Bogatszy o doświadczenia

Liro Unreall Challenge - Edycja 5

Malbork- 25-26 listopada 2006 r.

relacje z innych imprez
powrót

"Bogatszy o doświadczenia ..." - to słowa, które utkwiły mi w pamięci kiedy czytałem relacje stałych bywalców LUC-a. Czy po zakończeniu jesiennej edycji tej imprezy będę mógł napisać to samo? Z okien jadącego pociągu spoglądam na "zimne", nieprzyjazne ciemności odczuwając lekki niepokój. Mój organizm, moja świadomość buntują się. Co? Mam jeździć po nieznanych lasach, bocznych drogach i bezdrożach, by w kompletnych ciemnościach szukać ukrytych za drzewami punktów?

Przed snem z pewnym sentymentem studiuję kupioną jeszcze na potrzeby elbląskiego Harpagana mapę. To na terenie Wysoczyzny Elbląskiej uzyskałem mój najlepszy harpaganowy wynik (5 miejsce) pokonując wielu miejscowych zawodników. Zupełnie nie wiem czego mogę się spodziewać po terenie Żuław. Obszary depresji, kanały, dużo wody - to brzmi bardzo nieciekawie. Próbuję zgadywać gdzie będą punkty kontrolne. Czy, tak jak wiosną "diabelski kamień", widoczne na mapie wzniesienia, przecinki w środku lasu? Obszar tak ogromny, że to tylko jak "wróżenie z fusów".

Koło południa następnego dnia powoli zjeżdżają się kolejni zawodnicy. Znajomi i zupełnie nieznane twarze. Słyszę słowa "cześć wiki" od osób, które mnie znają, a których ja nie potrafię jeszcze zidentyfikować. Wreszcie jest i organizator.


Przed startem (fot. Darek Korsak).
Zdjęcia pochodzą z Elbląskiej Strony Rowerowej


10-15 minut przed startem dostajemy mapy. Jest chwila na zapoznanie się z rozmieszczeniem punktów kontrolnych (PK) i wybór kolejności i sposobu ich zaliczania. Początek wydaje się oczywisty (tak pojedzie większość uczestników) - PK 1, 4, 3. Dalej planuję kolejne: PK 5, 6, 7, 8, 9 ... Nie zwracam uwagi na wartość przeliczeniową punktów (od 1 do 10). Pojadę - gdy wystarczy sił - tak by zaliczyć całą trasę.

Start - 14:30. Zawodnicy wydawałoby się z pewną nieśmiałością rozglądają się po sobie nie spiesząc się. Trasa wybrana, dojazd do PK1 wydaje się nieskomplikowany. Nie ma na co czekać. Podobnie jak Daniel Śmieja ruszam do przodu nie oglądając się nawet co zrobią inni. Asfalt, kostka, znowu asfalt. Później atak wałem przeciwpowodziowym od wschodu. Niemiła niespodzianka, w miejscu spodziewanej drogi, czy chociażby twardej równej nawierzchni - dziki, zaniedbany teren, porośnięty trawą, chwastami a miejscami krzakami. Jechać się nie da, nawet prowadzenie roweru jest bardzo uciążliwe. Kilkaset metrów mordęgi i u podnóża wału Daniel odnajduje drogę. Rzadko uczęszczana, więc nie rozjeżdżona i na szczęście twarda. Wąskimi ubitymi przez koła pasmami pofałdowanej, porośniętej trawą drogi szybko jechać się nie da, ale to i tak o wiele lepsze od dotychczasowego prowadzenia roweru.

Miejsca gdzie umiejscowiony jest punkt nie musimy długo szukać. Dotarła tu już grupka zawodników, którzy nadjechali z przeciwnej strony. PK1 zaliczam o godz. 15:16 po pokonaniu 17,0 km. Odwrót do asfaltu, przedzieram się przez łąki do innej równoległej do wału drogi. Mijam nadjeżdżającego z przeciwnej strony Andrzeja Piwakowskiego i po chwili dołączam do dużej 8-9 osobowej grupy bikerów. Kiedy Daniel skręca w jedną z dróg bez namysłu jadę za nim. Za nami ruszają jeszcze Andrzej Chorab z Adamem Kaiserem ale później wybierają inny wariant. Na początkowo twardej gruntowej drodze pojawiają się nieliczne kałuże, błoto. Początkowo można je omijać, później są już na całej szerokości drogi. Nie myślę zawracać widząc w oddali samochody na przelotowej szosie do Elbląga. Kałuże i błoto mijam prowadząc rower polem porośniętym niewielkimi roślinkami. Jest ślisko i mokro ale nie grząsko - iść można, jechać nawet nie próbuję. Po chwili dogania mnie Daniel, który sprawdzał coś na mapie. Twierdzi, że najlepiej jedzie się (betonowe płyty) dokładnie środkiem drogi, tam gdzie jednocześnie jest największa woda. Wyglądu jaki sobą przedstawia nie powstydziłby się uczestnik kończący już 24 godzinną jazdę. W końcu wodno-błotny koszmar kończy się. Mostek, gruntowa mokra ale przejezdna droga, odcinek kostki. Mijamy główną drogę i już po równym asfalcie, najkrótszą drogą zmierzamy w kierunku PK4. Szybko zapadają ciemności. Bez czołówki przestaję widzieć i kontrolować mapę. W pewnej chwili na pełnej szybkości mijam zwalniającego i zatrzymującego się przy punkcie Daniela. PK4 zaliczam o godz. 16:24 po pokonaniu 32,1 km.

Już wiem, że dalsza wspólna jazda nie ma sensu. Nie miałbym nawet czasu, by spojrzeć na mapę. Nie chodzi przecież o to by zaliczyć jak najwięcej punktów lecz o to by zrobić to samodzielnie - przynajmniej ja tak rozumiem sens startu w imprezach na orientację i taka jazda sprawia mi największą przyjemność. Znam takich, którzy "zaszczytny" tytuł Harpagana zdobywali nie zaglądając nawet do mapy. Skoro jechali z "przewodnikiem" to dlaczego mieliby to robić.

Do kolejnego punktu wybieram bezpieczny, chociaż nieco okrężny dojazd drogami. Znów odcinki charakterystycznej dla tych terenów kostki. Niby jest o wiele równiej niż na klasycznych "kocich łbach" jednak tej nocy jeszcze nie raz jazda taką kostką da mi się mocno we znaki. Pomimo obaw bez problemu odnajduję właściwe drzewo z zaznaczonym PK3 (godz. 17:15 - 46,6 km).

W kierunku PK5 prowadzi równa asfaltowa droga. Odliczam mijane skrzyżowania dróg, co pewien czas kontrolując mapę. Zastanawiam się jak mam odnaleźć gdzieś niedaleko drogi "słup oznaczający najniższy punkt w Polsce". Od ostatniego dużego mostu skrupulatnie odmierzam przebyty dystans. Kątem oka dostrzegam niewielką tabliczkę na słupie obok niewielkiego dołu z odrobiną wody na jego dnie. Zawracam, napis się zgadza "najniższy punkt w Polsce -1,8 m". Napis tak, ale gdzie jest herb i poszukiwany napis nad herbem? Oglądam mapę, jadę kilkaset metrów do przodu, wracam, jadę boczną drogą obok tabliczki, znowu wracam, studiuję mapę - czuję się całkowicie bezradny. Kiedy tak stoję nie wiedząc co dalej robić, z zabudowań po przeciwnej stronie drogi wychodzi jakiś gość zaniepokojony ujadaniem psów. Przekrzykując jazgot psów udaje nam się porozumieć. Punkt jest przy bocznej drodze, którą kilka minut wcześniej jechałem - zawróciłem o kilkadziesiąt metrów za wcześnie. Specjalnie dla turystów ogrodzony fragment łąki i kolorowe tabliczki, przy których mogą sobie zrobić pamiątkowe zdjęcie - jakiś herb z interesującym mnie napisem "Gmina Elbląg". PK5 zaliczony (godz.18:19, 63,2 km).

Teraz w drogę do PK6. Dla "ułatwienia" mam na mapie drogi po których nie powinienem się poruszać. Cóż, nikt nie jest w stanie tego sprawdzić ale jak się już bawić to wg ustalonych przez organizatora reguł. Jak wielkim to będzie utrudnieniem okaże się niebawem. Pokonuję dwa kolejowe mostki, jadę wzdłuż torów, pod wiaduktem skręcam na betonowe płyty i jadę przez teren budowy wiaduktu. Rozjeżdżonego, miękkiego błota coraz więcej. Płyty się kończą, błoto sięga kostek. Z trudnością wynajduję suchsze miejsca i wyprowadzam rower na wiadukt, do drogi, która pozwoli przedostać się na drugi kraniec Elbląga. Za miastem skręcam z głównej drogi (na mapie znowu czerwone krzyżyki zakazu) i jadę przez Gronowo do Przezmarku. Tu kończy się asfalt a przyzwoicie wyglądająca, gruba kreska na mapie pokazuje drogę prowadzącą prosto w okolice PK6. Droga owszem jest. Jest też woda, błoto miejscami na całej jej szerokości. Jadę, prowadzę, znów jadę. Z coraz większą trudnością wpinam oblepione błotem bloki w pedały. Mijam pola, las. Wydaje się, że gorzej już być nie może. Nagle rozjeżdżona, błotnista droga kończy się przy pociętych i równo ułożonych balach drewna. Dalej już nikt nie jeździ, kończy się błoto, zaczyna leśna droga przysypana liśćmi, gałęzie. Twardo i równo ale w ciemnościach strach się rozpędzać na tak niepewnej nawierzchni. Jeszcze kilkaset metrów. Tu już jechać się nie da. Jak wygląda droga po wizycie dzików, każdy sam może sobie wyobrazić. Z trudem się idzie, jeszcze gorzej prowadzi rower. To przecież nie może trwać wiecznie. Czyżby? Wychodzę na skraj lasu. Nie widać nawet śladu istniejącej dawniej drogi. Jak okiem sięgnąć nieużytki porośnięte przez wysokie chwaściory. Tu w wilgotnym zacienionym przez las miejscu sięgają wysoko ponad moją głowę. Gdzieś w oddali niewyraźne światełka - cel mojej wędrówki. Moje spodnie powoli nasiąkają rosą. Odwrót raczej nie ma sensu. Jeszcze mam nadzieję na jakąś zmianę, na odnalezienie istniejącej tu kiedyś drogi. Nic bardziej błędnego. Jedyne pocieszenie to fakt, że roślinność na otwartej przestrzeni staje się nieco niższa i rzadsza. Teren powoli opada w kierunku widniejącej w dole wioski Weklice. Mam za sobą prawie kilometr mordęgi. Punkt jest już niedaleko. Kilkakrotne próby dotarcia od tej strony (od wschodu) do drogi przy której organizatorzy go umieścili kończą się niepowodzeniem. Zrezygnowany robię kilkukilometrowy objazd i teraz już bez problemu odnajduję "dwa duże drzewa ... przy przepuście". PK6 zaliczony (godz.20:50, 91,9 km). Odległość 29 km PK5-PK6 pokonuję przez 2,5 godziny. Szosą można było to zrobić w o połowę krótszym czasie.

Do PK7 wybieram w plątaninie dróg tę najkrótszą. W tym przypadku boczne drogi okazują się przejezdne. Jest odcinek "ulubionej" kostki. Nie obywa się też bez prowadzenia roweru wzdłuż torów. PK7 (21:45. 103,6 km).

W drodze do PK8 postanawiam wrócić drogą, którą tu przybyłem i dopiero wtedy skręcić na południe. W wielkie osłupienie wprawia mnie napotkany kilkanaście minut później wysoki most nad kanałem. Tego nie było, gdy jechałem w przeciwną stronę. Gonitwa myśli - gdzie ja jestem. Gorączkowo studiuję mapę, sprawdzam kierunki na kompasie. Z trudem dociera do mojej świadomości, że pojechałem w innym kierunku i jestem w zupełnie innym miejscu niż zakładałem. Bez większego przekonania przejeżdżam mostem na drugą stronę kanału. Kierunek południowo-wschodni doprowadza mnie do miejscowości Jelonki. Teraz wiem, "przez przypadek" pojechałem najkrótszą z możliwych dróg. Wkrótce czeka mnie wyjazd poza otrzymaną mapę. Widoczne na mapie drogi powinny się krzyżować nieco dalej. Biednemu nawet wiatr wieje w oczy. Tak jest i w tym przypadku. Odkryty teren, wzmaga się "wmordewind", dodatkowo droga wiedzie wyraźnie pod górę. Prędkość na równym asfalcie spada grubo poniżej 20 km/godz. Nie ma tragedii, w nogach mam niewiele ponad 100 km więc mozolnie poruszam się do przodu. Podjazd prędzej czy później musi się skończyć a dalsza droga będzie już z wiatrem. Zwrot w miejscowości Sarniki. Niewielki odcinek wzdłuż kanału. Odnajduję "budkę obsługi pochylni", drzewo. PK8 zaliczony (godz. 22:56, 117,6 km).

Powrót do szosy i prawdziwa nagroda. Porywisty wiatr, równiutki asfalt i droga lekko opadająca w dół. Mimo ciemności osiągam prędkość 41,2 km/godz. Szczęście dalej mi sprzyja. Kiedy w centrum Pasłęka pochylam się nad mapą, zastanawiając się gdzie jest poszukiwana "gotycka wieża ciśnień" dosłownie wychodzą na mnie dwaj młodzieńcy. Poinstruowany, bez problemu odszukuję PK9 (godz. 23:32, 126,7 km).

Teraz muszę podjąć decyzję. Jechać na PK10 czy nie. Bartek (jeden z organizatorów) ostrzegał, że w nocy odnalezienie punktu będzie bardzo trudne. Rozważam zaliczenie innych punktów i powrót na 10-tkę za dnia - niestety punkt jest tak umieszczony, że albo zaliczę go teraz albo wcale. Przeważa moja pazerność (punkt ma wartość przeliczeniową 10) i wiara we własną orientację. Poza tym, w czym może być trudność odnalezienia przyczółka nieistniejącego mostu na nasypie nieistniejącej już linii kolejowej. Tego ominąć się nie da. To nie to samo co poszukiwanie jednego drzewa, przy jednej z leśnych przecinek podczas wiosennego maratonu. Wtedy długie poszukiwania zakończyły się niepowodzeniem.

Kilkanaście kilometrów drogą na wschód. Mam czas na spokojne studiowanie mapy i wybór wariantu. Po przykrych doświadczeniach z dotarciem na PK6 odrzucam najbardziej oczywisty, najkrótszy i wydawałoby się "jedyny" wariant dotarcia do miejscowości Dobry przez Osiek i Kwitajny. Nie wiem czy zaznaczona przerywaną linią droga w dalszym ciągu istnieje i w jakim jest stanie. Nieprzejezdne podmokłe łąki - a może równy asfalt. Wybieram drogi asfaltowe. Widoczne na mapie fragmenty dróg krzyżują się gdzieś poza nią. Jak daleki to objazd? Ile zyskam, ile stracę (robiąc dodatkowe kilometry)? Dla każdego kto nie zna tego terenu wybór jednego z wariantów to loteria, hazard. Po północy trudno o tubylca, który odpowiedziałby na nurtujące mnie pytania. Jadę więc przez Grodkowo, Krykajny. Tu jest długo wypatrywana droga na północ. Kierunek jazdy potwierdza drogowskaz "Dobry 6 km". Dalej zgodnie z zaleceniami organizatora jadę w kierunku Dąbkowa - znów odcinek upierdliwej kostki. Rezygnuję z jazdy przez łąki rozmokłą, błotnistą droga. Idę na skróty w kierunku północno-wschodnim. W ten sposób muszę trafić na ślady linii kolejowej. Pokonuję jedno, drugie, trzecie ogrodzenie istniejących tu pastwisk. Widzę światełka nadjeżdżającego z przeciwnej strony zawodnika. Po zaliczeniu punktu wraca właśnie Michał Zakrzewski. Chwila rozmowy, słyszę to czego sam się domyślałem. Najważniejsza jest rada "przed nasypem zostaw rower, dalej idź pieszo". Chętnie z tego korzystam. Podjeżdżam jeszcze kilkadziesiąt metrów. Później idę obok opuszczonych zabudowań. Niewiele dalej jest coś co przypomina nasyp. Idę ledwie wydeptaną ścieżką. Miejscami muszę przedzierać się pomiędzy krzakami. Tu, gdzie kiedyś jeździły pociągi, teraz rosną nawet całkiem duże drzewa. Przyroda szybko odzyskuje zabrany jej kiedyś teren. Kask skutecznie chroni zarówno przed kolczastymi krzakami jak i przed grubszymi gałęziami. Wreszcie kolczaste krzaki tworzą zwartą przeszkodę nie do przebycia. Próba przedarcia się przez nie z góry skazana jest na niepowodzenie. Szukam obejścia u podnóża nasypu. Rozpinam kurtkę i mimo to czuję spływający po plecach pot. Kolejne przeszkody. Mam wrażenie, że nasyp się nigdy nie skończy. Prę do przodu. Przed zwątpieniem broni mnie fakt, że Michał był tu przede mną, odnalazł i zaliczył umiejscowiony gdzieś niedaleko punkt. Niemożliwością jest minąć płynącą w poprzek rzekę i jej nie zauważyć. Jeszcze raz sprawdzam kierunek. Jeszcze przedzieram się przez kolejne krzaki. Uff!!! Wreszcie w świetle czołówki wyłania się kawałek betonowej konstrukcji. Nawet nie sprawdzam co jest dalej. Jestem na miejscu. Na pobliskim drzewie charakterystyczne oznaczenie punktu kontrolnego - pomarańczowa odblaskowa litera U i mała pieczątka na stalowej lince. PK10 zaliczam ok. godz. 2:00 - na liczniku roweru który pozostawiłem blisko kilometr wcześniej 157,6 km. Powrót pokonaną już raz - ale przez to wcale nie łatwiejszą - ścieżką po nasypie. Czuję pewien dreszczyk niepewności. Gdzie jest mój rower? Czy w dobrym miejscu opuściłem nasyp? Dopiero gdy w ciemnościach widzę sylwetkę zabudowań czuję ulgę. Jeszcze chwila i mogę ponownie jechać. Kończy się 12 godzina maratonu (półmetek). Mnie pozwoliło to zaliczyć dziewięć PK. Czy wystarczy sił na dalszą, równie skuteczną jazdę?

Powrót do Dobrego i dalej do asfaltowej drogi w kierunku Młynarów - tam czekają na zaliczenie kolejne punkty. Kilka słów z zawodnikiem nadjeżdżającym z przeciwnej strony. Zwalniam widząc światełka jadących z tyłu bikerów. Po raz kolejny słyszę "cześć wiki". To może być każdy - nie rozpoznaję głosu ani sylwetek, nie widzę twarzy. Dłuższy czas jedziemy razem. Później moi koledzy zaczynają zachowywać się w sposób dziwny, nie do końca dla mnie zrozumiały. Nagle przyśpieszają - przez wiele kilometrów czerwone światełka migają blisko 100 metrów przede mną. Później równie nieoczekiwanie zwalniają, pozostając daleko z tyłu. Czyżby zadyszka? No cóż, każdy jeździ tak jak lubi najbardziej.

Zostawiam z boku PK12. Organizatorzy nie zdołali umieścić tam pieczątki. Na wszystkie punkty i tak braknie czasu więc mogę wybrać te, na których swój pobyt mogę jednoznacznie potwierdzić. Mój najbliższy cel to 17-tka umieszczona wg mapy na zakręcie leśnych dróg. Skręcam prawidłowo z asfaltu w las, dojeżdżam do przejazdu i wymyślam dotarcie do PK od strony torów kolejowych. Wystarczy przejść nasypem 500-600 m zejść do widocznej na mapie drogi i punkt zaliczony. Wszystko w tym rozumowaniu się zgadza. Wszystko, poza tym, że żadnej drogi nie ma. Wydostaję się jakąś zarośniętą leśną przecinka, jedna, druga leśna droga i z powrotem jestem na przejeździe kolejowym. Wyciągam opis punktu "przy przejeździe droga w bok, pojedyncza wysoka sosna przy drodze obok tablicy" - od tego trzeba było zacząć. PK17 (godz.4:14, 185,8 km).

Dojazd leśną drogą a później asfaltami w okolice PK19. Kiedy kończy się asfaltowa droga zaczynają się trudności. Ruszam leśną droga na wprost. Mijam szlaban z zakazem wywożenia śmieci. Po chwili jestem na starym dzikim wysypisku. Tu droga się kończy. Na przeszkodzie kontynuowania wybranego kierunku strome porośnięte zbocze. Krążę po lesie, szukając przejścia. Narastająca bezradność. W pewnym momencie czuję się tak, jak bym był w samym środku dużego nieznanego lasu. Muszę opanować emocje. Rzeczywistość nie jest aż tak straszna. Z kompasem udaje mi się wydostać nad brzeg jeziora. W środku nocy, w środku lasu, na platformie przy brzegu jeziora oświetlona od środka szopa. Coś mocno wątpię czy to jest poszukiwany pomost. Dla pewności sprawdzam kilka drzew w pobliżu. Gdy wycofuję się z szopy wychodzi cierpiący na bezsenność wilk morski. Niestety nie wie czy w pobliżu jest jakiś pomost. Pytany wskazuje tylko kierunek wyjazdu do głównej drogi. Po chwili ponawiam atak. Znów jadę drogą koło szopy. Po kilkudziesięciu dalszych metrach pozostawiam rower i kontynuuję poszukiwania pieszo. Nie mam pewności dokąd prowadzi droga. Idąc wzdłuż jeziora nie mogę przegapić pomostu. PK19 zaliczam o godz. 5:47 - 199,9 km.

Odwrót do roweru i dalej drogą wzdłuż brzegu jeziora. Droga równa i twarda aż zachęca do jazdy. Do czasu. Po kilkuset metrach skręca, ta którą jadę nie jest tak wspaniała. Niepotrzebnie na nią narzekam, wkrótce ta też się kończy. Znowu błoto, woda, powalone w poprzek drogi drzewo. Chyba nawet jakieś ślady rowerowych opon. Czyżby już ktoś tu był przede mną. Mijam drzewo bokiem ale drogi już nie odnajduję. Idę na przemian nieprzedeptanym szlakiem turystycznym, ścieżką wzdłuż jeziora lub po prostu przez las. Omijam podmokłe tereny. Przedzieram się przez dziewiczy las. Miejscami powalone drzewa zmuszają mnie do slalomu, przedzierania się przez krzaki, czy przenoszenie roweru górą. Jest mi ciepło, gorąco jak nigdy do tej pory. Las zdaje się nie mieć końca. Wreszcie wdrapuję się po stromym leśnym zboczu. Jeden, drugi dom w lesie, pierwsze oznaki powrotu do cywilizacji. Ktoś tu musi dojeżdżać. Jadę!!!, wreszcie jadę!!!. Niepostrzeżenie kończy się długa jesienna noc. Mijam asfalt i jadę twardą ale wyboistą polną drogą. Po tym co przeszedłem czuję jakbym poruszał się po idealnie równym asfalcie. Zjeżdżam do mostu, gdzie na wielkim drzewie umieszczone są oznaczenia PK18 (godz.6:50 -208,55 km).

Poinstruowany przez odpoczywających na punkcie zawodników ruszam szybko dalej. Jadę do Fromborka, który jest bazą pomocniczą maratonu. Z miejsca w którym się znajduję nie ma prostego dojazdu, więc kształt czekającej mnie trasy bardzo przypomina mi zęby piły. W bazie i PK20 jestem o godz. 8:05 po pokonaniu 229,6 km. Wypijam gorącą herbatę i pomimo namów dyżurującego tu Marka Szymelisa szybko ruszam na kolejne punkty. Dobrych chęci i sił nie wystarcza na długo. Kierunek wiatru się nie zmienił ale mój kierunek jazdy tak. Z trudnością pokonuję niewielkie wzniesienia. Pomimo, że w pogodzie nic się nie zmieniło po raz pierwszy zaczynam marznąć. Coraz częściej staję w pedałach. Dokucza ból w kręgosłupie. Tracę przyjemność z jazdy. Tracę ochotę do poszukiwania dalszych punktów. Jeszcze mam nadzieję, że to chwilowy kryzys, jeszcze mam nadzieję, że wszystko minie. Nie mija. Zaliczam jeszcze pobliski PK13 (godz.9:21, 247,0 km) i bez przekonania ruszam do położonych blisko siebie PK14, 15 i 16. Nie jestem pewny, który z nich jest łatwiejszy a może uda się dotrzeć do 2 z nich. Wreszcie decyduję się na PK15. Jadę przez Ogrodniki, mijam jakieś skrzyżowanie dróg. Po dalszych kilku kilometrach jestem ponownie na szosie Frombork-Elbląg. Poddaję się, pokonanie kilku dodatkowych nieplanowanych kilometrów jest już ponad moje siły - głównie psychiczne. Jeszcze staram się omijać zakazaną główną drogę, jeszcze nadkładam dodatkowe kilometry ale w końcu i to przestaje mnie obchodzić. Metę osiągam o 13:04 po pokonaniu 298,6 km. W tym czasie zaliczam 14 punktów kontrolnych. Mogło być o kilka więcej ale po raz kolejny w tym roku sił starczyło tylko na pierwsze 20 godzin napierania. Łšcznie z zaliczonym wszystkim zawodnikom PK12 daje to 72 punkty przeliczeniowe i wystarcza na zajęcie 7 miejsca.

Jak jeździ się nocą? Jak ja do odczuwałem? Na pierwszym wiosennym LUC-u czułem się trochę niepewnie. Teraz przyznam się, że jestem zachwycony. Ciemności sprawiają, że można (a nawet trzeba) w całości skoncentrować na jeździe. Lepiej niż w dzień można kontrolować przebyty dystans oraz wyczuwać kierunek jazdy. W dzień widzi się więcej, ale jednocześnie uwagę rozpraszają nieistotne szczegóły krajobrazu. W nocy przez długie odcinki trasy, od jednego charakterystycznego punktu do innego, wzrok musi być skoncentrowany na niewielkim oświetlonym fragmencie drogi. I to, co dla mnie najdziwniejsze, niewytłumaczalne, niezrozumiałe. W moich wspomnieniach z maratonu wcale nie ma ciemności. Nie ma ich w czasie gdy jechałem drogami, nie ma gdy przedzierałem się przez porośnięte chwastami i nieprzyjazny las. Podczas pisania tej relacji ciągle bezskutecznie musiałem przywoływać się do porządku: "facet przecież tam było zupełnie ciemno, jechałeś nocą". Ja tych ciemności nie pamiętam.

Zupełnie inaczej wygląda też nocne poszukiwanie PK. Tu nic nie można zobaczyć z daleka. W okolice każdego punktu trzeba dokładnie, precyzyjnie i bardzo blisko podjechać. Punkty tego maratonu były dużo łatwiejsze do odnalezienia niż podczas wiosennego LUC-a. Może to tych najtrudniejszych już nie dotarłem a może to tylko to doświadczenie o którym wspomniałem na początku relacji.

Krzysztof Wiktorowski (wiki) - nr 16

e-mail: wiki@bg.umed.lodz.pl

powrót



STATYSTYKA TRASY:

Dystans - 298,6 km
Czas - 22 godz. 34 min.
Czas jazdy - 18 godz. 30 min.
Przestoje (głównie piesze poszukiwanie PK) - 4 godz.
Srednia prędkość - 16,7 km/godz.
Max prędkość - 41,2 km/godz.
Zaliczone PK - 14 (z 20)
Punkty przeliczeniowe 67+5 (z 93)
Punkty zaliczone (w kolejności zaliczania) - 1, 4, 3, 5, 6, 7, 8, 9, 10, 17, 19, 18, 20, 13
Punkty niezaliczone - 2, 11, (12), 14, 15, 16


powrót