.

Mordownik przez duże "M"

IX Mordownik

Zawoja, 12 września 2020 r.

(relacja)

relacje z innych imprez


powrót


"Nigdy tu nie wrócę. Nienawidzę gór" to słowa które cisnęły mi się na usta, kiedy zjeżdżałem do Zawoi podczas Carpatia Divide. Niespełna miesiąc później zjawiam się w Zawoi po raz kolejny. Jedno, to wyjątkowo krótka pamięć (ach ten wiek). Drugi powód jest bardziej prozaiczny, być może to ostatnia okazja w tym sezonie wystartować w ulubionej formie rowerowania, tzn. w maratonie na orientację. Dreszczyku emocji dostarcza fakt, że budowniczymi trasy będą Basia i Grześ Czarny. Czy po Carpatii coś jeszcze może mnie zaskoczyć?

Tradycyjnie na chwilę (5 min.) przed startem otrzymujemy mapę z zaznaczonymi punktami kontrolnymi (dwa, w znacznej części pokrywające się arkusze formatu A3 o skali 1:50.000). Probuję (co nie jest łatwe w górzystym terenie) wyznaczyć kolejność zaliczania wszystkich 19 punktów. Być może optymistyczne podejście do zawodów i wiara w możliwość zdobycia Immortala (za zaliczenie całości) na tak trudnej trasie była błędem ale o tym w dalszej części relacji.

Pierwszy nasuwający się punkt do zaliczenia znajduje się na zachód od bazy. Dojazd do punktu wydaje się oczywisty. Jadę w górę asfaltową, później szutrową drogą. Na podjeździe mijam wielu słabszych zawodników. Na zakręcie leśnej stokówki ruszam w górę za zawodnikami, którzy znajdują się przede mną. Z tego miejsca do przelęczy jest już tylko niewielki odcinek. To, że poziomice na mapie wyraźnie zagęszczają się nawet nie zwracam uwagi.



Wkrótce leśna droga staje się nieprzejezdna. Zryta przez sprzęt leśny, ociekająca wodą. Stromizna sprawia, że nawet prowadzenie roweru jest utrudnione. Wyżej rower trzeba przenosić przez gałęzie pozostawione na drodze przez niszczycieli rosnącego na górskim zboczu lasu. Orientację utrudniają pojawiające się rozwilenia drogi. Która odnoga prowadzi na przełęcz, a która skończy się ślepo po kilkudziesieciu metrach? Idący przede mną zawodnik wielokrotnie pozostawia rower i rusza na przeszpiegi. Po rekonesansie wybiera właściwą drogę.

Wreszcie las robi się rzadszy i teren bardziej płaski. Jeszcze kilkadziesiąt metrów i jestem na górskim grzbiecie. W którym miejscu tego grzbietu? Na wszelki wypadek konsultuję się ze znajomym piechurem zmierzającym w przeciwnym kierunku. Szczyt po prawej (północnej) stronie to wznoszący się na ponad 1100m n.p.m. Jałowiec. Na skraju polany widzę dziewczyny, które z łatwością mijałem na podjeździe. Różnicę wysokości między doliną a szczytem (ok. 500 m) i tak musiały pokonać ale zrobiły to zdecydowanie lepszym, bardziej przebieżnym wariantem a przede wszystkim szybszym wariantem. Osób, które znają ten teren lub po prostu wybrało lepszy wariant było więcej. Początki rywalizacji nie są optymistyczne. Pokonanie ok. 4 km zajmuje 1 godz. 20 minut. PK16 - Róg polany E (9:22).

Skoro osiągnąłem szczyt, czeka mnie zjazd do niżej położonych punktów. Prowadzaca zboczem dróżka miejscami robi się bardzo stoma. Gdzie się tylko da zjeżdżam. Gdy jest to dla mnie zbyt ryzykowne, sprowadzam rower. Niezbyt pewny miejsca w którym się znajduję przez dłuższą chwilę kręcę się w okolicy przełęczy. Z istniejących w opisie punktu "ruin" pozostały widoczne tylko z najbliższej odległości fundamenty i piwnice dawnej budowli. Strop piwnicy jest zawalony a lampion znajduje się na poziomie (-1). PK6 - Ruiny post. graniczny III Rzesza/GG (9:49).

Jak dotrzeć do widocznej kilkaset metrów dalej szutrówki? Poza niewielką odległością dzieli od niej równie "niewielka" różnica poziomów czyli strome zarośnięte zbocze. Razem z Grzesiem, który dojechał do punktu, kombinujemy trochę na łut szczęścia. Początkowo jedziemy szlakiem pieszym. Nie mam czasu by krytycznie spojrzeć na mapę jednak Grześ twierdzi, że dalej szlak prowadzi w złym kierunku. Warto słuchać się bardziej zorientowanego kolegi. Proponuję zjazd dobrze wyglądającą leśną dróżką. Los nam sprzyja. W dolinie trafiamy prosto na koniec asfalowej drogi. Przyjemność z jazdy trwa wyjątkowo krótko. Jeszcze nie odzyskałem świadomości swojej pozycji na mapie, a już skręcamy. Łagodny podjazd prowadzi nas w kierunku kolejnego kolenego celu. Zatrzymujemy się nieopodal zaznaczonego na mapie wodospadu. Razem z parą orientalistów bezskutecznie krążymy wokół w poszukiwaniu "wieloryba". Wreszcie ktoś wpada na pomysł by zejść do miejsca, w którym woda spada w dół. Bingo! Wielki podłużny głaz to poszukiwany "wieloryb". Obok znajduje się lampion i perforator. Trzeba nie znać Czarnych by spodziewać się tak trywialnego opisu jak "wodospad". PK17 - Ogon wieloryba (10:10).

Œciezką wypychamy rowery w kierunku przebiegajacej nieznacznie wyżej stokówki. Prowadząca przez las szutrowa droga łagodnie wznosi się i opada. Mimo, to mogę powiedzieć, że jest lekko, łatwo i przyjemnie. Kiedy skręca ostro w dół, znajdujemy się zaledwie 1 centymetr czyli około 500 metrów od punktu. To, że prowadzącą w górę kiepską dróżkę przecina kilkanaście gęsto polożonych linii wysokościowych (czyli prawie 150 m przewyższeń) dostajemy gratis. Nawet nie wiem czy budowniczowie przewidzieli ten wypych w optymalnej wersji. Podczas zdobywania pierwszej przełęczy było źle, tu jest znacznie gorzej. Bardziej stromo, bardziej mokro, bardziej nierówno. Przenoszę rower nad przeszkodami. W wąskim wąwozie przeciskam się pod gałęziami powalonych drzew. Wreszcie ciągnę rower stromym zobczem w kierunku widocznej powyżej drogi. Jadę przyjemną drogą w kierunku, gdzie znajduje się punkt. Zawodnicy, którzy wspinali się za mną nie poszli w moje ślady pokonując ostatni odcinek pokonali wariantem (jednak była tam droga) i zatrzymali się na ławeczce chwilę przede mną. PK19 - Ławeczka przy 'rondzie' (10:54).



Teraz to już naprawdę będzie przyjemny zjazd. W miejscu, w którym się znajdujemy kończy się (lub jak kto woli zaczyna) szutrowa droga. Nieco niżej pojawia się asfalt doprowadzony do położonej na śródleśnej polanie osady. Zjazd się kończy, a gdzieś poniżej widoczne po przeciwnej stronie szczytu znajduje się drewniana wieża będąca teraz naszym celem. Pokonywana w pełnym słońcu stroma asfaltowa droga i tak jest o wiele łatwiejsza od każdego leśnego wypychu. Z przeciwnej strony zjeżdża wielu zawodników, którzy pierwszy punkt zaliczyli przede mną wybierając lepszy wariant.

Opodal wieży czeka na nas niespodzianka. Niezapowiedziany punkt żywnościowy. Są jakieś ciastka, kawałki arbuza i to co najważniejsze, woda pozwalająca uzupełnić wysychające bidony. Wstęp na znajdującą się na terenie należącym do hotelu wieżę jest płatny. Mam problemy z wejściem. Za pierwszym razem bramka blokuje się tak, że nie mogę się przecisnąć. Od obsługujacej punkt dziewczyny dostaje kolejne 3 zł. Znowu popełniam ten sam błąd. Teraz miejsca jest nieco więcej i udaje mi się przecisnąć do środka. Kilkadziesiąt schodów doprowadza mnie na ostatnie piętro. Pobieżnie oglądam obszerne widoki, perforuję kartę startową i zbiegam w dół. PK15 - Na szczycie wieży ($) (11:31).

Nie czekając na innych zawodników ruszam w dół. Przyjemność z szybkiego, szalonego zjazdu psuje zbyt wolno jadący samochód. Punkt znajdujący się nieopodal kolejnej asfaltowej drogi nie powinien sprawiać trudności. Nie powienien, ale sprawia. Skoczni, która powinna być widoczna z daleka zaczynam szukać nieco za szybko. Umiejetność rozszyfrowywania mapy bardzo ułatwiłoby to zadanie. Zielony prostokąt na mapie oznacza boisko sportowe skocznia znajduje się nieco powyżej a nie poniżej niego (gdzie początkowo szukalem). PK2 - Próg skoczni (12:19).

Wracam do głównej drogi przez Zawoję. Na tej części trasy asfaltów jest wyjątowo dużo. Za to zjazd w teren i nawet krótkie odcinki tam pokonywane równoważą "niedostatki" asfaltowych dróg. Podjazd boczną asfaltową drogą kończy się. Tym razem od szczytu na zboczu którego znajduje się punkt dzieli mnie niecałe 2 cm czyli poniżej kilometra. Poziomice, powiedzialbym w normie. W ruch idzie linijka, kompas. Uważne śledzenie dróżek niewiele pomaga. Wydostaję się na zbocze widocznego na mapie szczytu, jednak mam wrażenie, że nie po właściwej jego stronie. Inną drogą nadciąga spotkana wcześniej para Asia i Zyszek (?). Początkowo ruszamy przeszukać zarastające wzniesienie. Kolejna próba jest już bardziej udana. Schodzimy szlakiem po wschodniej stronie szczytu. Punkt jest tam, gdzie powien być. Na kamieniu można odczytać ślady inskrypcji pochodzącej z końca ubiegłego wieku. Tym razem przedobrzyłem. Wybierając na dole niewiele dłuższe podejście szlakiem, bezbłędnie trafiłbym na punkt. PK14 - Głaz z inskrypcją (13:38).



Wybieram jedyną w tym miejscu drogę na północ. Po niezbyt długim zjeździe powinienem dotrzeć do kolejnej asfaltowej drogi. W konsternację wprawia pojawiający się podjazd. Zawracam. Ponownei ruszam w górę. Przed spodziewanym zjazdem droga trawersuje szczyt Jawor. Na dole czeka na mnie prowadząca przez beskidzkie wioski kolejna asfaltowa droga.

Po całkiem miłym odcinku czeka na mnie mniej przyjemny fragment prowadzącej w górę szutrówki. Jednak clou programu dopiero przede mną. Na końcu droga rozgałęzia się na szereg mniej lub bardziej eksploatowanych leśnych dróżek . Po chwili kolejne rozwidlenie. Starannie wybieram tę z dróg, która zaznaczona jest na mapie. Czy aby na pewno? Mijam widoczne na mapie skrzyżowanie leśnych dróg, z lewej strony widzę płynący strumyk, .... Wszystko się zgadza. Do czasu. W miejscu w którym powinienem skręcić łagodnie w prawo. droga kończy się przed stromym zboczem. Prostopadlle w lewo prowadzi tylko zarastająca trawą dróżka.

Po chwili wpychania zostaję zawrócony przez zawodników schodzących z góry. Boczna droga kończy się przed kolejną skarpą. Próbujemy inną drogę ale ta również kończy się kilkaset metrów dalej przed sporym zboczem. Napotkani zawodnicy postanawiają zjechać do punktu wyjscia czyli do szutrówki. Ja tak łatwo się nie poddaję. Bardziej od perspektywy wdrapywania się po porośnietym zboczu przeraża mnie perspektywa ponownego odzyskiwania utraconej po zjeździe wysokości.

Kilkakrotnie zdarzało mi się wciągać rower pod strome zbocze chociażby podczas Nadwiślańskiego Maratonu na Orientację. Tam podloże było gołe, obsypane jedyne liśćmi. Tu mam zielone wzgórze, porośnięte rzadko, średniej wielkości drzewami. Szczyt jest zaledwie kilkadziesiąt metrów wyżej dosłownie na wyciągniecie ręki. Co z tego? Za chwilę będę musiał walczyć o każdy metr odległości i każdy metr przewyższenia.

Zieleń (głównie krzewy dzikich malin) ukrywa mnóstwo niewidocznych z daleko szykan: luźne głazy, powalone pnie, gałęzie, zagłębienia. Wielokrotnie potykam się, przewracam i ześlizguję w dół. Kombinuję jak z rowerem pokonać pojawiające się przeszkody. Na przemian robię kilka kroków wspierając się o rower, a następnie probuję wepchnąć rower wyżej lub przerzucić nad pojawiającą się przeszkodą. Powalone drzewa kierują mnie w kierunku grzbietu. Kiedy do szczytu mam już kilkanaście metrów pojawia się niepokoj. Co zrobię, jeżeli na grzbiecie nie trafię na żadną drogę? Czy czeka mnie kolejne kilkaset metrów a może kilka kilometrów przedzierania się przez las?

Ostatnie metry. Uff!!! Mam sporo szczęścia. Na skraju stromego zbocza kończy się (dla mnie zaczyna) leśna droga. Opłacało się? Zdobywanie szczytu zajęło mi około pół godziny. Długie spodnie uchronily przed zadrapaniami, otarciami i innymi ranami. Jadąc utwardzoną, od ostatniego wyrębu nieużytkowaną drogą docieram do szlaku pieszego. Czeka mnie kolejna porcja pchania roweru po głazowisku wyścielającym górską ścieżkę. Mijam wielu schodzących z góry turystów. Nie mam odwagi, by w pobliżu końca szlaku zadać głupie pytanie: "przepraszam, a dokąd ten szlak prowadzi?". Pewności nie mam ale powinienem dotrzeć do przełęczy Kucałowej czyli znacznie powyżej punktu, który miałem zaliczyć.

Po powrocie był czas na analizę trasy i wykrycie popełnionego błędu. źródło błędu to rozgałęziające się drogi. Na samym początku po opuszczeniu szutrówki wybrałem drogę, która nie była zaznaczona na mapie. Nieco bardziej na wschód (na lewo) od tej wlaściwej. Nie wiem jak sobie poradzili zawodnicy, którzy zjechali w dól ale na wieść, że mnie się udało przejść, chyba nie byli szczególnie zachwyceni.

Skoro jestem już na przełęczy to nie pozostaje nic innego jak pozostawić rower na skraju wielkiej hali i ruszyć do punktu bez roweru. Odnajduję ścieżkę prowadzącą wzdłuż dawnej linii energetycznej (może telefonicznej). Chociaż odnalezienie punktu nie wydaje się trudne, słucham rad zawodnika pchającego rower w górę. Wysoka i rozległa skarpa. Gdzieś dalej obok drogi powinien być widoczny z daleka lampion. Spacerek wzdluż skarpy przedłuża się. W tym miejscu, jak stwierdziło wielu bikerów, Czarni mocno przegięli. Do punktu trzeba przespacerować się kilkadziesiąt a może kilkaset metrów. Jeszcze krótkie wspinanie po skałach i punkt jest mój. PK5 - Głazowisko - pod skarpą (16:28).

Nie ma czym się chwalić ale poprzedni punkt zaliczylem blisko 3 godziny wczesniej. Po powrocie do roweru do zakończenia zawodów pozostaje ok. 5 godzin. Zastanawiam się nad pominięciem położonego najwyżej (powyzej 1300 m n.p.m.) punktu kontrolnego. Od szczytu Policy dzieli mnie ponad 2 kilometry ale też 200m przewyższeń. Sugerując się niepotrzebnie radami napotkanych zawodników ruszam w górę. Końcówka to wpychanie po głazowisku. Jak wygląda i w którym miejscu obok szlaku znajduje się opisane miejsce? Pomaga trenujący jazdę po górskich szlakach biker. PK-9 - Ogon smolotu (17:36).

Zamiast wracać przez przełęcz sugeruję się otrzymanymi radami. Jadę na Halę Śmietanową czyli kolejny szczyt. Okazuję się, że napotkany MTB-owiec owszem zna ten teren ale tylko jeżeli chodzi o znakowane szlaki. Warto wziąść sprawy w swoje ręce. Zjeżdżając planuję przedrzeć się do widocznej na mapie szutrówki. Na mapie wszystko wygląda prosto. W terenie nie bardzo. Zapominam odmierzyć odległość, mijam właściwy skrót niepozorną dróżką i po chwili nie pozostaje mi nic innego jak czerwonym szlakiem dotrzeć do przełęczy Kubalonka. W gratisie zaliczam kolejny wypych na kolejny położony nad przełęczą szczyt Syhlec. Zdecydowanie za dużo błędów jak na w sumie niezbyt długi odcinek.

Szybki, bo asfaltowy, zjazd z przełęczy w kierunku Zubrzycy. Zaraz! Czy Park Etnograficzny to nie jest to miejsce w którym powinienem skręcić? Spoglądam krytycznie na mapę. Dokladnie tak, tuż przed ogrodzonym terenem powinna istnieć droga prowadząca w kierunku punktu. Widok drewnanego kościól potwierdza, że jestem we właściwym miejscu. Mostek. Bród. Nieco powyżej pozostawiam rower. Biorę kartę startową i mapę i ruszam na piesze poszukiwania położonego kilkaset metrów dalej punktu. Wpychanie roweru na zbocze nie ma najmniejszego sensu jeżeli mam wracać tą samą drogą. Za drugim podejściem skręcam prawidłowo w drogę wzdłuż lasu. Na kolejnej polanie widzę pokaźnej wielkości drzewo. Nie ma wątpliwości to jest to drzewo. PK10 - Drzewo na polanie (19:22).



Całe mapy na http://mordownik.pl/

Kiedy wracam do pozostawionego roweru robi się ciemno. Mam zaliczone 10 punktów czyli minimum potrzebne na długiej trasie. Nocne poszukiwanie punktow specjalnie mnie nie bawi. Przyjechałem tu bardziej turystycznie a mniej sportowo. Postanawiam wrócić prosto do bazy. Przede mną nocny przejazd przez przełęcz Kubalonka. Instaluję oświetlenie. Na nogawce umieszczam jedną z opasek odblaskowych. W ciemnościach powinienem być doskonale widoczny. Ruch na drodze nie jest szczególnie duży. Systematycznie odzyskuje utracona dosłownie przed chwilą wysokość. Za chwilę przede mną pojawia się fantastyczny nocny zjazd z przełęczy. Trzy białe linie, tablice odblaskowe i slupki pozwalają rozpędzić się bez obawu o wypadniecie z jezdni. Sporadycznie pojawiające się samochody nie psują tej przyjemnosci. Powoli zaczynam wychładzać się. Drźąc z zimna wprawiam rower w niebezpieczne drgania.

Zatrzymuję się przy drogowskazie Mosorne i drodze prowadzącej do PK12. Mam zamiar tylko założyć kurtkę ale ... Spoglądam na zegarek - godz. 20:30. Spoglądam na turystyczny drogowskaz - Wodospada Mosorne 1,3 km ("mój" wodospad znajduje się chyba wyżej). Wyciągam linijkę - od punktu dzieli mnie ok. 2,3 km. Czuję się dostatecznie wypoczęty po długim zjeździe a 1,5 godziny to za wcześnie by już wracać do bazy.

Sam siebie zaskakuję ale decyzja może być tylko jedna - szukam punktu. Asfalt, szutrowa droga. Zgodnie z odczytaną na mapie odległością gdzieś tutaj powinien być punkt. Wysoka skarpa dzieli mnie od płynącej w bardzo głębokim wąwozie rzeki. Krążę bezradnie do przodu i do tyłu. Gdzie zniknęły drogowskazy prowadzące do największej atrakcji tej okolicy. Czyżby Czarni usunęli je na czas rajdu? Nie chcę się tak po prostu poddać. Po raz kolejny oświetlam czeluści wąwozu w nadziei że zobaczę wodospad. Po raz ostatni studiuję mapę. Jeżeli tędy nie da się zejść to może na przeciwległym zboczu. Skręcam w biegnącą w prawo drogę. Po kamieniach pokonuję niezbyt głęboki strumień. Jeszcze kilkadziesiąt metrow. Sukces!. Znajdujący się obok drogi drogowskaz nie pozostawia wątpliwosci. Poprowadzone zakosami schody doprowadzają mnie do dna wąwozu. Kilkanaście metrów dalej znajduje się wodospad. PK12 - Przy wodospadzie (21:13).

Pół godziny przed uplywew limitu wracam do bazy. W ciągu 13 i pół godzin zaliczam 11 z 19 punktów. Osiągniety wynik jest daleki od oczekiwań. Daleki od wyniku osiągniętego przez innych zawodników. Jak zwykle nie zawiódl zwycięzda Carpatia Divide Zbyszek Mossoczy i drugi na tym maratonie Krystian. Tylko te dwie osoby zaliczyły tasę Mordownika w całości osiągając kolejny tytuł Immortala. To potwierdza, że tegoroczna trasa była wyjatkowo trudna. W wielu miejscach o wiele trudniejsza chociaz znacznie krótsza od Carpatia Divide (130 km ale 4.000 m przewyższeń)

Statystyka:

Dystans - 92,6 km
Przewyższenie - 3.000 m
Czas trasy - 13:32
Czas jazdy - 9:25
Prędkość śr. - 9,9 km/godz.
Prędkość max. - 64,2 km/godz.
Zaliczone punkty - 11 z 19
Miejsce - 22 z 24

trasa na RWGPS (brak początkowego fragmentu)



Krzysztof Wiktorowski (wiki)
e-mail: wiki256@gmail.com

powrót