.

Po prostu mordownik

VII Mordownik

Uście Gorlickie, 25 września 2018 r.

(relacja)

relacje z innych imprez


powrót


Mordownik - kolejna nowa impreza na mojej tegorocznej liście rajdów na orientację. Dlaczego właśnie Mordownik? Przyczyn jest wiele. Atrakcyjne tereny Beskidu Niskiego, które do tej pory omijałem bokiem pokonując trasę GMRDP, a później MRDP. Interesujące wzory koszulek z dotychczasowych edycji. Dopiero teraz zaczynam doceniać pomysł Wigora, który na (niektórych) maratonach na orientację wprowadził zaliczanie punktów za pomocą smartfona. Startować w takich imprezach (na razie) nie mam zamiaru. Zwolnione terminy mogę wykorzystać by wziąć udział w innych rajdach, na które nigdy wcześniej bym nie trafił. Co z wcześniejszym kryterium minimalnej długości imprez w których biorę udział? Brakujące kilometry można "dorobić" dojeżdżając na miejsce startu rowerem. Przy okazji jest możliwość realizacji innego celu - zaliczenia kolejnych polskich gmin.

Dotarcie pociągiem na miejsce startu jest tym razem wyjątkowo upierdliwe. Dwie przesiadki. Remont torów na południu. Opóźnienia związane z zerwaniem trakcji. Do Tarnowa, gdzie przesiądę się na rower, docieram po ponad 11 godzinach. Niby pociągi i komfort jazdy zdecydowanie się poprawił, jednak czas jazdy nasuwa wspomnienia z czasów PRL, kiedy dojazd w góry zajmował nawet kilkanaście godzin. Dojazd rowerem to już czysta przyjemność. Z myślą o jutrzejszym starcie, nie napinam się. Spacerkiem pokonuję dystans 75 km dzielący mnie od bazy w Uściu Gorlickim. O tym co będzie czekało mnie jutro świadczy prawie 1000m przewyższeń na trasie dojazdu (szczęśliwie jadę tylko asfaltami).

Sobotni poranek. Jestem na miejscu. Wyspany(?). Najedzony. Czas na start. Nie wnosząca nic interesującego odprawa. Mapy rozdane. Mamy prawie 15 minut na opracowanie trasy. Po 68 punktowym KORNO zaskakuje uboga ilość punktów kontrolnych. Do zaliczenia będziemy mieli zaledwie 16 punktów w terenie mieszczącym się na ok. 1,5 arkuszu formatu A3 o skali 1:50 tys. Trasa jest jednowymiarowa (tzn. niemal pozbawiona wariantów). Pomimo deklarowanej w regulaminie dowolności zaliczania punktów, dużego wyboru nie ma. Można pojechać w kierunku zgodnym lub przeciwnym do ruchu wskazówek zegara. O jedynej wątpliwości od tej reguły napiszę później. Z łatwością określam kolejność zaliczania punktów. Ponieważ z mapami rozłożyłem się tuż obok Pawła, mogę nieco zmodyfikować planowany sposób pokonania trasy między niektórymi punktami. Znając ten teren, tak jak Paweł, można wybrać drogi najłatwiej przejezdne, a wyeliminować te (nawet gdy są krótsze) w które nie warto się pchać.

START - 8:00. Tradycyjnie tuż po komendzie start ruszam na trasę. Zwykle w tym momencie mam tylko mglistą koncepcję zaliczania punktów. Tym razem jestem w lepszej sytuacji, ponieważ trasę mam już w 90% zaplanowaną.

Jadę prosto na północ. Ponieważ punkt znajduje się w samym rogu mapy, dalej nie będzie innego wyjścia jak tylko jazda na wschód, czyli zgodnie z ruchem wskazówek zegara. Kiedy zjeżdżam z asfaltowej drogi muszę skrupulatnie odmierzać odległości i pilnować wskazań kompasu. Niby wszystko zgadza się z mapą ale ... Wątpliwości wzbudza fakt, że przez cały czas jadę główną twardą leśną drogą. Na mapie widać kolejno podwójną, pojedynczą, wreszcie przerywaną linię. Czy oby na pewno nie zboczyłem z planowanej trasy? Zwalniam na kolejnym zakręcie drogi. Czyżby w tym miejscu znajdował się punkt? Moje wątpliwości rozwiewają nadciągające z tyłu posiłki. Do poszukiwań dołączają najlepsi: Zbyszek (zwycięży w rywalizacji), Adam (będzie drugi) i Radek. Cztery osoby to już wystarczająca ekipa do poszukiwań odpowiedniego drzewa w lesie. Lampion wisi prawie o 100 metrów bliżej od miejsca w którym się zatrzymaliśmy. PK2 - zakręt 10 m. na S.

Znajduję się tak na oko o niespełna kilometr od punktu położonego nad przepływającą w dolinie rzeką. Niestety zbocze dolinki zarastają drzewa, liściaste krzaki, miejscami skłębione jeżyny, pokrzywy i inne chwasty. Najkrótszym wariantem na krechę z rowerem z pewnością nie warto nawet próbować. Zgodnie z trasą jaką narysowałem na mapie, zawracam i jadę za Zbyszkiem w kierunku jedynej drogi prowadzącej w dół doliny. Po zaznaczonej na mapie przerywaną linią drogi nie ma śladu. Przez jakiś czas jadę koleinami prowadzącymi do miejsca wycinki. Kiedy jazda staje się zbyt niebezpieczna (teren usiany kawałkami gałęzi grożącymi urwanie haka) prowadzę rower. Omijam usłane gałęziami lub zarośnięte fragmenty lasu. Poranna rosa moczy spodnie i buty. Z utęsknieniem czekam na koniec mordęgi. Nie, na tej imprezie odpowiedniejszym określeniem będzie nie raz cisnące się na usta słowo "mordownia".

Kiedy jestem już blisko dna doliny, trafiam (prawdopodobnie) na drogę zaznaczoną na mapie. Dobre i to przynajmniej wiem w którym miejscu się znajduję i w jakiej odległości od punktu. Koleiny prowadzącej wzdłuż rzeczki drogi, w wielu miejscach zalane wodą utrudniają jazdę. Droga kilkakrotnie przekracza płytki wyschnięty przy panujących warunkach strumyk. Odmierzam odległość, liczę mijane zakręty rzeki. Zatrzymuję się w miejscu gdzie pojawia się głębsza, spiętrzona woda. Dalej nie muszę już jechać. Zostawiam rower i szukam mniej mokrego fragmentu strumienia. W napotkanym zakolu rzeki, zgodnie z tym czego się spodziewałem, odnajduję lampion. Zbyszek i Adam zaliczają punkt kilka chwil wcześniej. Radek, gdzieś zniknął. PK3 - zakole rzeki.

Teraz wystarczy opuścić dolinę rzeki by znaleźć się na asfaltowej drodze. Bardziej przyjazny i lepiej przejezdny niż bagnista droga okazuje się kamienisty brzeg. Wbrew obawom po krótkiej chwili pojawia się utwardzona droga, a nieco dalej asfalt. Tym razem punktu nie powinienem nawet szukać. Cerkiew przy drodze nie jest igłą w stogu siana (lub raczej drzewem w środku lasu). Cerkwie są dwie. Pierwszą zauważam bez problemu. Druga? Niby jestem w odpowiednim miejscu. Na podjeździe zaczepiam wędrujących skrajem drogi tubylców (a może turystów). Cerkiew? Ale która? Św. Michała? Nie wiem co odpowiedzieć (w opisie punktu nie ma nic o patronie drewnianej budowli). Wskazują tę najbliższą, której kopuły mogę zobaczyć odwracając się do tyłu. Zjeżdżam w równoległą boczną drogą. Na drzewie wewnątrz ogrodzenia odnajduję. PK4 - za cerkwią.

Asfaltowa droga. Niebieski szlak turystyczny. Przede mną potrójne "szczytowanie". Dokładnie odmierzam odległość. Niby orientuję się w pokonanym terenie, a punktu dziwnym trafem szukam o 100-200 metrów za wcześnie i po przeciwnej stronie biegnącego leśną drogą szlaku. Zanim spostrzegę błąd minie dobre kilka minut. Podjazd pod to wzniesienie nie było jeszcze szczególnie wymagający. PK5 - szczyt.

Przyjemny zjazd do położonej w dolince miejscowości i po chwili rozpoczynam wspinanie szutrową drogą na sąsiednie wzniesienie. To dopiero początek zmagań, więc podjazd nie wydaje mi się (i nie jest) wymagającym. Kontroluję odległość ale i tak najlepszym drogowskazem są znaki czerwonego szlaku prowadzącego w interesującym mnie kierunku. Nierówna, miejscami pocięta wypełnionymi wodą koleinami droga wymaga uważnej jazdy. Na podjeździe trzeba trzymać się wąskiego wydeptanego przez buty turystów (w końcu jadę szlakiem turystycznym) wąskiego pasa na drodze. Jeszcze trudniej jest gdy po zaliczeniu punktu będę zjeżdżał w dół.

Osiągam okolice szczytu i skręcam w odchodzącą w bok drogę. Zostawiam rower w najwyższym miejscu tej drogi i ruszam na poszukiwania. Przeszukuję bezskutecznie wszystkie drzewa na szczycie. Rozglądam się. W pewnej chwili w oddali za jodłowym zagajnikiem dostrzegam czerwień lampionu. Tam znajduje się najwyższy punkt rozległego wierzchołka. Ufff! Dobrze, że na tym rajdzie nie ma "śmiejowych" tzn. ukrytych za drzewem płaskich lampionów. Poszukiwania mogłyby trwać znacznie dłużej. Nie ma nic za darmo. Przy przedzieraniu się pomiędzy gęsto posadzonymi drzewami za koszulę sypie mi się igliwie. Nagrodą będzie zaliczenie kolejnego punktu. Położenie punktu zgadza się z mapą. Wiem, nie chcąc tracić wysokości, rower pozostawiłem zbyt daleko. PK6 - szczyt.

Powracam na wznoszącą się i opadającą szutrową drogę. W pewnej chwili skręcam w kierunku kolejnego szczytu. W tym przypadku nie ma wątpliwości, punkt znajduje się dokładnie w miejscu w którym się go spodziewałem. PK7 - szczyt.

Szczytowanie zakończone. Teraz jedynym problemem jest wybór dróg, którymi zjadę w dolinę. Powrót do leśnej szutrówki nie wydaje mi się najlepszym wariantem. Dopiero później zauważę, że można było go skrócić jadąc szlakiem zielonym. Decyduję się na zjazd tym samym szlakiem w kierunku przeciwnym czyli na wschód. W ten sposób najszybciej dostanę się do drogi prowadzącej w dolinę. Szybko opuszczam las i znajduję się na rozległym trawiastym zboczu. Drogi nie muszę szukać. Wystarczy jechać "na krechę" w dół by do niej dotrzeć.

Szału nie ma (znaczy asfalt na tej drodze) skończył się nieco wcześniej. Jadąc opadającą w dół szutrówką i tak rozpędzam się do ponad 40 km/godz. Szalony zjazd na którym gubię tylną lampkę kończy się, droga skręca a to oznacza, że znalazłem się w dolinie Wisłoki. Kilka kilometrów dalej znajdę punkt kontrolny i to co równie ważne punkt żywieniowy. Na brak jedzenia nie narzekam, jednak warto uzupełnić na maksa zapasy wody. Punkt kontrolny znajdujący się powyżej punktu żywieniowego w najbardziej odległym miejscu cmentarza zaliczam z razem z Agatą i Bartkiem Adamczykami. PK8 - cmentarz

Przede mną jedna z zagwozdek. Niewygodny, leżący zupełnie "nie po drodze" punkt kontrolny. W płaskim terenie sprawa byłaby oczywista. W terenie obfitującym w przewyższenia warto wybrać dłuższą, poprowadzoną doliną asfaltową drogę. Nawet dla rowerowych mocarzy ten wariant wydaje się opłacalny. Na początek muszę przedostać się do sąsiedniej dolinki. Zaskakuje mnie dość stromy podjazd gruntową drogą. Zjazd (jak każdy dzisiejszego dnia) jest dużą przyjemnością. Wreszcie jest oczekiwana asfaltowa droga. Przede mną czterokilometrowy dojazd do punktu i takiż sam powrót do punktu wyjścia. Do tajemniczo wyglądającego na mapie i w opisie punktu prowadzi zwykła gruntowa droga. Cóż znaczyłby bród bez drogi? Lampion wisi nad rzeką. PK12 - bród.

Jadąc w kierunku punktu mijam Tomalosa. Mam wrażenie, że realizuje jakiś swój własny autorski wariant zaliczania punktów (różny od mojego), bo będę go spotykał w różnych nieoczekiwanych dla mnie miejscach. Gdy wracam w kierunku punktu zmierza dużo silniejszy ode mnie Radek. Dlaczego jeszcze jest za mną dowiem się gdy przez jakiś czas będziemy jechali razem. Stracił na początku kilkadziesiąt minut przez awarię ogumienia.

Tak jak wspomniałem, wracam do punktu wyjścia i jadę dalej do dawnego przejścia granicznego ze Słowacją . Przede mną kilka punktów leżących na terenie tego kraju. Teraz to co najbardziej lubię - szalony zjazd. Szeroka, prosta, opadająca w dół asfaltowa droga. Wiatr wiejący z tyłu. Tu osiągam swojego dzisiejszego maksa. Zanim zacznę hamować przed pierwszym zakrętem rozpędzam się prawie do 70 km/godz. Okazji do szybkich asfaltowych i szutrowych zjazdów będzie dzisiaj mnóstwo. To one wynagradzają trudy związane z uciążliwymi podjazdami. Aby pokonać całą trasę trzeba będzie pokonać prawie 3.000 m przewyższeń.

Rozwidlenie dróg. Tu zjeżdżam do miejsca w którym odnajdę pierwszy "słowacki" punkt. Prowadzącą z góry szutrową drogą zjeżdża po zaliczeniu punktu Łukasz. Rower zostawiam w dolnej części położonego na zboczu cmentarza. Porośniętym trawą zboczem idę w kierunku, wyznaczonego przez szpaler drzew, górnego narożnika. PK11 - róg cmentarza S.

Pomimo wczesnej pory, mam już zaliczone 9 z 16 punktów kontrolnych. To oznacza, że coraz bardziej realne jest zaliczenie całej trasy i zdobycie medalu "Immortal". Jest tylko jedno ale. Skoro Łukasz, pierwszy z napotkanych zawodników realizujących odwrotny wariant zaliczania punktów kontrolnych (zajmie najniższe miejsce na podium) i jeden z najlepszych orientalistów zaliczył dopiero 8 punktów kontrolnych to oznacza, że przed sobą mam tę trudniejszą część dzisiejszej trasy.

Za chwilę skręcę z głównej asfaltowej drogi i jadąc doliną będę musiał z powrotem wrócić na grzbiet do poprowadzonej nim granicy. Sprawnie pokonuję pierwszą, asfaltową część podjazdu. Później zaczynają się schody. Nie wiem czy dają się we znaki trudy dotychczasowej jazdy czy nachylenie gruntowej drogi zwiększa się. Faktem jest, że niektóre jej fragmenty pokonuję prowadząc rower. Z góry nadjeżdżają kolejni zawodnicy - Jarek z Romkiem. Drugi z nich jest moim przeciwnikiem w kategorii weteran (50+). Na razie mam zdecydowaną przewagę. Jak będzie na mecie? Przede mną przecież do zrobienia przy narastającym zmęczeniu najdłuższe podjazdy. Każdy podjazd musi się kiedyś skończyć. Przełęcz Regetowska - cel mojego tu wspinania. Obok stojącej w tym miejscu wiaty odnajduję lampion. PK10 - schron.

Zaskoczenie. Kolejny pechowiec. Pod wiatą spotykam Pawła (vel Bronka) lidera Pucharu Polski. Dlaczego dopiero tutaj? W newralgicznym, bo pozbawionym znaków szczególnych dojeździe na PK15, od zachodu przestaje mu działać licznik. Na poszukiwaniach punku traci kilkadziesiąt minut. Walczyć z najlepszymi nie ma już szans, więc jedzie bardziej turystycznie. Zatrzymuję się na kilkuminutową pogawędkę. Potwierdza wybrany przez mnie wariant zaliczania punktów 14-15-9-16 w tej właśnie kolejności. Wyrysowany przez organizatora w wariancie optymalnym po za kończeniu zawodów przejazd pomiędzy PK15 i PK16, wydaje się pomyłką chociażby ze względu na jakość dróg.

Zgodnie z sugestią Pawła ruszam dalej najkrótszą trasą. Przede mną ponad 500 metrowe podejście na szczyt Obicz. Nachylenie podejścia rośnie. Na przemian wpycham lub ciągnę rower do góry. Umieram przy każdym wykonanym kroku. Nie wiem co lepsze, zatrzymywanie się na złapanie oddechu czy parcie bez przystanku do góry. Rower pomaga utrzymać równowagę gdy padam (dosłownie) ze zmęczenia. Klnę ile wlezie na pomysłodawcę tego podejścia. Bez uzasadnionego powodu. Wariant który planowałem, nie tylko był dłuższy ale wiązał się z początkową utratą wysokości i późniejszym podjazdem. Kolejne garb i nadzieja na koniec. Jeszcze jeden. Hurrra! Jestem na szczycie. Nie wiem czy to najwyższy punkt na dzisiejszej trasie ale z pewnością ten "podjazd" najtrudniejszy.

Niebieski szlak wzdłuż granicy jeszcze nie pozwala na odpoczynek. Czujny zjazd do szutrowej drogi. Tu można dać się ponieść oszczędzając hamulce. Wreszcie asfalt prowadzący przez Blachnarkę. Kilkanaście minut zjazdu doprowadza mój organizm do stanu używalności. Przyda się, bo przede mną kolejny długi podjazd. Długi więc i bardziej łagodny. Wracam na przełęcz. Po przeciwnej stronie linii granicznej mam do zaliczenia kolejny "słowacki" punkt. Wiata nie powinna być obiektem trudnym do odnalezienia. W dole na skraju podgórskiej łąki widzę drewniany obiekt. Spodziewałem się znaleźć ją z innej strony ale jest to jedyna wiata w zasięgu wzroku.

Zaskoczenie. Przy drewnianym stole przed wiatą siedzi kilkanaście osób. W tak obleganym miejscu umieszczony jest punkt? Zjeżdżam w poprzek łąki. Jeżeli nie ma się problemu to trzeba go stworzyć. Jak mam pozdrowić turystów. Cześć, Ahoj, czy może jeszcze inaczej. Polacy, Słowacy czy może jeszcze ktoś. Lampion za wiatą stoi nienaruszony. PK14 - za wiatą.


Kiedy odjeżdżam, turyści coś do mnie krzyczą ale nie zwracam na to uwagi. Wracam na grań. Za chwilę będę ponownie zjeżdżał w dół. No fakt, można było od razu jechać w dół. Gdzieś poniżej poprowadzony jest niebieski szlak. Jak go znaleźć jeżeli prowadzi przez łąki? Z pomocą nadchodzi Radek, który wreszcie odrobił stracony na początku rajdu dystans. Jadąc droga przez łąki próbuję utrzymać się w zasięgu wzroku. Teren nieustannie wznosi się w górę. Podłoże najbardziej nierówne. Wiatr również nie jest naszym sprzymierzeńcem. Z ulgą przyjmuję zsiadającego z roweru Radka. Może to nie jestem tak słaby ale teren tak trudny skoro nawet mój znajomy prowadzi rower. Kilka kilometrów zmagań kończymy na grzbiecie oddzielającym nas od sąsiedniej dolinki.

Teraz tylko zjazd do asfaltowej drogi i słowackiej miejscowości Cigel’ka. Może nie tak prosto. Na trasie przejazdu pojawia się ogrodzony fragment łąki, jest też wysoka, na szczęście otwarta brama. Jak będzie z przeciwnej strony? Pozytywnie (też otwarta brama). Owieczki musiały się udać na inne tereny. Jeszcze ogrodzenie z drutu kolczastego. Odchylam środkowy drut i przeciskam się na drugą stronę uważając by drut nie przebił opony. Radek gdzieś zniknął ale jestem już na asfaltowej drodze, powinienem dać sobie radę.

Gdzie jest rozwidlenie dróg i droga prowadząca do punktu? Kiedy zatrzymuję się, starszy Słowak próbuje tłumaczyć mi jak dojechać do Polski ale zanim tam pojadę muszę jeszcze skręcić w bok. Pokazuję mapę z punktem ale z naszej rozmowy nic nie wynika. Skręcam w stronę znajdującej się obok cerkwi ale droga się kończy. Ma to i dobre strony bo wreszcie pochylam sie na mapie i identyfikuję miejsce, w którym miejscu się znajduję. Teraz odnalezienie właściwej drogi nie powinno być problemem. Kamienistą drogę omijam jadąc skrajem łąki. Zatrzymuję się dopiero w dokładnie odmierzonej odległości czyli na wysokości punktu. Spojrzenie na zarośnięte gęsto krzakami urwisko poniżej którego płynie rzeka. Tędy z pewnością na dół się nie dostanę. Wracam na polankę dochodzącą prawie do brzegu. Od napotkanego Radka dowiaduję się, to co już sam wiem - idąc wzdłuż strumienia dotrę do punktu. PK15 - nad strumieniem.

6, 5, 4 ... - odliczam ilość punktów dzielących mnie od zaliczenia całej trasy. Świadomość, że tych punktów za każdym razem jest trochę mniej pomaga, by walczyć z kolejnymi trudnościami i podjazdami.

Wracam do rozwidlenia dróg i ruszam tam dokąd od początku wysyłał mnie napotkany Słowak -prosto (prawie prosto) do kraju. Nie mając specjalnego wyjścia ani obaw wjeżdżam w środek pasącego się na zboczu stada krów. Paniki w stadzie nie ma, traktowany jestem obojętnie, kiedy podjeżdżam bliżej kolejne osobniki nieznacznie usuwają się na bok. Kiedyś w podobnej sytuacji polskie stado ruszyło za mną i odprowadziło mnie aż do ogrodzonego skraju łąki. Szkoda, że to stado jest bardziej leniwe. Tu żadnego ogrodzenia nie ma. Mógłbym z nimi dotrzeć aż na ulice Wysowej. Trawiaste zbocze ciągnie się aż do biegnącej grzbietem granicy. To nie jest komfortowy podjazd. Przez cały czas mam przed oczyma to co jeszcze mnie czeka. Gdzieś w oddali widzę prowadzącego rower Radka. Ja rezygnuję z jazdy znacznie wcześniej. Nierówna gruntowa droga. Uginająca się i stawiająca opór trawa. Wystawione na słońce plecy. Z radością przyjmuję przekroczenie granicy. Pewnie dlatego, że przede mną zjazd do leżącego w dolinie uzdrowiska Wysowa.

Szybko przemykam uliczkami miejscowości, nie mając nawet czasu by się rozejrzeć wokoło. Ponownie spotykam nadjeżdżającego z przeciwnej strony Tomalosa. "Przyśpiesz, niedaleko jest Radek" - żartowniś z tego mojego kolegi. Asfaltowa droga prowadząca do jakiegoś ośrodka, wyprowadza mnie daleko w dolinkę. Jeszcze kilkaset metrów szutrowej drogi i zatrzymuję się tuż obok wiaty. Miejsce uczęszczane przez turystów, więc punkt ukryty jest za ogrodzeniem głęboko w lesie. PK9 - wiata 30 m. na SE.

Dalsza trasa jest mało twórcza. Na przemian będę wjeżdżał do jakiegoś wysoko położonego punktu i zjeżdżał dokładnie tą samą drogą. Cel wydaje się prosty. Muszę dobić do deklarowanego na starcie dystansu - 130 km oraz przewyższenia - 3.000 m. Żadnego z nich nie udaje mi się. Trasa w sam raz dla bardziej rozgarniętego zawodnika MTB.

Na początek zjazd do Hańczowej do doliny którą płynie Ropa. Wspinanie się do miejscowości Ropki i dalej w kierunku punktu. Czujnie mijam zakręt czerwonego szlaku i wprowadzam rower do miejsca, w którym prowadzi szutrówka. Warto było. Szutrowa droga jest niedawno wyremontowana, a właściwie zbudowana od nowa. Kiedy prowadzę rower mijam mnie Radek. Niby odległość niewielka ale on już zjeżdża, a przede mną ciężki podjazd. Budowniczy trasy jest łaskawy. Punkt znajduje się w najwyższym punkcie drogi - przełęcz Czerteż - a mógłby być np. kilometr dalej. PK16 - przełęcz za słupkiem 255.

Pokonuję w dół, tak ze 2/3 podjazdu i skręcam w kierunku kolejnego i kolejnej szutrowej drogi. Z zasnutego ciemnymi chmurami nieba zaczyna coraz bardziej intensywnie padać. Zakładam kurtkę. Portfel chowam do foliowej torebki. Nic więcej nie muszę chronić. Po raz ostatni na trasie widzę Radka. Utwardzona droga kończy się na dużym śródleśnym placu. Nie daję się nabrać. Punkt znajduje się nieco dalej na skraju lasu. Tak jak w innych przypadkach lampion jest widoczny z daleka. PK13 - róg polany brzoza.

Na mecie - fot. Katarzyna - org.


Długi w większości asfaltowy zjazd do Hańczowej. Doliną rzeki docieram do kolejnej leśnej autostrady. Przede mną ostatni ponad 2 kilometrowy podjazd. Tu trzeba być bardzo czujnym. Punkt znajduje się przy leśnej drodze, która wielokrotnie przecina szutrówkę. W odpowiednim miejscu zjeżdżam w dół. Bez przesady z tym zjazdem, była to w wielu miejscach nie nadająca się do jazdy leśna droga. Róg polany. Na przeciwległym jej skraju duża ambona. Sprawdzam na górze. Lampion wisi na jednym z drzew obok. Nie chciałbym tej ambony szukać po zmroku, tak jak niektórzy z zawodników, którzy na trasie spędzili więcej czasu. PK1 - ambona.

Trasa zaliczona. Przede mną jedynie powrót do bazy. Tu przekombinowałem. Zamiast wracać drogą którą tu przyjechałem, jadę w przeciwnym kierunku licząc na skrócenie trasy i jednocześnie szybki zjazd. Przeliczyłem się. Przed zjazdem przez prawie 2 km jadę łagodnie w górę. Czy przyjemność z szybkiego zjazdu wynagrodzi t ą wpadkę? Zbliżam się do ustanowionej wcześniej rekordowej prędkości.

Końcówka w moim wykonaniu nie była najlepsza. Radek na kilku ostatnich punktach wyprzedza mnie o 41 min. Romek zwycięzca w kategorii weteranów jest wcześniej o 38 minut. Nie przesadzajmy, nie jest źle, 8 miejsce jest dla mnie jak najbardziej satysfakcjonujące. Mimo narzekań polecam wszystkim udział w Mordowniku. Jeżeli nic mi nie przeszkodzi wrócę na tę imprezę już za rok.

Dla mnie Mordownik jeszcze się nie skończył. Niezbyt intensywnie poszukuję powrotnego transportu. Kiedy jedna z możliwości powrotu samochodem odpada, koło północy wsiadam na rower i dystans 75 km dzielący mnie od Tarnowa pokonuję rowerem. Tym razem trasa jest inna więc zaliczam kolejne 5 gmin.

Statystyka:

Dystans - 125,2 km
Czas trasy - 10:38
Czas jazdy - 9:12
Prędkość śr. - 13:6 km/godz.
Prędkość max. - 68,7 km/godz.
Przewyższenie - 2.800 m
Zaliczone punkty - 16 z 16
Miejsce - 8 z 35


Krzysztof Wiktorowski (wiki)
e-mail: wiki256@gmail.com

powrót