krawężniku, wąziutkim skrajem bruku.
Powoli oswajam się ze śliską nawierzchnią. Punkt PK8 będę atakował leśną drogą od zachodu więc czeka mnie jeszcze kilka kilometrów asfaltowego lodowiska. Jedyne o czym teraz marzę to: BYLE NIE Z GÓRY. Wiem, pragnienie bardzo nietypowe dla rowerzystów. Tak może się zdarzyć jedynie gdy w trudnych warunkach pogodowych "skończą się hamulce". Ja hamulce mam sprawne ale przy lodowych zjazdach raczej nieużyteczne. Mam trochę szczęścia, gdy droga zaczyna opadać w dół pojawia się nieco szersze i nieco mniej śliskie pobocze.
Dokładnie odmierzam odległość od asfaltu a później od ostatniego zakrętu leśnej drogi. Porzucam rower i ruszam na poszukiwania. Jest zarastające lasem stare wyrobisko. Jest skarpa. Poszukiwania przedłużają ale pomimo wielokrotnych prób, nie odnajduję lampionu. Innej skarpy w pobliżu nie udaje się znaleźć. Czyżbym się źle odmierzył odległość i był w nieodpowiednim miejscu? Jadę do odległego o kilka kilometrów przejazdu kolejowego. Odległość się zgadza, wracam dokładnie w to miejsce w którym zaczynałem poszukiwania.
Poszerzam przeszukiwany teren gdy zaskakuje mnie telefon od Tomalosa. Tłumaczy gdzie znajduje się punkt. Coś wspomina o wschodniej krawędzi kółka. Niby rozumiem wszystko o czym mówki ale jak to się ma do terenu w którym się znajduję? Przy okazji dociera do mnie smutna wiadomość: nasz dobry kolega przewrócił się i złamał nogę.
Kolejne kilkanaście minut bezskutecznych poszukiwań. I powracające pytanie: gdzie jest mój rower? Przecież zostawiłem go tuż obok drogi, w miejscu w którym się teraz znajduję. Jedyne, fantastyczne wyjaśnienie, jakie w tym momencie przychodzi mi do głowy to, że ktoś mi ten rower ukradł. Środek lasu, środek nocy. Niemożliwe? Pewnie, że niemożliwe. Kilkadziesiąt metrów dalej znajduję rower oparty o drzewo.
Powoli zaczynam mieć dość. Dzwonię do znajdującego się w punkcie żywieniowym Tomalosa. Trochę trwa zanim uda mu się (po konsultacjach) z innymi odpoczywającymi tam zawodnikami ustalić czytelną dla mnie instrukcję jak mam dotrzeć do punktu. Odmierzam się od skraju lasu, po 600 m skręcam w niewyraźną zarośniętą trawą dróżkę. Dojeżdżam do jej końca i kilka metrów z boku znajduję kolejne porośnięte lasem wyrobisko. Po prawie 2 godzinach (dokładnie 1:50) od rozpoczęcia poszukiwań mogę sperforować kartę startową. PK8 - skarpa, na górze - 23:44 (3:22).
No cóż. Gdybym przy pierwszej rozmowie zrozumiał, że punkt w terenie jest przesunięty. Błąd w naniesieniu na mapę był tak nieprawdopodobnym (na śmiejowych imprezach niespotykanym), że trzeba by mnie o tym fakcie informować dużymi literami i najlepiej przy tym mocno potrząsnąć. Myślę, że idealny przekaz mógłby brzmieć tak: "Wiki, punkt jest przesunięty na mapie o 500 metrów na wschód. Zrozumiałeś? Na pewno zrozumiałeś? Powtórz".
Kiedy opuszczam feralny punkt. Spotykam Michała Zielińskiego i Małgosię Szwaracką. Wskazuję gdzie znajduje się lampion. W "nagrodę" otrzymuję dobrą informację. Z roweru Michała mogę wziąć bidon, który jak się okazuje wypadł mi podczas upadku. Ser który wypadł z kieszonki rowerowej koszulki został niestety zjedzony. To już najwyższy czas, by zmienić koszyk, który w trudnym warunkach nie jest w stanie utrzymać dużego wypełnionego cieczą bidonu. I tak statystyki mam bardzo pozytywne. Na trzy zgubione w ten sposób bidony odzyskałem dwa z nich.
Jazda do punktu żywieniowego (H) i znajdującego się obok PK9 wydaje mi się niepotrzebną stratą czasu. Jadę w dół mapy w kierunku PK20. Początek, to oblodzone drogi na których czuję się coraz pewniej. Później pierwsza asfaltowa droga posypana mieszaniną soli i piasku. Trzeba przyznać, że tym razem drogowcy mnie zaskoczyli. Piasek pojawia się w środku nocy nie tylko na głównych ale i tych bocznych drogach "ostatniej kolejności odśnieżania". Fakt, zdarzają się jeszcze niebezpiecznie śliskie, kilkudziesięciometrowe "dziury" powodowane przerwami w działaniu wirników rozrzucających sól i piasek.
Zatrzymuję się tuż obok innego bikera przy odchodzącej w las drodze. Twarz wydaje się znajoma ale imię, nazwisko? Po dalszej wspólnej jeździe sprawa się wyjaśnia. To kolejny piechur (Rafał Fałowski), który z pewnych względów zamienił "adidasy" na rower. Razem pokonamy kolejne kilkanaście kilometrów. Dokładnie odmierzam odległość. Zostawiamy rowery obok leśnej drogi i ruszamy na poszukiwanie znajdującej się gdzieś obok linii kolejowej. Tylko jak odróżnić zlikwidowane tory od leśnej drogi. Tym razem nie ma wątpliwości. Po zdjętych nie tak dawno torach pozostał doskonale widoczny kolejowy tłuczeń.
Mamy dawną linię kolejową. Mamy wykop pod tą linię. Gdzie jest początek wykopu? Zaczynam od wschodniego krańca. Skręcam do stojącej nieopodal sosny. Po przeciwnej jej stronie odnajduję lampion. Szok, niedowierzanie, zaskoczenie. Jak to tak, zupełnie bez szukania!!! Po, długotrwałych poszukiwaniach poprzednich punktów trudno uwierzyć, że może być zupełnie inaczej. PK20 - początek wykopu, drzewo 10 m na północ - 00:59 (1:15).
W planach zaliczenie punktu na dolnym skraju mapy. Później, już podczas powrotu do bazy, improwizacja i wybór tych punktów, które uda się zaliczyć przed upływem limitu czasu. Na kluczowym dla dalszej jazdy skrzyżowaniu nieco gubimy się. Zamiast jechać najkrótszą drogą robimy kilkukilometrowy objazd przez Bierzwienicę. Być może kosztem długości wybraliśmy lepiej przejezdną drogę.
Opuszczamy asfalt i wspinamy się na niewielkie wzgórze. Jazda wymaga bardzo ostrożnego, równomiernego naciskania na pedały. Każdy próba przyśpieszenia, każdy gwałtowniejszy ruch powoduje, że rower traci przyczepność. Tym razem jadący z przodu Rafał kontroluje pokonywany dystans. Jeszcze ostatni zjazd i zatrzymujemy się na skraju pola. W odległym o kilkadziesiąt metrów lesie odnajdujemy lampion. Nie chciałbym tego pola pokonywać podczas odwilży. PK12 - dół w środku - 2:00 (61 min).
Przed nami droga prowadząca przez lasy, pola, łąki. Bez problemu jadę przez las, bez problemu pokonuje niewielkie podjazdy. Naprawdę ślisko i niebezpiecznie robi się gdy droga prowadzi między polami w dół. Próbuję zjeżdżać bardzo nierównym polem, próbuję dla bezpieczeństwa asekurować się jedną wysuniętą do dołu nogą. Niewiele pomaga, mój partner błyskawicznie znika gdzieś z przodu. Czyżby miał zimowe opony z kolcami?
Mijamy drogę krajową a przed nami kolejne kilka kilometrów drogi przez pola. Równa szutrówka szybko zamienia się w błotnistą i kompletnie rozjeżdżoną, teraz zmrożoną na kamień i oblodzoną, polną drogę. To doskonałe miejsce na ćwiczenia zmysłu równowagi. Wolną, techniczną jazdę przerywa lekki opór. Zatrzymuję się w poszukiwaniu przyczyny. Po chwili zauważam przyczynę - zablokowane kółeczko przerzutki. Przy próbie jazdy łańcuch ciągnie przerzutkę do tyłu. Przy normalnej, szybkiej jeździe skończyłoby się (tak jak już dwukrotnie w tym sezonie) urwaniem haka.
Próba szybkiej naprawy nie udaje się. Biegnę do zawodnika, który zatrzymał się kilkadziesiąt metrów dalej. Wspólnymi siłami udaje się doprowadzić rower do stanu używalności. W takim stanie najbezpieczniejszym rozwiązaniem pozostaje powrót do mijanej przed chwilą asfaltowej drogi i zjazd do bazy. Zaraz po zakończeniu imprezy czeka mnie jeszcze ponad 20 km dojazd do stacji kolejowej w Białogardzie. Dziękuje za pomoc w naprawie i za wspólną jazdę i rozstajemy się. Dla mnie Nocna Masakra właśnie się skończyła.
META - 4:07.
Kończę maraton na 4 godziny przed czasem. Zaliczam jedynie 7 punktów a i tak wystarcza to do zajęcia 14 miejsca. Najlepsi zgromadzili tych punktów 12. Szkoda, że brakło czasu i możliwości odwiedzenia wielu innych ciekawych punktów.
Pogoda zgodnie z wcześniejszymi prognozami zmienia się. Jeszcze w czasie trwania maratonu zaczyna padać deszcz. Na dworzec kolejowy dojeżdżam kompletnie przemoczony. Może to nie było najgorsze warunki jakie mogły nas spotkać na trasie. Może najgorsza - Deszczowa Masakra dopiero przed nami.
Dystans - 140,0 km
Wznios - ok.800 m
Czas trasy - 10 godz. 53 min.
Prędkość śr. - 15,3 km/godz.
Prędkość max. - 42,9
Zaliczone punkty - 7 z 21
Punkty przeliczeniowe - 210 z 630
Miejsce - 14 z 33