czyli koszmarna 200-ka
Maraton MTB
Bydgoszcz, 27 września 2003 r.
(relacja)
Po startach w maratonie na orientację i supermaratonie szosowym, nadszedł czas, by spróbować swych sił w maratonie, którego trasa wyznaczona została w terenie. Dawniej taką imprezę nazwano by "wyścigiem przełajowym". Od początku pomysł startu w tej imprezie budzi we mnie wiele mieszanych uczuć. Moje wątpliwości (via e-mail) nieco rozwiewają i pomagają podjąć ostateczną decyzję Darek Korsak i Sławek Szymków.
Teraz jest już za późno, przesłałem opłatę startową, wsiadłem w pociąg, no i jestem na miejscu startu. Dystans? - tu nie mam najmniejszej wątpliwości - 200 km.
Wbrew panującej modzie (i zdrowemu rozsądkowi) na moim bagażniku wisi duża (zbyt duża) sakwa. W niej zapasowa dętka, jakieś klucze, pompka, miejsce na ciuchy i odrobina pożywienia (przecież będzie przygotowany przez organizatorów bufet). Jak przystało na "turystyczny" przejazd trasy, ubrany jestem w długie spodnie, bluzę z polaru i flanelową koszulę. Trzeba jakoś wyróżniać się z pstrokatego tłumu. Później okazuje się, że uwagę zwraca przede wszystkim mój trekingowy rower. W oczach mijanych bikerów widzę wyraz niedowierzania. Niektórzy już na mecie gratulują i radzą bym jak najszybciej kupił bardziej odpowiedni rower. Rzeczywiście obowiązujący standard to: wszelkie rowery typu "góral" - najlepiej z "ubijaczkami". Tu odpowiadam na nasuwające się niektórym pytanie: Jak wytrzymały 200 km trasę moje ręce? - Doskonale, to najmniej boląca mnie teraz część ciała.
Przed startem jeszcze kilka słów ze znajomymi z innych imprez rowerowych Darkiem (Harpagan), Grzegorzem Grabcem (Supermaraton). Sławek znany jedynie z internetu nie jest jeszcze dla mnie rozpoznawalny.
Nieznacznie opóźniony start honorowy i o 8.13 ogromna grupa ok. 300 bikerów rusza na miejsce startu ostrego. Początkowo przez las, następnie przedmieścia Bydgoszczy jedziemy pod opieką policji. Tak już będzie przez cały czas maratonu. Policja obstawia przejazd przez wszystkie główne i te boczne ale uczęszczane drogi. To jedyna okazja by w kontakcie z samochodami nie czuć się intruzem. To samochody, nieraz - tak jak pod Grudziądzem - czekają w długiej kolumnie na przejazd bikerów. Ciągle gdzieś w grupie słychać nerwowy pisk hamulców, od czasu do czasu zdarza się jakaś kolizja. Ktoś pada, szybko wstaje albo pozostaje z tyłu na asfalcie. Jedyną prawdziwą ofiarą jest jednak wiejski pies, który nieoczekiwanie wskoczył w środek nadjeżdżającej kolumny bikerów. Kiedy przejeżdża po nim pierwszy rower, próbuje jeszcze wstać, po drugim jest gotowy.
Przez cały czas trwają przepychanki, byle bliżej do przodu. Czy idzie o dobre miejsce na starcie ostrym czy tylko miejsce przed pracującą kamerą?
Jadący obok mnie Darek uspokaja, nie ma się czego pchać, start ostry odbywa się na szerokiej polanie, nie ma się co śpieszyć. Wierzę w to co mówi, w końcu to nie pierwszy jego start w tej imprezie. Później gdy gubimy się w grupie, powoli przesuwam się jednak bliżej czuba. Gdzieś za Bydgoszczą grupa zatrzymuje się na szosie. Zbiorowe sikanko. Po kilku minutach ruszamy dalej i nieoczekiwanie dla wszystkich z wozu prowadzącego padają przez megafon dwa słowa: Start ostry.
Jest godzina 9.13 na liczniku 20 km od startu honorowego. Po kilkuset metrach asfaltem skręcamy w kiepską polną drogę. Na podjeździe mijam pierwszych, słabszych zawodników. Początek trasy to miłe zaskoczenie, jedziemy leśnymi drogami, ścieżkami, duktami w dość płaskim terenie (coś jak ta bardziej płaska część łódzkich Łagiewnik). Jadę w dość silnej grupce, gdzieś na początku stawki. Wszystko się ciągle zmienia, kogoś dochodzimy, ktoś słabnie i zostaje z tyłu, ktoś łapie gumę lub ma inne kłopoty z rowerem. Tasowanie trwa przez cały czas, a szczególnie na początkowych odcinkach trasy. Jak na razie jest dobrze (aż za dobrze).
Trasa ciągle zmienia kierunek. Na jednym z takich skrętów na leśnej, porośniętej trawą, wydawałoby się równej drodze, przy pełnej szybkości, trafiam na jakąś koleinę, może kamień. Efekt, rower leci w jedną stronę, ja w drugą, wykonując efektowny przewrót przez głowę (być może, że tylko kask chroni mnie przed jakimś guzem). To mój pierwszy dzisiaj kontakt z glebą (11 km od startu ostrego). Szybko zbieram leżący na ścieżce rower. Robię bilans strat, widzę lekkie rozdarcie spodni, czuję stłuczone kolano, są też jakieś niezidentyfikowane w tym momencie, co do ilości i wielkości obtarcia. Po kolejnych godzinach jazdy, pojawią się tam grube strupy, uniemożliwiające jakąkolwiek interwencję służb medycznych na mecie maratonu.
Wsiadam na rower a ten wbrew obawom działa bez zarzutu (twardziel z niego). Dopiero kilka kilometrów dalej nie udaje mi się jedynie odszukać dźwigni hamulca. Zastanawiam się: Czy tylni hamulec będzie mi, przez najbliższe 170 km, jeszcze potrzebny? Bez żartów, nie jest tak źle, dźwignia została jedynie znacznie skrócona. To co po niej pozostało pozwala na pewne oparcia dla (2/3 szerokości) palca wskazującego. A hamulce zaczynają być coraz częściej potrzebne.
Rozpoczynają się długie, wilgotne wąwozy wzdłuż leśnych strumieni. Czasami wspinamy się wzdłuż nich w górę, czasami czeka nas szaleńcza jazda w dół. Dodatkowa atrakcja to przejazd lub przenoszenie roweru z jednej strony strumienia na drugą. W jednym miejscu strumień płynie w wąskim wyżłobionym na 3-5 metrów leśnym jarze o stromych ścianach. Zejście w dół i taszczenie roweru w górę po przeciwnej stronie jaru. Pomimo, że jest sucho nie jest to proste zadanie. Pada retoryczne pytanie: Dlaczego organizatorzy nie zbudowali tu jeszcze kładki? W innym miejscu wyjazd z wąwozu kończy się stromym, bardzo stromym zjazdem. Częściowo zjeżdżam, częściowo zsuwam się przy zablokowanym tylnym kole. Zjeżdżam, bo zejście nie byłoby wcale łatwiejsze.
W pewnej chwili trasa skręca z wygodnej szosy wprost na (nie używane - chyba) tory kolejowe. Początkowo jedziemy po grubej warstwie kamieni przykrywającej podkłady kolejowe, później tych kamieni zaczyna brakować, pozostają odsłonięte podkłady, po których nie sposób przejechać. Zawodnicy dzielą się na dwie grupy, jedni na przemian (w miarę możliwości) prowadzą i jadą po torach, inni rzucają się w rosnące obok torów buraki. Jestem niezdecydowany, prowadzę, jadę, na ostrych krawędziach podkładów dobija mi - sprawdzające się na całej pozostałej trasie - lekko napompowane przednie koło. Tu po raz pierwszy mija mnie chyba z kilkudziesięciu zawodników. W końcu przez jakiś porośnięty chwastami rów przedostaję się do bikerów pokonujących buraczane pole. Tu daje się nawet dość szybko jechać (dlaczego nie zrobiłem tego od razu?).
Inną, trudną nawet do dokładnego umiejscowienia, atrakcją trasy jest przejazd przez łąki. Jedziemy po rzadko używanych, nierównych, miękkich ale suchych drogach dojazdowych do łąk lub też na przełaj - przez porośnięte wysoką trawą i trzciną nie użytkowane dzikie łąki - ścieżką wyznaczoną przez organizatorów jedynie na potrzeby i czas trwania maratonu.
Tory, łąki to tylko kilkusetmetrowe odcinki trasy ale właśnie one a nie dużo dłuższe asfaltowe dojazdy pozostają w pamięci każdego z uczestników maratonu.
Wkrótce czeka długi podjazd do pierwszego bufetu. Tak jak na każdym kolejnym, do picia: Isostar i woda źródlana "Ostromecko", do jedzenia: bułki drożdżowe, batony i owoce (banany i pokrojone w ćwiartki pomarańcze).
Bułkę i banana zjadam na miejscu, kolejny banan i puszka Isostara w kieszeń na później. Teraz stromy zjazd (niektórzy sprowadzają) i po płaskich polnych i asfaltowych drogach w kierunku Chełmna.
Zaraz, to by było zbyt proste. W pewnej chwili z asfaltu, skręcamy w lewo (na drogowskazie Góra Św. Wawrzyńca). Początkowo jedziemy polną drogą, następnie wjeżdżamy w leśny wąwozik. Tu na samym początku zjazdu zaliczam kontrolowany i niegroźny upadek. Szybko zbieram rower, przepuszczam nadjeżdżającą grupę i ruszam dalej, ostro i szybko w dół. Po chwili trasa prowadzi już wystarczająco stromo w górę. Nikt nawet nie próbuje jechać. Dopada nas koszmar pchania roweru pod górę (zaczynam rozumieć tych, którzy gotowi są wydać majątek aby zmniejszyć o kolejne kilka dkg wagę swojego bicykla). Płuca i serce zaczynają pracować na pełnych obrotach. Jedyna myśl krąży po głowie: zatrzymać się, odpocząć. To miejsce, to chyba widoczny na mapach rezerwat stepowy - po bokach ścieżki rośnie dziwna nie spotykana gdzie indziej roślinność, coś jakby grube i krótkie sitowie. W połowie wzniesienia sprawdzam stan licznika. Tylko gdzie jest licznik? - licznika po prostu nie ma. Ponieważ czas przejazdu nie jest dla mnie najważniejszy, rzucam rower z boku ścieżki i ruszam na poszukiwania Przecież jeszcze niedawno licznik był - musiał zostać w miejscu mojego ostatniego upadku. Na sztywnych już nogach schodzę w dół, później pokonuję długi odcinek w górę. Bez przerwy mijają mnie kolejni zawodnicy w sumie kolejnych kilkudziesięciu bikerów. Tracę 20 (a może tylko 10) minut. Szczęśliwie licznik zostaje odnaleziony. Kilkaset metrów powrotu do miejsca gdzie pozostawiłem mój rower.
A jak widzieli mnie mijający bikerzy w relacji jaką znalazłem na pl.rec.rowery. Cytuję bez zgody autora (Łukasza Marksa z Warszawy):
Jakieś 5 kilometrów przed Chełmnem zobaczyłem scenę (...) Ścieżką przez las szedł, a właściwie biegł w przeciwnym kierunku dość dziwnie ubrany człowiek. Miał typowy strój grzybiarza (adidasy [to były SPD] sztruksowe spodnie i koszula w kratkę, ale na głowie kask. Kawałek dalej leżał przy drodze rower z numerem startowym.
I dalej, już za bufetem obok Chełmna:
I właśnie tam doszedł mnie ten człowiek na srebrnym trekingu (...) Błotniki, sakwy, a na bagażniku zwinięty w kłębek polar (...) Wyprzedził mnie na tych czarnych szutrach przed lasem. Potem na piaskach przegoniłem go. Ale jak skończył się piasek, to odjechał do przodu i zniknął. To była najlepsza ilustracja hasła "to nie iXTeeRy napędzają rowery".
Teraz już krótko z rowerem pod górę i bezproblemowy dojazd do mostu w okolicy Chełmna. Tym razem organizatorzy darowali podjazd do położonego na wysokim wzgórzu miasta.
Jest godzina 11.25. Na liczniku (od startu honorowego): ok. 65 km, średnia prędkość - 21,5 km/godz.
Pod mostem przejeżdżam do drugiego bufetu. Tankowanie, uzupełnianie bidonów, wypychanie kieszeni i spożywanie tego co w kieszeni się nie mieści (pyszna bułka drożdżowa). Wszystko jak zwykle w tempie ekspresowym.
Teraz czas na wybór: powrót po moście i po przeciwnej stronie Wisły do Bydgoszczy (120 km) czy jazda w kierunku Grudziądza (200 km). Czy ja chcę jechać 200 km? N I E E E !!!, NIE CHCĘ!!! - ale jadę.
Trochę liczę na to, że organizatorzy, dla tych którzy odważyli się na przejazd 200 km, nie przygotowali szczególnie trudnych "odcinków specjalnych". Jeszcze nie wiem w jak wielkim jestem błędzie.
Początek to jazda po poprzerastanym trawą grzbiecie wału przeciwpowodziowego. Pomimo silnego wiatru w plecy, nie da rozwinąć się większej szybkości, jedzie się jak po pralce, trzęsie niemiłosiernie i nie ma na to żadnego sposobu. Szczęśliwie nie trwa to długo i szybko zjeżdżamy, by twardymi szutrowymi drogami dotrzeć do lasu.
Rozpoczyna się najtrudniejszy, najbardziej koszmarny odcinek całej trasy. Początkowo jedynym utrudnieniem jest pojawiający się na leśnych dróżkach piasek. Później rozpoczynają się wzniesienia. Tu nie da się jechać. Stromizna, piasek albo oba te czynniki jednocześnie sprawiają, że rower z najwyższym trudem pcham pod górę. Godziny południowe, ciepło, wychodzące zza chmur słońce dopełniają koszmaru. Wlokę się niemiłosiernie, brakuje już sił. Jest źle ale okazuje się, że inni też nie czują się tu najlepiej, mijam pojedyncze osoby.
Każde wzniesienie, każde podejście kończy się zwykle szaleńczym zjazdem po wąskiej ścieżce (na jednym ze zjazdów licznik przekracza 50 km/godz.) Podczas takiego zjazdu można nieco odpocząć, chociaż każda chwila nieuwagi może być bardzo bolesna. Z drżeniem serca pokonuję głębokie koleiny poprzecznych dróg. Tylko piasek amortyzuje nieco uderzenie, bo mogłoby się zakończyć niebezpiecznym przy tych szybkościach upadkiem lub zniszczeniem sprzętu. Szaleńczy zjazd i męczące prowadzenie roweru pod górę przeplatają się wzajemnie 5, 10 a może 15(?) razy.
Jestem skonany, poruszam się z największym trudem. Przed (okazuje się później) ostatnim leśnym podjazdem przed Grudziądzem mam ochotę zatrzymać, rzucić rower i poleżeć chociaż kilka minut. Nie, nie poddaję się, wlokę się na najmniejszym przełożeniu z szybkością 5-6 km na godzinę. "Mknąc" z tak zawrotną szybkością mijam na podjeździe kolejno chyba 5 osobową grupkę. Wtedy niewiele pociesza mnie fakt, że są na trasie ludzie jeszcze bardziej zmęczeni ode mnie. Średnia szybkość po przejeździe przez las spada do 20,5 km/godz.
Zdaje się, że daje o sobie znać kondycja długodystansowca. Aż do samej mety mijam kolejne kilkanaście osób. Nie pamiętam, ale przypuszczam, że były też pojedyncze osoby, które i mnie mijały. Najłatwiej było wyprzedzać bikerów odpoczywających na punktach żywno ściowych. Starałem się tam tracić jak najmniej czasu.
Nagrodą za piaszczyste lasy, jest asfalt, który przez kilkanaście kilometrów prowadzi do Grudziądza. Dodatkowo pomaga silny wiatr w plecy. Bez problemu jadę powyżej 30 km/godz.
Przez Grudziądz jadę już w 4-osobowej grupie. Dwóch gości prowadzi z szybkością ok. 40 km/godz. Ja wożę się z tyłu. Jest też jedna z dwóch dziewcząt uczestniczących w 200-ce - Justyna Kwinta z Dzierżoniowa. Przez kolejne 100 km trasy będziemy jechać w niewielkiej odległości od siebie albo będziemy ją pokonywać wspólnie.
Wreszcie półmetek. Godzina 13.30, a średnia po ostatnim szybkim odcinku ponownie wzrasta do 21,5 km/godz.
Powrót, to stosunkowo dużo dróg asfaltowych, dużo szybkich pofałdowanych szutrów ale jednocześnie wiatr nieustannie wiejący w twarz. Jest jazda brzegiem wysokiego klifu z osuwającą się w dół ścieżką uniemożliwiającą szybką i bezpieczną jazdę. Kilka odcinków asfaltowych, polne drogi i powrót nad brzeg rzeki. Nie odważam się zjechać ze stromego klifu. Podczas sprowadzania roweru widzę, że to słuszna decyzja, jest stromo, wyjątkowo nierówno, łatwo o glebę.
Teraz kilka kilometrów malowniczą ścieżką wzdłuż Wisły. Jest ciekawie: mostki z grubych bali, nieoczekiwane zakręty, garby, korzenie. Zmęczenie przejechaną trasą (140 km) powodują, że mam trudności z pewnym i bezbłędnym pokonaniem trudnej technicznie trasy. Od czasu do czasu muszę się zatrzymać, zsiąść z roweru i poprowadzić go.
Niezbyt pewnie przejeżdżam przedmieściami Świecia. Czy aby nie minąłem jakiegoś punktu kontrolnego lub bufetu (w wiosennej relacji wspomniany był tu jakiś bufet). Jadę dalej, są znaki na szosie. (pomimo wielu zastrzeżeń do organizatorów warto podkreślić doskonałe oznakowanie trasy zarówno na szosie jak i w terenie. Jeżeli ktoś mógł mieć trudności to tylko w wyniku własnej nieuwagi). Oglądam się, z daleka widzę sylwetkę mojej towarzyszki. To oznacza, że jadę prawidłowo. Bufet odnajduję ale kilka kilometrów dalej.
Poza 5-ma punktami żywieniowymi na trasie są punkty kontrolne. W różnych nieoczekiwanych miejscach pojawiają się osobnicy z buteleczkami różnokolorowych lakierów do paznokci. Kolejne kropki potwierdzają przejazd przez taki punkt. Na mecie okazuje się, że to jedynie działalność prewencyjna - nikt nie sprawdza uzbieranych na trasie kropek. Może byli też inni sędziowie notujący numery przejeżdżających zawodników.
Z wyraźną przykrością odbieram strzałkę nakazującą zjazd z szosy, przez pola w kierunku widocznego z oddali wzgórza. Z daleka widać drapiących się pod górkę zawodników. Zaczyna się odcinek trasy z charakterystycznymi, widocznymi na mapie zębami odchodzącymi od asfaltowej szosy. Po wprowadzeniu rowerów jazda przez pola, polne drogi i szybki powrót jakimś wąwozem do asfaltowej drogi. Sytuacja powtarza się kilkakrotnie. Jazda pod górę z szybkością 5 km/godz i powrót do szosy. Jeden z wąwozów to koryto wyschłego strumienia z naniesioną przez wodę grubą warstwą piachu - na szczęście teraz jest sucho. Średnia prędkość po raz pierwszy spada poniżej 20 km/godz.
Ostatni bufet. Niepotrzebnie zatrzymuję się tu na krótką chwilę. Przede mną odjeżdża 5 osobową grupka, na mecie będą o 4-5 minut przede mną.
Polne drogi, asfalty, licznik wskazuje kolejno 160, 170, 175 km. Rozpoczyna się długa prosta droga przez las. Znam ten odcinek z mapy. Jest płasko, nie wieje, panuje przyjemny chłodek. Nie czuję zmęczenia, wiem, że jestem już coraz bliżej mety. Jadę z przyjemnością, szybkość wzrasta do 25-30 km/godz. Tu dochodzi mnie Justyna. Zdaje się, że zachowała jeszcze więcej sił niż ja. Jestem zaskoczony bo nie widziałem jej chyba od godziny i już dawno spisałem na straty. Do odległej bliżej niż wynikało z mojego licznika mety jedziemy już razem. Na ostatnich kilometrach mijamy jeszcze 4 zawodników. Kończące 500 metrów dojazdu do Myślęcinka Justyna prowadzi i pomimo nieśmiałej próby z mojej strony nie oddaje prowadzenia do samej mety. Mijam metę a sędzia zadaje jedno pytanie: 120 czy 200?
Czas przejazdu zmierzony przez sędziów: 8.56.33
Ostatni z zawodników kończy trasę grubo po zmierzchu, 3 godziny po mnie.
Maraton kończę bardzo zmęczony, bardziej niż w którejkolwiek z imprez w jakich startowałem. Start w maratonach na orientację Harpagan to przy 200-ce w Bydgoszczy niedzielna rekreacyjna wycieczka. Tak intensywnego zmęczenia nie czułem nawet po pokonaniu 510 km Supermaratonu w Świnoujściu.
Wysiłek potrzebny do pokonania 200 km trasy przekroczył znacznie moje najgorsze oczekiwania. Kiedy przez ponad połowę trasy myśli się jedynie o tym by: zatrzymać się, odpocząć, usiąść na chwilę, położyć się, zrezygnować z dalszej jazdy, zawrócić, "mam dosyć", "co ja tu robię" itp. to przekracza znacznie nawet moją szeroko pojmowaną przyjemność jazdy rowerem.
Wiem, że głupota ludzka nie zna granic, a pamięć ludzka jest zawodna. Być może za tydzień, miesiąc czy rok zmienię zdanie.
Na dzień dzisiejszy moja ciekawość startu w tego typu imprezie została zaspokojona. To pierwszy i ostatni start w maratonie MTB - NIGDY WIĘCEJ !!!!
W klasyfikacji końcowej: 260 miejsce na 1570 osób
Jest godzina 18.08. Na liczniku (wszystko od startu honorowego): 192 km (172 km od startu ostrego), efektywny czas jazdy - 9.32 (27 minut to różne przestoje), prędkość średnia - 20,15 km/godz., prędkość maksymalna - 52,6 km/godz.
Miejsce w kategorii open - 40 (1h 40 minut staty do zwycięzcy)
Miejsce w kategorii M1 - 5 (37 minut straty do zwycięzcy)
i 32 miejsce na 201 w kategorii M1
Łódź (2.10.2003r.)