.

Maraton Północ-Południe

Hel-Głodówka, 17-19 września 2016 r.

(relacja)

relacje z innych imprez


powrót


foto: moje

Samowystarczalność, ograniczona do niezbędnego minimum opłata startowa, dopracowana w szczegółach trasa omijająca ruchliwe drogi, to dostateczny powód by wybrać start w Maratonie Północ-Południe. Na szczęście od ubiegłego roku mam wybór i chcąc pokonać ultramaratońską trasę, nie jestem skazany jedynie na Maraton Bałtyk-Bieszczady, którego standardy są zgoła odmienne.

Start w MPP poprzedzają intensywne przygotowania. Od początku roku do momentu startu pokonuję rowerem prawie 14 tys. km. Składa się na to kilkanaście tras 200 km związanych z gminobraniem (na krócej nie warto przecież ruszać się z domu). Są też dłuższe liczące 500+ dystanse, pokonywane samotnie lub w ramach Maratonu w Kórniku. Główny sprawdzian to pokonanie w ciągu 55 godzin ponad 800 km trasy Green Velo. Przed startem czuję się silny i wyjątkowo dobrze przygotowany. Lepiej niż przed jakimkolwiek innym ultramaratonem.

Czasu w jakim pokonam MP-P nie próbuję nawet przewidywać. Jedno jest pewne, na rowerze przyjdzie mi spędzić całe dwie noce. Ten scenariusz przerabiałem już podczas GMRDP. Pierwsza noc nie powinna być problemem, być może wystarczy niewielka drzemka. Podczas drugiej trzeba będzie poszukać "hotelu" czyli wiaty z szeroką, wygodną ławką (no dobrze, jakąkolwiek ławką). W sakwie ląduje sprawdzony w takich warunkach 1 kg śpiwór ultralight.

Do wioski Hel na Helu docieram wczesnym popołudniem. Jest czas by spokojnie rozejrzeć się po okolicy. Przejechać nadmorską promenadą, odnaleźć ukrytą w lesie latarnię morską - miejsce z którego rano wystartujemy. Jest czas na rozmowę z innymi znanymi osobiście bądź tylko z forum "Podróże Rowerowe" zawodnikami. Do tym doskonale znanych należą oczywiście uczestnicy zawodów orientacyjnych, których drugą pasją są lub dopiero stają się ultramaratony.

Na śniadanie mało wyszukane ale sprawdzone menu. 2 godziny przed startem pochłaniam 2 litry makaronu wymieszane ze słoikiem powideł wiśniowych. Drugą taką samą porcję zabieram ze sobą na trasę.

Zbiórka pod latarnią. Krótka odprawa, uroczyste otwarcie imprezy. Start: Sobota 17.09.2016 - 10:00. W asyście policji ruszamy w trasę prowadzącą z nad morza w góry. Spokojna jazda z szybkością 30 km/godz. W Jastarni, po ok. 20 km, start ostry. Spokojnie patrzę jak kilkunastu najlepszych zawodników rusza szybko do przodu. Jadę trochę asekuracyjnie, chowając się za plecami prowadzącego drugą grupę Turysty. Wiem, że mógłbym jechać szybciej ale przede mną jeszcze licząca ponad 900 km trasa. Mijamy obstawiane przez policję skrzyżowania ulic Władysławowa. Później w pamięci pozostaje przyjemny odcinek ścieżki rowerowej poprowadzonej po śladzie dawnej linii kolejowej. Szkoda, że te tak rzadko wykorzystywane są do budowania infrastruktury rowerowej.

Przede mną miejsce, które pamiętam z maratonów na orientację - górny zbiornik elektrowni wodnej Żarnowiec. W tym miejscu dwukrotnie znajdował się punkt kontrolny podczas maratonu Harpagan. Wtedy biłem rekordy prędkości zjeżdżając w dół. Teraz będę jechał w przeciwnym kierunku. Na początek zjazd z przeciwległego grzbietu nad J.Żarnowickie. Sprzyjający wiatr i dobra droga sprawiają, że rozpędzam się powyżej 60 km/godz. Pomimo, że największe zjazdy dopiero mnie czekają, tego wyniku już nie zdołam poprawić.

Podjazdy to nie moja specjalność, jadę wolno pozwalając wyprzedzić się kilku zawodnikom. Podjazd rozczarowuje. Jest krótki i stosunkowo łagodny. Nie tego się spodziewałem i obawiałem. Widać strach ma wielkie oczy. W tym samym czasie do punktu zmierzają znajomi orientaliści Romek i Łukasik. W najbliższym czasie będę ich spotykał jeszcze nie raz. Jak na razie wiatr jest naszym sprzymierzeńcem. Średnia prędkość dotychczasowego odcinka przekracza 29 km/godz. PK1 Kaszubskie Oko (70 km) godz. 12:23.


Romek i Łukasik na starcie

Przede mną kaszubskie pagórki. Liczne podjazdy przeplatają się z równie licznymi zjazdami. Na każdym z nich moje kolana się buntują. W końcu dochodzimy do porozumienia, podjazdy będę pokonywał na spokojnie i poniżej progu bólu. Na szczęście na tym etapie zwykle jadę samotnie i nic nie skłania mnie do niepotrzebnej rywalizacji. Chociaż trasa często zmienia kierunek w przeważającej części dystansu mamy sprzyjający wiatr. Jeżeli zdarzają się odcinki pod wiatr to na tym etapie jazdy jeszcze ich nie zauważam. PK2 Wdzydze Kaszubskie (167 km) 16:03.

Kiedy wjeżdżam między płaskie Bory Tucholskie, zapominam o podjazdach na które jeszcze niedawno narzekałem. Zaczyna odczuwać brak zjazdów pozwalających na krótką chwilę odpoczynku. Powoli zapadają ciemności rozświetlane przez księżyc na pozbawionym chmur niebie. Jak na razie nic nie wskazuje na nadchodzące załamanie pogody. Mijam kolejny punkt kontrolny i po chwili jestem na drugim brzegu Wisły. PK3 Świecie (268) 20:02.

Przez kilka kilometrów jadę dość ruchliwą, pomimo poprowadzonej równolegle autostradzie, drogą krajową. Wkrótce czeka mnie miła niespodzianka. Z tyłu nadciąga 4 zawodników (wigor, pff, Karol, kurier). Co robią w tym miejscu? Każdy z nich powinien być już przede mną daleko z przodu. Przyłączam się do jadącej grupki. Wychodzę na zmianę ale później nie mogę znaleźć osłony za jadącą całą szerokością wąskiej drogi czwórką. Staram się utrzymać na rancie ale po chwili odpuszczam. Przecież nie przyjechałem tu żeby się ścigać.

Na liczniku odczytuję godzinę 22:00. To oznacza 12 godzin jazdy. Na liczniku ponad 310 km. Przy ograniczonych do zaledwie 9 minut postojach oznacza to średnią prędkość jazdy 26,1 km/godz. Boli mnie każda cząstka ciała: barki, kręgosłup, ramiona itd. Stan znany z każdego wcześniejszego ultramaratonu. Mój organizm buntuje się. Wiem, że trzeba zignorować objawy i jechać dalej. W końcu kto tu rządzi. Prędzej lub później musi wrócić początkowy komfort jazdy.

Rozglądam się za jakąś wiatą. Najwyższy czas na wielkie żarcie i pierwszy poważny postój na trasie. Spokojnie zjadam dużą porcję makaronu. Przeciąganie postoju ponad niezbędne minimum nie ma sensu, po chwili jadę dalej. Przede mną Golub-Dobrzyń i chęć zrobienie fotki, znanego raczej teoretycznie, podświetlonego w nocy zamku. Na chęciach się kończy. Oddalony od trasy przejazdu zamek jest słabo widoczny.

Przede mną kilkadziesiąt kilometrów płaskich terenów woj. kujawsko-pomorskiego. Mijam nieznane mi miejscowości o nic nie mówiących nazwach. Jedyne co cieszy na całej trasie to pojawiające się z rzadka tabliczki oznaczające kolejne mijane gminy. Mapę Polski zapełnią kolejne zielone plamy oznaczające zaliczone gminy. Wreszcie długo oczekiwany moment. Czas na wysłanie kolejnego SMS-a. PK4 Dobrzyń nad Wisłą (400 km) - 2:29 (niedziela). Średnia 25,0 km/godz.

Teraz trasa skręca na wschód. Wzdłuż Wisły muszę dojechać do pobliskiego, bo odległego o niewiele ponad 30 km Płocka. Wkrótce się okaże, że to najtrudniejszy odcinek na środkowym, płaskim etapie maratonu. Tym razem pochłaniającą wiele sił przeszkodą będzie silny wiatr. Mam wrażenie, że wieje silniej niż w czasie dnia. Z uporem maniaka walczę z przeciwnikiem. Droga zdaje się ciągnąć w nieskończoność. Z utęsknieniem wyczekuję widoku rozświetlonej w nocy Petrochemii Płock. Później na widok uśpionego miasta. Szybkość jazdy na tym odcinku po raz pierwszy spada poniżej 20 km/godz. (średnio 18 km/godz.).

Mijam most na Wiśle. Jest godzina 4 rano. Powoli dopada mnie senny kryzys. Kiedy wszelkie znane mi metody zawodzą poddaję się. Zatrzymuję się pod wiatą i przez kilkanaście minut drzemię oparty o bagażnik. Tej nocy w zupełności wystarczą trzy takie drzemki. Wstający świt skutecznie rozpędza senne koszmary. Gdzieś za Płockiem mijam nieprzyjazny szosowcom odcinek remontowanej drogi. Jadę poboczem nie czekając na zmianę świateł.

Zbliżam się do granic województwa łódzkiego - mojego województwa. Na liczniku pojawia się dystans 465 km czyli przypuszczalny półmetek ultramaratonu. Jest niedziela 18.09.2016r. godz. 6:50 czyli w drodze jestem już od 20 godz. 50 minut. Jeżeli będę dalej jechał tak szybko? Wiem, moje i Wasze obawy, że na metę dotrę zbyt szybko są jak najbardziej nieuzasadnione. Do tej pory przerwy w jeździe stanowiły niewiele ponad godzinę. Teraz będą rosły w tempie niemal geometrycznym.

Przez pewien czas jadę ze Stasiem Piórkowskim tegorocznym uczestnikiem liczącego ponad 4000 km Transcontinental Race. Dla pochodzącego z nieodległego Sierpca maratończyka znana jest tu każda droga. Dla mnie tereny na granicy województwa są to tereny znane raczej pobieżnie i głównie teoretycznie. Łowicz o poranku to okazja by uzupełnić w sklepie zapasy jedzenia i wody. Śniadanko zjadam na jednej z ławek łowickiego rynku. Tu ponownie spotykam Wigora i Krzyśka Cecułę (pff). Według wszelkich znaków na ziemi i niebie powinni być przynajmniej o kilka godzin przede mną.

W Skierniewicach czeka mnie bardzo miła niespodzianka. Na przedmieściach miasta czekają Radek i Krzysiek miejscowi orientaliści. Przeprowadzają mnie przez miasto i wracają by w ten sam sposób przywitać jadącego z tyłu Łukasika. PK5 Skierniewice (514 km) - 9:40. Wkrótce minie pierwsza doba od startu. Pokonuję w tym czasie dystans 520 km, przy czasie postojów 1:37, średnia wynosi już tylko 23,2 km/godz.

Drugi dzień jazdy to czas by zjeść bardziej konkretny obiad. Razem z kilkoma zawodnikami próbujemy znaleźć cokolwiek w wydawałoby się dużym mieście jakim jest Rawa Mazowiecka. Bezskutecznie. Jedyne takie miejsce, pizzeria, w niedzielę otwierana jest o godz. 12. Nie ma co czekać, jedziemy dalej. Niecałą godzinę później dotrzemy do turystycznej miejscowości, jaką jest Inowłódz a nieco dalej do Opoczna.

Chociaż nie mam najlepszych doświadczeń z szukaniem jadłopodajni w Inowłodzu, jeden z towarzyszący mi bikerów odnajduje takie miejsce tuż obok głównej drogi. W niewielkiej jadalni zatrzymuje się kilku zawodników z których zapamiętałem Staszka, Maćka Blimela, Wojtka Pileckiego. Jaki był zestaw dwudaniowego obiadu nie utrwaliło się w mojej pamięci. Na obiedzie "tracę" prawie godzinę i jest to najdłuższy postój na trasie. Niepozorne jeszcze rano chmurki zmieniają swoją barwę i stają się coraz bardziej groźne. Ile czasu uda się jeszcze przejechać na sucho?

Przy jednej z przecinek obok prowadzącej przez las drogi czeka na mnie i Łukasika kolejna grupa kibiców. To kolejny uczestnik maratonów orientację Tomalos z całą rodziną. Obecność znajomych dopinguje do jazdy. Szkoda, że ten doping działa tak krótko. [Upss, czy to nie podpada pod niedozwoloną pomoc na trasie samowystarczalnej imprezy].

trasa na ridewithgps.com

Wkrótce mijam Opoczno - ostatnie miasto woj. łódzkiego. Zakupiona w napotkanym sklepie gorzka czekolada będzie podstawowym źródłem energii w czasie zbliżającej się nocy. Jadę drogami i ścieżkami rowerowymi poznanymi podczas lipcowej wycieczki szlakiem Green Velo. PK6 Końskie (611 km) - 16:56.

Przy pełnym zachmurzeniu wyjątkowo szybko zapadają ciemności, zbliża się druga noc jazdy. Gdzieś w okolicach Włoszczowej spadają pierwsze krople deszczu. Zatrzymuję się pod najbliższą wiatą. Czas na rozwiązanie sprawdzone przez uczestników deszczowego BBTouru. Pod cienką kurtkę zakładam spreparowany wcześniej worek na śmieci. Kolana przed deszczem i chłodem chronione będą przez wciągnięte ponad kolana stuptuty.

Po krótkiej przerwie deszcz wzmaga się. Razem z Wojtkiem próbujemy korzystać ze ścieżek rowerowych poprowadzonych wzdłuż ruchliwej drogi do Koniecpola. Te jednak zaczynają się i kończą zupełnie nieoczekiwanie i w trudnym do przewidzenia momencie. Moje "ubranko" doskonale sprawdza się tylko jeżeli chodzi o ochronę tułowia. Do ramion przylega mokry i chłodny kompres. Żałuję, że nie zatrzymałem się gdy zaczynało padać. Teraz, gdy jestem już częściowo mokry, rozważania o możliwości przeczekania opadów stają się zupełnie bezzasadne. Zresztą nikt nie jest w stanie przewidzieć czy będzie padać przez kilkanaście godzin czy kilkanaście minut. Mam szczęście, ta druga wersja jest bardziej zbliżona do prawdy.

Przed Koniecpolem mija 36 godzin od momentu startu. Dystans wzrósł do 693 km. Czas postojów wydłużył się do 4 godz. 20 min. Średnia jazdy spadła do 21,9 km/godz.

Po kilkunastu minutach intensywne opady kończą się. Wkrótce rękawy cienkiej koszulki termoaktywnej i cienkiej kurtki są suche. Takie zostaną już do końca maratonu. Deszcz zastąpi od czasu do czasu mniej lub bardziej intensywna mżawka. Moje ubranie nasiąka wodą i wysycha z jednakową szybkością zapewniając dostateczny komfort cieplny. Dłonie przed zimnem będą chronić polarowe rękawiczki.

W ostatniej wieczornej rozmowie żona dopinguje do jazdy: "Jedź. Daniel Śmieja poszedł spać". No to jadę.

Powoli kończą się płaskie tereny. To jeszcze nie wielkie górki ale łagodne jurajskie podjazdy. Jurę znam dość powierzchownie, głównie z rajdów na orientację oraz dwukrotnie pokonanego podczas Transjury szlaku Orlich Gniazd. W czasie jazdy rozpoznaję pojedyncze fragmenty dróg, niektóre podjazdy, zabudowania mijanych miejscowości ale brak mi ogólnego ogarnięcia miejsca w którym się znajduję, co przejechałem a co jeszcze przede mną. Na początek trzeba potwierdzić obecność na PK7 Bobolice (720 km) - 23:48.

Odnotowuję w pamięci kolejne znane miejscowości Mirów, Olkusz, Ogrodzieniec. Jura pokonywana nocą traci wiele ze swojej widowiskowości. Przy panujących warunkach zyskuje niezwykłą tajemniczość. Mgła na wzgórzach od czasu do czasu odsłania światła znajdujących się w dole miejscowości. W lasach ogranicza widoczność do najbliższego fragmentu drogi. W pamięci pozostaje długi leśny podjazd na południe od Olkusza i równie długi, chociaż przy panujących warunkach bardzo ostrożny zjazd w kierunku Krzeszowic.

Staram się ograniczać sen do minimum. Tej nocy pod wiatami spędzę niecałe 2 godziny. Drzemię siedząc opatulony cienkim śpiworem. Ostatnia "sypialnia" wypada naprzeciwko kopalni wapienia Czatkowice. Rozpoczyna się poniedziałkowy poranek. Otoczenie powoli budzi się do życia. Rośnie poranny ruch osobowy i towarowy. Na liczniku dystans 800 km. Kolejny punkt na słynnej "Makowskiej"

Na początek jednak "reklamowana" przez Adama w SMS-owej relacji miejscowość: "Kalwaria Zebrzydowska, to na prawdę jest Kalwaria żeby tu przyjechać. Podjazdy takie że na młynku jest ciężko, zjazdy po dziurach ...". Rzeczywiście, nawierzchnia nie najlepszej jakości ale gdzie te podjazdy? Bez problemu mijam ostatnie zabudowania miejscowości. Mogę napisać: "Kalwaria zaliczona". No tak, ale na tym się nie kończy "a dalej jeszcze stromiej i wyżej". Jeszcze jeden podjazd i będę na szczycie. Zamiast spodziewanego zjazdu za zakrętem zaskakuje kolejna ścianka i znak z napisem 10%. Ten widok zaskakuje i wykańcza psychicznie, nie mam szans fizycznego zmierzenia się z tą przeszkodą. Prowadzę rower. Rzekomo dziurawy zjazd na moich oponach nie robi najmniejszego wrażenia.

Mija druga doba jazdy. W czasie mijającej doby pokonałem 324 km (razem 844 km), czas odpoczynku wyniósł 4:56 (razem 6:33). Średnia spadła do 20,4 km/godz.

Kiedy dotrę do kolejnej ścianki? Rozpiska z mijanymi miejscowościami i kilometrami gdzieś się ulotniła. Jestem przekonany, że niebawem powinien rozpocząć się podjazd. Obawy, że ominę go jadąc po wgranym do Garmina śladzie są nieuzasadnione - pewnie to wynik przemęczenia i braku snu. Cel okazuje się bardziej odległy niż przypuszczałem. Zjazd w dolinę rzeczną. Droga po jej przeciwnej stronie początkowo nie zwiastuje tego co mnie czeka dalej. Powoli asfalt wypiętrza się. Wreszcie daję za wygraną i zsiadam z roweru. Licznik w porywach wskazuje prędkość 0 km/godz. Osiągnięcie odległego o niecałe 2 kilometry metrów szczytu zajmuje mi 35 minut. PK8 Góra Makowska (854 km) - 11:34 (poniedziałek). W panujących warunkach (wilgotny asfalt, kręta droga, niepełnosprawne hamulce, mgła) trudno wykorzystać uzyskaną wysokość by zaryzykować szybki zjazd do Makowa.

Zmagania z Makowską były na tyle wyczerpujące, że na chwilę zatrzymuję się by odpocząć i na chwilę zamknąć oczy. Jadę przez Jordanów, mijam przedmieścia Rabki. Wznosząca się wzdłuż potoku równa asfaltowa droga. Rdzawka. Tu zaczyna się kolejny mega podjazd. Cel to pokonanie zbocza Obidowej. Postanawiam podejść do sprawy bardziej ambitnie. Szeroka droga i znikomy ruch pozwala na zmniejszenie rzeczywistego nachylenia drogi poprzez jazdę od jednej do drugiej jej krawędzi. Staję w pedałach. Wreszcie, jeszcze przed zakrętem odsłaniającym cały podjazd uznaję, że gra nie warta świeczki. Więcej sił stracę jadąc niż prowadząc rower, czasowo niewiele na tym zyskując. Siły będą jeszcze potrzebne by dotrzeć do mety. Skrzyżowanie z zakopianką oznacza, że cel został osiągnięty. PK9 Rdzawka (894 km) - 15:00.

Chwilę czekam by włączyć się do ruchu. Szeroka równa droga pozwala na zwolnienie kurczowo trzymanych na zjeździe z Makowskiej hamulców. Tu można sobie pozwolić na nieco szybszą jazdę. Chociaż do mety pozostaje niewiele ponad 30 km to najtrudniejszy odcinek maratonu. Do głosu dochodzi narastające zmęczenie i znużenie długotrwałą jazdą. Nie zwracam już uwagi na nazwy niewątpliwie znanych miejscowości. Kolejne niuanse trasy pokonuję wpatrzony w ekran Garmina.

Opuszczam szeroką dolinę. Zaczyna się niewinnie. Wąską, krętą drogą zaczynam wspinać się łagodnie w górę. To co ukazuje się przed moimi oczyma, po opuszczeniu ostatnich zabudowań przerasta wszystko co napotkałem na dotychczasowej trasie. Pas podniszczonego asfaltu prowadzący prosto na znajdujące się o wiele wyżej wzniesienie. Muszę spoglądać wysoko do góry by zobaczyć cel wspinaczki. Gliczarów, królewski podjazd Tour de Pologne. 20% nachylenie sprawia, że z trudnością wpycham rower do góry. Średnia wędrówki na szczyt to ok. 2 km/godz.

Po takim podejściu nawet jazda po bardziej płaskim terenie nie jest już taka sama. Na pokonywaniu rowerem 8 kilometrów dzielących mnie od mety upłynie kolejne 50 minut. Podczas krótkiego postoju na ostatnim przed metą rondzie mija mnie Paweł Kosiorek. Wymieniam zużyte baterie by uruchomić ponownie Garmina (2 baterie wystarczały średnio na 28 godz. jazdy).

Przy wjeździe do Schroniska Głodówka od dłuższego czasu czeka na mnie zniecierpliwiony Adam Wojciechowski. 3 godziny na pokonanie 36 km to według drugiego na mecie zawodnika zdecydowanie zbyt wiele. Wysłanie ostatniego SMSa o treści meta kończy trasę Maratonu Północ-Południe.

META- poniedziałek 19.09.2016 godz. 18:09. Pokonanie 930 kilometrów zajęło mi 56 godzin i 9 minut.

Jazda non stop opłacała się. Zajmuję 13 miejsce wśród 33 zawodników, którzy ukończyli całą trasę. Trasę pokonałem szybciej od Wigora i kilkunastu innych w większości młodszych zawodników, którzy z racji dosiadania bardziej odpowiedniego sprzętu (rowerów szosowych) z założenia powinni być przede mną.

Statystyka:

Dystans - 932,4 km
Czas trasy - 56 godz. 09 min.
Czas jazdy - 48 godz. 43 min.
Postoje - 7 godz. 26 min.
Prędkość śr. - 19,2 km/godz.
Prędkość max. - 61,9 km/godz.
Przewyższenie - 6350 m
Miejsce - 13/33

Godzina zaliczenia i miejsce na punktach kontrolnych:

PK1 Kaszubskie Oko (70 km) - 12:23 (22)
PK2 Wdzydze Kaszubskie (167 km)- 16:03 (16)
PK3 Świecie (268 km) - 20:02 (14)
PK4 Dobrzyń nad Wisłą (400 km) - 2:29 (13)
PK5 Skierniewice (514 km) - 9:40 (11)
PK6 Końskie (611 km) - 16:56 (21)
PK7 Bobolice (720 km) - 23:48 (18)
PK8 Góra Makowska (854 km) - 11:34 (12)
PK9 Rdzawka (894 km) - 15:00 (12)

Dystans pokonany przez kolejne okresy czasu jazdy:


0-6h - 164
6-12h - 146 (310)
12-18h - 117 (427)
18-24h - 93 (520)
24-30h - 74 (594)
30-36h - 99 (693)
36-42h - 80 (773)
42-48h - 71 (844)
48-54h - 72 (916)
54-56h - 16 (932)


Krzysztof Wiktorowski (wiki) - nr 5
e-mail: wiki256@gmail.com

powrót