Kręcić dłużej od innych

Mazovia 24h Marathon
Nowe Miasto 1-2 lipca 2006 r.

(relacja)
relacje z innych imprez
powrót

Pierwszy raz o 24 godzinnej rowerowej jeździe non stop dowiaduję się na początku maja podczas objazdu łódzkiej trasy maratonu Mazovia. Od razu pomysł przypadł mi do serca. Pytany o szczegóły Cezary Zamana nie zamierza jednak niczego zdradzać przed ukazaniem się oficjalnych informacji na stronie internetowej. Kiedy okazuje się, że nie dojdzie do skutków planowana w tym samym czasie "Pomerania" natychmiast zapisuję się na listę uczestników.

Przed wyjazdem czeka mnie jeszcze wizyta u mojego serwismana Cześka Pacholca. Zaczyna rozsypywać się wkład do suportu mojego roweru (szczęśliwie przed - a nie w trakcie maratonu). Nie po raz pierwszy mogę liczyć na naprawę "od ręki".

Startując w maratonie mam zamiar wykorzystać swoje atuty maratończyka czyli "kręcić dłużej od innych". Czas postojów ograniczę do koniecznego minimum - uzupełnienie napojów, jedzenia. Posiłki? - najchętniej w czasie jazdy. Odpoczynek? - również w czasie jazdy, tzn. jazda z prędkością nie wymagającą odpoczynków. Taktykę taką stosuję we wszystkich startach, poczynając od wszelkich maratonów na orientację (np. Harpagan) po najdłuższe maratony szosowe (Imagis). Pozwala ona na pokonanie innych jeżdżących szybciej, silniejszych i teoretycznie lepszych zawodników. Plan minimum określam na 360 km. Początkowe ambitne plany do walki nawet o miejsce na "pudle" stopniowo topnieją, wraz ze znanymi nazwiskami pojawiającymi się na liście startowej: Daniej Śmieja, Paweł Dybek ... No cóż, są szanse ale na miejsce - co najwyżej - pod koniec pierwszej 10.

Do Nowego Miasta przyjeżdżamy z Henrykiem Kostacińskim dzień wcześniej. Ostatnie zakupy, posiłek i spokojny objazd trasy. Jestem mile zaskoczony. Trochę asfaltu, długie odcinki dobrej żwirowej drogi (w miarę równej i miejscami z cienką warstwą piasku), twarde leśne drogi, przecinki i tylko niewielki odcinek piasku możliwego do ominięcia leśnym poboczem. Niektórzy twierdzą, że jest tu na drodze jakaś "tarka" ale jest to pojęcie względne - oni nie widzieli prawdziwej "tarki", takiej jak na jednym z odcinków trasy jesiennego Zażynka. Wszystko to w niemal płaskim terenie. Zapowiada się szybka jazda i wyśrubowane wyniki.

Od rana zaczynają się zjeżdżać pozostali uczestnicy maratonu. Przybywa namiotów, samochodów, rowerów. Miło wśród startujących zobaczyć znajomych: Daniela Śmieję, Grzegorza Heintze, Krzysztofa Kamockiego .... Jest też grupka młodych bikerów z Łodzi - powalczą w kategorii drużyn.

Punktualnie o godz. 12 start. Większość zawodników daje się podpuścić organizatorom pędząc co sił do pozostawionych 20 metrów z przodu rowerów. Biegną tak, jakby maraton kończył się zaraz po przejechaniu jednego okrążenia. Kiedy przesuwam się do przodu, mijając najsłabszych, w mojej przerzutce pojawia się patyk (pobocze piaszczystej drogi jest teraz niemal dziewicze, po 24 godzinach będzie tu szeroko rozjeżdżona ścieżka). Mija dłuższa chwila zanim uporam się z doprowadzeniem roweru do stanu używalności. Odnotowuję czas, pierwszej - mimo wszystko - najszybszej rundy: 53 minuty. Na każde kolejne okrążenie będę musiał rezerwować coraz więcej czasu.

Drugie okrążenie, "zakręt śmierci". Za ścieżką mocno zarośniętą krzakami ścinam zakręt, przejeżdżając pod nisko zwisającymi gałęziami, wpadam w wykopany tam dołek, lecę przez kierownicę i zaliczam pierwszy kontakt z glebą. Zdaje się, że zamykanie oczu w takich momentach nie jest najlepszym rozwiązaniem.

Na czwartym okrążeniu wszystko dokładnie się miesza. Najpierw dubluje mnie pierwszy jadący o wiele szybciej zawodnik. Wkrótce ja dubluję innych napotkanych bikerów. Teraz już niczego nie jestem pewien. Sprawy wcale nie ułatwiają numery umieszczone jedynie z przodu roweru.

Słońce grzeje coraz bardziej. Gdyby nie wiatr byłoby nie do wytrzymania. Gorzej ze stopami. Buty zaczynają parzyć. Staram się ignorować ten fakt. Byle do wieczora, gdy temperatura zacznie spadać. Leję wodę na głowę, na kark, wreszcie do butów. To dziwne, że znane firmy produkują buty SPD nie nadające się do jazdy w czasie upałów (a przecież jest tylko ok. 25 C).

Pomimo wcześniejszych planów - jazdy bez zatrzymywania i jedzenia w czasie jazdy - po każdym okrążeniu zatrzymuję się na 2-3 minuty. Jem zabrane ze sobą sezamki, chałwę oraz to co zapewnili organizatorzy (suche ciastka, słodkie bułeczki). Popijam i jadę dalej. Na trasie zbyt szybko wszystko się zmienia. Zbyt mało prostych, równych odcinków na których można by spokojnie się posilić.

Jadę spokojnie i bez ambicji. Regularnie mijają mnie, zawodnicy jadący drużynowo, "duo" ale też wiele zawodników jadących "solo". Rzadko próbuję załapać się na koło. Widocznie jestem od nich o wiele za słaby. Staram się jechać tak, by nie obciążać mięśni i kolan - przecież muszą wystarczyć na długą, wyjątkowo długą jazdę w terenie. Jeżeli mijający mnie bikerzy rzeczywiście są lepsi - trudno. Ja postaram się postawić dla nich "poprzeczkę" w postaci ilości pokonanych okrążeń wyjątkowo wysoko.

Przez długi czas aktualne miejsce pozostaje dla mnie niewiadomą - Ilu zawodników jest przede mną? - 20, 30 ... Przed wieczorem dowiaduję się o wydrukach wyników i znajduję tam swoje nazwisko na pozycji 11. Zważywszy na ilość jadących szybciej zawodników jestem pozytywnie zaskoczony.

Na 6 okrążeniu na chwilę wyłączam się i skręcam "na pamięć". Po piaszczystym odcinku drogi, jak zawsze w prawo, ale coś w wyglądzie trasy się nie zgadza. Nie znam terenu, więc pozostaje jedyne wyjście - powrót na trasę w miejscu, gdzie ją opuściłem. Wracając widzę zdziwienie jadących trasą bikerów. Na każdym kolejnym okrążeniu dziwię się jak mogłem skręcić o 10 metrów za wcześnie, dodatkowo przecinając ograniczającą trasę taśmę. 2 km na 24 godzinnej trasie to mimo wszystko niewielka strata.



Mój widok wzbudza zainteresowanie. Mam już swoich fanów zarówno wśród kibiców jak i wśród mijających mnie i odpoczywających na mecie zawodników. Czyżby to mój nietypowy ubiór: długie podwinięte do kolan spodnie, flanelowa koszula czy może "dyndająca" na bagażniku sakwa? Przez długie leśne odcinki za plecami słyszę warkot motorynki. Oglądam się zaciekawiony za jadącymi chłopakami. Ciekawość nie popłaca. Mój rower traci przyczepność, a ja wręcz przeciwnie - efektownym saltem ląduję na ziemi. Bilans strat: lekko obtarte i stłuczone kolano, dziura w spodniach ale to co najważniejsze, rower - wyszedł bez szwanku. Spoglądam na zakurzoną rękę i czuję, że cały pokryty jestem grubą warstwą pyłu. Coś pośredniego pomiędzy górnikiem i piekarzem po 8 godzinnej pracy (właśnie tyle czasu upłynęło od startu). Po zakończeniu maratonu Henryk długo przygląda się mojej twarzy pytając o upadki. Dopiero kiedy wracam czysty z kąpieli w zalewie, przekonuje się, że twarz nie była tą częścią ciała na której wylądowałem spadając z roweru.

Dokucza kręgosłup. Czas pobytu na mecie zwiększa się o kolejne kilkadziesiąt sekund kiedy leżę na ławce rozprostowując się przez chwilę. Chyba wyglądam nieciekawie, ponieważ gość z obsługi systemu mierzenia czasu przynosi mi herbatę a później z własnej woli przesmarowuje mi wysuszony łańcuch. Wielkie dzieki!!!

Powoli zapada zmrok. Robi się chłodniej, przestaje wiać uporczywy wiatr, jazda ponownie staje się przyjemnością. Subiektywne wrażenie, że jadę szybciej niż wieczorem nieubłaganie koryguje czas przejazdu 1 okrążenia (rośnie z 65 do 80 minut). Nawet przy dobrym oświetleniu trudno wybrać optymalny wariant przejazdu (najtwardsze podłoże). Niewielkie piaski pokonywane w dzień bez problemu, nocą zaczynają stawiać opór. Niewielkie zboczenie z wyjeżdżonych kolein sprawia, że rower zaczyna "tańczyć" na piasku. Prędkość spada a czasami mimo wysiłku rower zatrzymuje się w poprzek drogi. W jeździe przeszkadzają wystające korzenie i inne nierówności. Tylko dokładne poznanie trasy podczas dnia (pomimo niewidocznych w nocy oznaczeń) pozwala na jazdę bez błądzenia i dodatkowych kilometrów. Dobrze byłoby, gdy w przyszłym roku organizatorzy zastosowali oznaczenia odblaskowe (sprawdzone na innych nocnych imprezach).

Wraz z nastaniem ciemności drastycznie maleje ruch na trasie maratonu. To wykruszają się ci, którzy nie mają dostatecznego oświetlenia oraz ci, którzy nie mają już sił do dalszej jazdy non stop. Bez zmian prą do przodu drużyny i większość duetów. Mam wrażenie, że "soliści" poszli na zasłużony odpoczynek i śpią. Ja jadę bez odpoczynku, by nad ranem znaleźć się na wysokim 5 miejscu. Przede mną już tylko najwięksi mocarze, walczący o cenną nagrodę główną maratonu: Dybek, Kosmala, Kaiser i Śmieja. Każdy z nich wyprzedzi mnie na mecie o ponad 100 km.

oba zdjęcia ze strony organizatora www.mazoviamtb.pl


Nad ranem, decyduję się na krótki 15 minutowy odpoczynek. Wyciągam karimatę i kładę się koło namiotu. Drzemę z licznikiem rowerowym w dłoni - co kilka minut sprawdzając upływający czas - by nie zasnąć na dobre. Razem ze mną budzi się i zaczyna normalnie funkcjonować licznik mojego roweru. Równie nagle i nieoczekiwanie jak przestał działać 200 km wcześniej.

Powoli zaczyna zbliżać się koniec maratonu. Do zakończenia pozostaje jeszcze ponad 7 godzin ale ja w myślach obliczam ile jeszcze dzisiaj mogę przejechać. Nastawienie psychiczne pomoże pokonać końcówkę gdy zacznie brakować sił. Decyduję się na pokonanie kolejnych 4 rund i finisz na 18 okrążeniu. Czasu jest dostatecznie dużo, nawet gdybym - zmęczony - miał prowadzić rower. Teraz już pozostaje proste liczenie rund pozostałych do mety: 4, 3, 2, 1, bardziej optymistyczne od odliczania pozostałych do mety kilometrów: 80, 60, 40, 20.

Nie myślę o czekającym mnie jeszcze dystansie. Nie myślę nawet o najbliższym okrążeniu. Dążę do pokonania najbliższego znanego odcinka, potem następnego i jeszcze jednego (asfalt, długa żwirowa droga, zakręt i jazda lub prowadzenie roweru przez piaszczyste fragmenty leśnej drogi, znowu żwirowa droga, droga przez las, zarośnięta drzewami ścieżka, "zakręt śmierci" i prosta droga na lasem). W ten sposób docieram do najtrudniejszego odcinka piaszczystej drogi, drogi mijanej równie nieprzyjemnym do jazdy poboczem. Teraz "łatwiejszy" powrót (twarda leśna droga, zakręt, szlaban, punkt mierzenia czasu, myśliwska ambona, żwirowa droga, asfalt, znów "żwir" i jazda wokół zalewu). Na kolejnym okrążeniu dokładnie tak samo.

Powoli kończą się siły fizyczne ale do końca już tylko 3, 2 i wreszcie jedno okrążenie. Ostatnie runda to koszmar, boli kręgosłup, bolą dłonie i nadgarstki, przez długie odcinki jadę stojąc w pedałach. Prędkość na prostych i równych odcinkach spada do imponujących 12-15 km/godz. Jestem zmęczony ale zdaje się, że zaczyna też brakować paliwa (na ostatnim postoju zjadłem tylko zimny makaron, rezygnując ze słodyczy). Wreszcie koszmar się kończy. Na mecie jestem o godz. 10:04 (2 godziny przed limitem czasu), w nogach mam prawie 400 km i wystarcza to do zajęcia 6 miejsca. Bez odpowiedzi pozostaje (również dla mnie) pytanie, co by było gdybym wcześniej zaplanował przejechanie 19 okrążeń? Teraz już nikt i nic nie jest w stanie zmusić mnie do dalszej jazdy.

Godzina snu, pakowanie, i kolejna runda - tym razem z pełnymi plecakami jedziemy do odległej o 18 km stacji kolejowej w Nasielsku. Nie muszę nikomu tłumaczyć, że nie jest to przyjemna jazda.


Wyniki:

Dystans: 18 rund (ok.396 km)
Czas: 22 godziny 4 minuty
Miejsce 6

Miejsca łodzian: Krzysztof - 15 (15 rund), Henryk - 33 (10 rund), drużyna "Młodzi z Łodzi" - 6 (26 rund).

Czas pokonania kolejnych rund - łącznie z postojami (kolejno: runda - godzina - czas/minuty)

0 - 12:00
1 - 12:53 - 53
2 - 13:49 - 56
3 - 14:46 - 57
4 - 15:46 - 60
5 - 16:47 - 61
6 - 17:58 - 71
7 - 19:05 - 67
8 - 20:12 - 67
9 - 21:17 - 65
10 - 22:38 - 81
11 - 23:56 - 78
12 - 01:16 - 80
13 - 02:45 - 89
14 - 04:10 - 85
15 - 05:36 - 86
16 - 07:08 - 92
17 - 08:30 - 82
18 -10:04 - 94

Krzysztof Wiktorowski (wiki) - nr 25
e-mail: wiki@bg.umed.lodz.pl


powrót