Zabawa zwana LUC-em

Liro Unreall Challenge - Edycja 4

Puck - 1-2 kwietnia 2006 r.

relacje z innych imprez
powrót

Puck - to w tym mieście, podczas jesiennego Harpagana-24 w 2002 r. rozpoczęła się moja wspaniała przygoda z imprezami ekstremalnymi. Pamiętam doskonale deszcz bębniący wówczas całą noc o dach sali gimnastycznej, start w kompletnych ciemnościach i strugach deszczu oraz czarno-białą mapę na dwóch podwójnie zadrukowanych arkuszach papieru A3, która stanowiła dla mnie jedynie abstrakcyjną plątaninę kresek. Na trasie nie było wcale lepiej: północ mylona z południem, wschód z zachodem, punkty ukryte z tyłu któregoś z kolejnych drzew, wreszcie tłum kilkudziesięciu bikerów bezskutecznie poszukujących punktu ukrytego na jednym ze wzgórz. Na koniec miłe zaskoczenie, pomimo fatalnej (jak mi się wydawało) jazdy miejsce zamykające pierwszą dziesiątkę.

Jak będzie tym razem? Wcześniejsze prognozy pogody nie są optymistyczne. Kiedy dzień wcześniej jadę pociągiem pada deszcz. Z przerażeniem czytam w regulaminie o punktach wymagających szukania i odległych nawet o 50 m od charakterystycznego miejsca w terenie. Przecież ja to już przeżyłem - czyżby powtórka z pamiętnego Harpagana?

Spokojne przygotowania do startu, poznawanie miasta. Powoli zaczynają się zjeżdżać kolejni zawodnicy. Wielu znajomych, których spotykam kilka razy w ciągu roku podczas najróżniejszych imprez ekstremalnych i ci których albo nie kojarzę albo spotykam tu po raz pierwszy. Są organizatorzy: Diablo (Marek Szymelis) i jeden z budowniczych trasy i ubiegłoroczny zwycięzca LUC-a Bartek Bober. Od rana już nie pada, przez chmury zaczyna przebijać się słońce. Robi się nieco bardziej optymistycznie. Na starcie stawia się 30 "szaleńców" pragnących zmierzyć się z 24 godzinnym poszukiwaniem punktów ukrytych (jak zapewniają organizatorzy) w miejscach ciekawych nawet dla miejscowych zawodników. Zdumienie i zaskoczenie budzi udział w imprezie kobiety Kasi Polak. Tego organizatorzy w regulaminie nie przewidzieli. Jadąc w 4 osobowym teamie wyprzedzi znaczną grupę osobników przeciwnej "silniejszej" płci.

Wreszcie są już wszyscy. Przechodzimy na pomost. Odbieramy mapy. Na pierwszy rzut oka trasa wygląda nawet dość przyjaźnie. Wybór optymalnej drogi zaliczania punktów kontrolnych wydaje się być oczywisty (dopiero później okaże się, że prawie każdy widział to nieco odmiennie). Przez kilka minut pozostających od momentu rozdania map do startu zmagam się z problemem jak rozpocząć zaliczanie punktów: wariantem południowym, czy północnym? Na północy pozornie mniej lasów więc trasa łatwiejsza w nocy ale jednocześnie dużo otwartej przestrzeni i możliwość jazdy pod wiatr. Decyduje przypadek, odruch, rozmowa z innymi bikerami. Być może to, że większość planuje skierować się na południe. Nie lubię tłumów, tasującej się stawki zawodników, sugerowania się wyborem trasy przez innych. Kiedy jadę sam to ja decyduję za wybór trasy i odpowiadam za popełnione błędy.

START - 16:30. Od początku decyduję się na plan maksimum (zebranie kompletu punktów). Wyjeżdżam z miasta i skręcam na północ w kierunku Władysławowa. Jadę w kierunku leżącego, tak jakby, "nie po drodze" PK2. Długi asfaltowy odcinek na rozgrzewkę. Nie śpieszę się widząc zawodników jadących z tyłu. Kiedy zbliżam się do miasta, jak rakieta, mija mnie jeden z zawodników - Krzysiek Grzegorzewski (nr 1). Doskakuję i przez kilkaset metrów próbuję utrzymać się na kole. To nie dla mnie, tym tempem mógłbym przejechać 20, może 50 km ale w planach mam o wiele .... wiele więcej.

Znowu samotnie mijam miasto, ośrodek w Cetniewie. Zgodnie z licznikiem za chwilę powinienem trafić na Wąwóz Przeznaczenie a w nim PK2. W miejscu spodziewanego i wyobrażanego sobie niewielkiego kilkumetrowego zagłębienia, widzę głęboki wąwóz. Na krótką chwilę w tunelu pod drogą robi się zupełnie ciemno. Szkoda czasu na włączanie światła. Zatrzymuję się i jak ślepiec robię kilka kroków do przodu. Jeszcze kilkadziesiąt metrów w dół, ostatni pomost przed plażą i przytwierdzona do niego pieczątka PK2 (15 km pokonanych w ciągu 37 minut od startu).

Próby wysłania SMS-a. Bezskutecznie tracę kilka minut. No cóż odrobina techniki i się gubię. Szkoda bo sam naganiałem córkę i znajomych do kompa by oglądali moje poczynania LIVE. Ruszam dalej mijając nadjeżdżającego właśnie Wojtka Piwakowskiego.

Najbliższy cel to PK4. Początkowo jadę rozmiękłą, miejscami błotnistą ociekającą wodą drogą miedzy polami ale już wkrótce asfaltem. Na tym etapie średnia prędkość przekracza jeszcze 24 km/godz. Bezproblemowe zaliczenie kolejnego punktu? - to byłoby zbyt piękne. Na rozwidleniu asfaltowych dróg mylę kierunki (chyba wiem już dlaczego tak przydatny jest obrotowy mapnik). Błąd naprawiam jadąc skrótem przez pola i las - nie jest to lekka i przyjemna jazda. Odnajduję czarny szlak, jadę powoli zastanawiając się, który z licznych "kamyczków" leżących na poboczu może być tym "diabelskim". Nadjeżdża Wojtek, zamieniamy kilka słów a kilkadziesiąt metrów dalej odnajduję głaz wyróżniający się wielkością od dotąd napotkanych - "Diabelski Kamień" o czym zresztą informuje odpowiednia tabliczka. W dzień odnalezienie odległego o 10 m drzewa nie sprawia trudności. PK4 zaliczam o godz. 18:26 po prawie 2 godzinach jazdy i pokonaniu 38,8 km.

Znanym skrótem wracam na asfalt. Jak po sznureczku będę zaliczał kolejne punkty 6, 5 i 8. Na początek idzie punkt na górze Zamkowej. Dojazd asfaltem do podnóża wzgórza nie nastręcza żadnych problemów. Dalej jest już gorzej, szczyt wzgórza znajduje się prawie 100 m powyżej powierzchni jeziora Żarnowieckiego. Pozostawiam rower w bezpiecznej odległości od szosy i wdrapuję się po stromym zboczu niemal "na czterech". Naprężone łydki twardnieją, mam wrażenie, że za chwilę eksplodują. Muszę zmienić technikę pokonywania wysokości teraz lekko trawersując zbocze. Myślę o tym co mówił Daniel przed startem "nie ma takiej górki na którą nie można by wjechać rowerem". Jestem pewny, że tu nie wjechał. Zresztą niby po co. Wreszcie ulga, podejście się wypłaszcza. Wychodzę na szeroki grzbiet. Tylko, które ze spróchniałych drzew na szczycie jest tym z opisu punktu. Jest widno, więc długo nie szukam. PK6 zaliczony o godz. 19:12 (2 godz. 42 min. i 51,2 km od startu).

Prawdę mówiąc to na szczycie brakuje mi tylko jednego elementu. Wyobrażam tu sobie mały namiocik, ognisko i wyglądającą z namiotu głowę zaspanego harcerzyka. Kiedy dam mu kartę do zaliczenia, usłyszę: "no dobrze, a gdzie rower, proszę wrócić na dół i zgłosić się z rowerem przecież to jest maraton rowerowy".

Zbiegam w dół, asfaltowa droga, skrót do Żarnowca przez opadający grzbiet Zamkowej Góry i wkrótce zmierzam w kierunku Odargowa. Kiedy zastanawiam się jak dotrzeć na PK5 czeka mnie miłe zaskoczenie droga i drogowskaz "Diabelski kamień" - 1,5 km. Kolejne tabliczki usypiają moją czujność, wreszcie zauważam, że od pewnego czasu żadnego drogowskazu już nie widziałem. Zatrzymuję się by sprawdzić mapę, z przeciwnej strony nadjeżdża zawodnik z nr 30 Sławek Putresza. Też szuka punktu ale tam skąd nadjechał go nie ma. Wracamy kilkadziesiąt metrów, oznakowanym szlakiem, wspinamy się lekko do góry, jest wielki kamień a poniżej niego drzewo z literką "U". To ostatni punkt zaliczony u schyłku dnia. By wpisać kilometry i czas do karty i kontynuować dalszą jazdę wyciągam z sakwy czołówkę. PK5 zaliczam o godz. 19:54 (3 godz. 24 min. i 61,5 km od startu).

Razem ze Sławkiem wyjeżdżam w kierunku PK8. Punktu, którego opis warto przytoczyć: Oficjalne (bez tablic) wyjście na plażę z dębem po środku. Przed plażą w prawo przez złamany szlaban, 50m do słupa, znowu w prawo, drogą ok. 50m, drzewo z prawej. No dobrze ale najpierw trzeba w pobliże tego punktu dotrzeć. Po krótkiej wspólnej jeździe, każdy wybiera własny wariant. Sławek jedzie skrótem przez las, ja najkrótszą drogą do asfaltu. Ponownie spotkamy się kilkanaście minut później po przeciwnej stronie łąk. Wjeżdżamy w ciągnący się wąskim pasem wzdłuż morza las. Jest zakręt drogi, droga z lewej strony, za kilkaset metrów musi być: "wyjście na plażę z dębem po środku". Musi być, ale nie ma. Dojeżdżamy do asfaltowej drogi, to już początek miejscowości Dąbki. Zaledwie 1 km od ostatniego zidentyfikowanego na mapie punktu. Wracamy i po kilkuset metrach skręcamy w drogę (bez dębu) w kierunku morza. Sprawa się szybko wyjaśnia, dąb z opisu rośnie przy drodze równoległej. Jedziemy szukając złamanego szlabanu, mijamy kilka - ale nieuszkodzonych. Wreszcie nad samym morzem jest ten właściwy. Realizujemy dokładnie program z przytoczonej instrukcji: szlaban-słup-drzewo. Kiedy widzę kilkunastoletni sosnowy lasek i dziesiątki/setki gęsto ustawionych pni ogarnia mnie śmiech. NIE - mylicie się sądząc, że poszukując właściwego drzewa spędziliśmy tu wieki. Drzewo jest dobrze oznaczone i łatwe do błyskawicznego odszukania (nawet w nocy). PK8 zaliczony o godz. 20:47 (po 4 godz. 17 min. i 70,3 km od startu).

Po krótkich odcinkach dzielących ostatnie punkty teraz długi kilkunastokilometrowy przeskok do PK12. Wygląda na dość łatwy, asfalt, asfalt, dużo asfaltu. Na początek warto chyba wykorzystać widoczny skrót z Dąbek bezpośrednio do Żarnowca (to droga krótsza o 3-4 km). Początkowo zjazd z asfaltu nie zapowiada późniejszej masakry. Jest miękka polna droga między polami/łąkami, mniejsze i większe zagłębienia z wodą, jest błoto, dużo błota. Sądząc po wyglądzie miejscowi pokonują tą drogę tylko ciężkim sprzetem. Najgorsze są słabo widoczne w świetle czołówki koleiny. Na jednej z nich tracę równowagę, "rantuję" i po chwili czuję, że z przednim kołem jest coś nie w porządku. Koło nie mieści się między klockami hamulca. Wypinam przedni hamulec, czy przy takiej szybkości 2 hamulce będą niezbędne. Koszmar zdaje się nie kończyć, do przodu pcha nadzieja, że w końcu droga musi się zmienić. Owszem zmienia się ale za każdym razem na gorsze. Więcej wody, wiecej błota. światła z przeciwległego skraju łąk - oznaka istniejącej tam cywilizacji i nadzieja na twardą asfaltową drogę zbliżają niemal niezauważalnie. Najgorsze odcinki pokonuję prowadząc rower. Czasami muszę mocno pogłówkować by przejść nie wpadając po kostki w błoto lub wodę. Bilans "skrótu" głęboko pod kreską, niepotrzebnie tracę czas, tracę siły no i wreszcie uszkadzam koło.

Jadąc wygodnym asfaltem zapędzam się do pierwszych domostw Choczewa. Wreszcie obok szosy są tory. Schodzę na nie w okolicach zrujnowanego budynku stacyjnego. Wracam torami na przemian jadąc lub prowadząc rower. Zatrzymuje mnie zwarta ściana drzew porastających nie używane od dawna (sądząc po wysokości drzew) tory. Zostawiam rower i próbuję odszukać punkt, wchodzę, schodzę z nasypu po kilka razy. Tracę blisko pół godziny. Czuję się bezradny wobec otaczających mnie zarośli. Wreszcie dzwonie po pomoc do organizatora. Właściwie powtarza dokładnie to samo co przeczytałem w opisie: Miejsce gdzie linia kolejowa wchodzi w wysoki las, na skraju wąwozu, na wschód od torów. Niby słowa te same ale docierają do mnie lepiej od słowa pisanego. Czyżbym dołączył do tej grupy osób, które nie rozumieją znaczenia przeczytanego tekstu?

Wchodzę między drzewa porastające tory. Posuwam się kilkanaście metrów do przodu. Zostawiam rower, wychodzę na skraj wąwozu, idę kilkanaście metrów jego skrajem. Tu drzewa rzeczywiście są znacznie wyższe. Jest i to jedno posiadające przymocowaną do niego pieczątkę. No cóż "wysoki las" jest pojęciem względnym, szczególnie gdy ogląda się go nocą. PK12 zaliczam o godz. 22:27 (po pokonaniu 93,5 km, prawie 6 godzin od startu).

Sześć punktów zaliczonych w ciągu 6 godzin - jak na razie mieszczę się w planie: 1 punkt = 1 godzina + rezerwa czasowa.

Wyjaśniam nadjeżdżającemu Sławkowi gdzie powinien szukać punktu i ruszam dalej. Przez Osieki, Lubiatowo bez problemu docieram nad brzeg morza, droga równoległa do plaży w pewnym momencie kończy się, podmyta przez wodę, prawie metrowym uskokiem. Schodzę na plażę. Nigdy nie sądziłem, że jazda plażą jest tak uciążliwa. W ciemnościach z trudem wybieram twardsze, dające się pokonać rowerem fragmenty. Nie rozróżniam piasku od niewielkich rozlewisk. Kiedy próbuję stanąć, noga ląduję w wodzie. Wreszcie licznik wskazuje, że jestem w okolicach PK10. Prowadzę rower szukając wyjścia na plażę. Jest to właściwe oznaczone numerem 47. Teraz od zachodniej strony na trawiastym pasie przed plażą szukam czerwonego słupka. Przeskakuję przez barierkę ograniczające przejście na plażę, przeczesuję większą przestrzeń. Trwa to dobre kilkanaście minut. Wreszcie dochodzę do wniosku, że słupkiem jest drewniana konstrukcja tuż obok barierki. Wyobrażam sobie, że w dzień zabejcowane drewno musi mieć odcień rdzawoczerwony. Na południe od słupka, za drogą rozpoczyna się las, a na jednym z drzew w tym lesie musi być pieczątka, przy pomocy której potwierdzę obecność w tym miejscu. Przeczesuję duży kawał lasu w promieniu ponad 50 m od wyjścia na plażę, oglądam drzewa z każdej możliwej strony, wspinam się w górę, schodzę w dół. Na skraju lasu, nieopodal wyjścia odkrywam jedyne drzewo z literką U i dwoma białymi prostokątami namalowanymi powyżej. Niestety brak seledynowego podkreślenia ani pieczątki. W desperacji dzwonię do organizatora. Tym razem rozmowa niewiele pomaga. Jeszcze raz obchodzę teren i tuż przed północą o 23:46 poddaję się. Nic więcej nie jestem w stanie tu znaleźć a zabawa przecież musi trwać nadal. Odczytuję stan licznika 106,4 km. Teraz kiedy piszę tą relację wiem, że czerwony słupek, właściwe drzewo z literą U i podkreśleniem oraz pieczątką było dalej na północ od wejścia a tam już nie dotarłem.

Do kolejnego punktu (PK15) mam dokładnie 10 km. Przed startem planowałem pokonać je plażą. Krótki rekonesans na plaży przed PK10 koryguje moje plany. Jadę całkiem przyzwoitą drogą ciągnącą się lasem wzdłuż plaży (tak jest przynajmniej na początku). Później droga zaczyna się kręcić, rozwidla się, opuszcza bezpośrednie sąsiedztwo plaży, powraca w jej pobliże, znowu ją opuszcza. Zawsze próbuję wybierać najlepszą z dróg prowadzących w miarę blisko plaży. Intuicja nie zawodzi mnie aż do osiągnięcia celu. Gdzieś w oddali zaczynam widzieć regularne i coraz wyraźniejsze przebłyski światła - czyżby jakaś latarnia? W miarę pokonywania kolejnych odcinków zmienia się jakość drogi, są odcinki podmokłe i błotniste, są odcinki mokrego wciskającego się wszędzie piasku, są na drodze rozległe łachy suchego (nawet w tych warunkach) piasku. Coraz częściej prowadzę rower, zamiast na nim jechać. Teraz rozumiem widok przed startem, typowy sprzęt to "góral" i grube lub bardzo grube opony. Mój trekking jest na tej imprezie chyba jedynym ewenementem.

W lesie panuje absolutna cisza i absolutne ciemności,. Od czasu do czasu gdzieś błysną na chwilę i znikną dwa błyszczące punkciki. W pewnej chwili gdzieś w oddali widzę dwoje dużych okrągłych oczu. Czuję się nieswojo, nie umykają jak zwykle w popłochu. Gdy jestem już naprawdę blisko drogę niespiesznie, tak od niechcenia opuszcza, niewielka sarenka.

Droga przez las ciągnie się niemiłosiernie, mam okresy zwątpienia. Moje morale silnie nadszarpnęły już perypetie z PK10. Może odpuścić sobie PK15, przecież nawet nie mam pewności czy trafię w jego pobliże. Gdy na liczniku wybija 10 km zatrzymuję się przy drodze prowadzącej w kierunku plaży, chcę jeszcze raz przyjrzeć się mapie. Z przeciwnej strony pojawia się gość z dwoma reflektorkami. Pytam: Gdzie punkt?. Słyszę: Aj... NIE WIEM. Chyba tylko raz podczas wszystkich moich startów w maratonach usłyszałem podobnie "ścisłą" odpowiedź.

Nie szkodzi. Wbrew pozorom, w tej sytuacji, ta odpowiedź wszystko wyjaśnia. Jadę pewnie w kierunku skąd nadjechał mijający mnie właśnie biker. Napotkana po niecałym kilometrze betonowa płyt(k)a potwierdza wybór. Są ruiny i drewniany słup z wcięciem. PK15 zaliczam o godz. 1:06 (na liczniku 117,4 km). Ostatnie 11 km pokonałem w ciągu 80 minut. Przy braku postojów oznacza to średnią szybkość jazdy/prowadzenia roweru 8 km/godz.

Czytam opis kolejnego punktu na trasie - PK16: Labirynt ... Boczne przecinki są b. słabo widoczne. Drzewo ok. 3m na wschód od drogi. Brzmi to bardzo zniechęcająco. Rozsądek nakazuje odpuścić sobie ten punkt. Ambicja pcha bym spróbował. W panujących ciemnościach namierzenie najbliższej przeprawy przez rzeczkę Chełst oddzielającą mnie od stałego lądu okazuje się niemożliwe. Właściwie nie próbuję nawet tego robić. Jadąc leśnymi drogami nadrabiam wiele kilometrów by wreszcie znaleźć most w okolicach latarni Stilo. Stąd już jadę bezproblemowo przez Sasinko, Ulinię do miejscowości Sarbsk.

Dopiero tu zaczyna się prawdziwe poszukiwanie PK16. Ruszam drogą prosto na południe. Z braku jakichkolwiek oczywistych punktów orientacyjnych mogę liczyć tylko na dobrze odmierzoną odległość. 2 km (20 mm na mapie) od cieku wodnego i 1 km od skrzyżowania dróg. Ok. 100 metrów wcześniej zatrzymuje się Krzysiek. Zostawiam rower. Przeszukujemy 5 metrowy wschodni skraj drogi na długości kilkuset metrów. Bez skutku. Później jeszcze raz dokładniej. Drzewa z charakterystycznym oznaczeniem punktu kontrolnego ani śladu. Czyżby to nie była właściwa droga? Krzysiek zostaje i jeszcze próbuje, ja już wiem, że dalszy pobyt w tym miejscu nie ma sensu. Kolejne godziny spędzone w tym miejscu mogą nie przynieść spodziewanego rezultatu. Około godz. 3:20 rezygnuję i wracam. Dotychczasowe nieodczuwalne kropienie zastępuje regularny deszcz. Na błotnistej, pooranej koleinami polnej drodze tracę równowagę zaliczam glebę. Przednie koło deformuje się o kolejne milimetry (jeszcze mieści się w widelcu). Urwany mapnik, mocuję niezawodną, szeroką przeźroczystą taśmą samoprzylepną.

Do bazy dodatkowej pozostaje jeszcze ok. 6 km. Latem prowadzi tu szeroka, porządna gruntowa może nieco nierówna droga. Jak ta droga wygląda w tydzień od czasu gdy deszcze rozpuściły ostatni zimowy śnieg, w dzień po ostatnich opadach? Każdy może sobie wyobrazić. Równie często jadę co i prowadzę rower lawirując w poszukiwaniu zdatnego do przejścia miejsca. Ostatnie lawirowanie prowadzę między zaatakowanymi od niewłaściwej strony budynkami gospodarskimi. Do bazy zachodniej przybywam o godz. 4:44 (maraton trwa już ponad 12 godzin, na liczniku mam 147 km).

W bazie jakiś gość odsypia dotychczasową jazdę. Ja piję gorącą herbatkę. Zjadam zabrane ze sobą kanapki i biorę się za doprowadzenie przedniego koła mojego roweru do stanu używalności. W bazie pojawiają się faworyci. Jest Daniel śmieja i Andrzej Chorab - to pierwsi z zawodników, którzy pojechali wariantem południowym. Daniel, jak zwykle, znika już po kilku minutach.

Chociaż znowu pada ruszamy ze Sławkiem by zaliczyć kolejne punkty: 19, 17 i 18. Mijamy Łebę dojeżdżamy do morza, po kilku nieudanych próbach namierzamy południowe ogrodzenie terenu wojskowego. Ostatni piaszczysty odcinek do północno-zachodniego rogu ogrodzenia każdy pokonuje już bez roweru. Tu spotykam Jurka ścibisza znajomego z pieszego Wolina, górskiego Klasyka Kłodzkiego czy Imagisa. To będzie jego 8 zaliczony punkt (mój 9). PK19 - godz. 6:23 (od startu minęło prawie 14 godzin, w tym czasie przejechałem 155,8 km).

Powoli rozwidnia się. W tych warunkach i jazda i zaliczanie kolejnych punktów jest już przyjemnością. Nawet rozmoczone i rozjeżdżone drogi nie są tak uciążliwe. Na kolejnym punkcie PK17 na pomoście nad (dosłownie nad) jeziorem Łebsko melduję się o godz. 7:21 (licznik wskazuje 170,4 km). To oznacza, że ostatni odcinek (w dużym stopniu leśną drogą) pokonałem z zawrotną szybkością 15 km/godz.

Dojazd do pobliskiego PK18 to formalność. Dalej to już łagodniejsza wersja zdobywania PK6 na Górze Zamkowej. Wejście na szczyt wzniesienia jest łagodniejsze i krótsze. Tu obiektem poszukiwań jest jeden z licznych: podwójny buk przy zachodnim wierzchołku góry. Pojęcie "wierzchołek" jest dość umowne. Drzewo znajduje się prawie na grzbiecie opadającym już na zachód. Współczuję tym, którzy musieli punktu poszukiwać jeszcze nocą. Najbardziej odległy od Pucka PK18 zaliczam o godz. 8:09 (na liczniku mam 178,3 km).

Przede mną kolejne punkty: 13, 14, 11 ... Jazdę ułatwia wiatr wiejący prosto w plecy. Jazda przez Wicko wydaje mi się niepotrzebnym biciem kilometrów. Wybieram skrót. Chyba jestem zmęczony, ta droga nie doprowadzi mnie szybko do asfaltu z drugiej strony miejscowości. Skręca i prowadzi równolegle do łąk. Kierunek dobry ale skrót nie na tę porę roku. Kiepska polna droga, którą w dzień udaje się nawet pokonywać bez zsiadania z roweru, w pewnym momencie opada do poziomu okolicznych łąk. Gruba warstwa błota pokrywającego drogę sprawia, ze nawet miejscowi omijają ten fragment drogi jadąc łąką. Taplanie się w błocie nie wydaje mi się właściwe. Wybieram jedyną możliwość by pokonać tę przeszkodę na sucho. Z przodu mała tarcza, z tyłu największy tryb i powoli ruszam po miękkiej, nasączoną wodą, uginającej się trawie. Staram się wybierać najsuchsze fragmenty a i tak miejscami (gdybym się zatrzymał) woda sięgnęłaby mi powyżej kostek. Uffff. Udało się. Pokonuję przeszkodę pomyślnie: rower czysty (nawet jakby trochę umyty), ja z suchymi nogami.

W miejscowości Gęś opuszczam skraj łąk i wdrapuję się na wysoką skarpę. Nad łąki zawrócę ponownie zaledwie o kilometr dalej. Na skraju lasu, obok przepływających strumyków znów spotykam rozglądającego się bezradnie Krzyśka. Bez przekonania przeszukuję drzewa w okolicy miejsca, które on uznał za poszukiwany przepust rzeki pod drogą. Bez skutku. Mnie to miejsce, nie pasuje do tego co widzę na mapie. Wskakuję na rower i jadę dalej w kierunku jedynego pewnego punktu orientacyjnego (widocznego na mapie i w terenie mostu na Kanale Łebskim). Skręcam wcześniej w drogę prowadzącą w kierunku łąk. Jest kolejny przepust i (po krótkich poszukiwaniach) punkt w kępie drzew. PK13 zaliczam o godz. 9:48 (maraton trwa już ponad 17 godzin, w nogach ponad 200 - dokładniej 201,3 km).

Wyjeżdżając znad łąk mylę drogi. Jak zwykle nie chcę wracać. Kilkaset metrów pokonuję jadąc skrótem przez porośnięte zbożem pola. Ile jeszcze takich i podobnych skrótów wytrzymają moje nogi? Wracam do kamienistej drogi, kilka minut później mam już asfalt. Asfalt i wiatr niewiele pomagają. Po blisko 19 godzinach jazdy dopada mnie kryzys. Myślę, że to skutek ciągłego pośpiechu i w efekcie niedostatecznego odżywiania. Zjadam słodycze, kanapki - nie pomaga. Siłą woli walczę dalej. Bez problemu odszukuję pobliski PK14. W dzień wieża młyna jest widoczna już z daleka, podobnie jak głaz ok. 50 m.od wieży i drzewo za nim. PK14 zaliczam o godz. 11:17 (na liczniku mam 223,5 km).

Wybieram dziwną opcję dojazdu w pobliże kolejnego PK11. Asfaltem jadę przez Chrzanowo i Wysokie. Tu niepomny dotychczasowych doświadczeń wybieram atrakcyjnie wyglądający (tylko na mapie) skrót przez pola i lasy w kierunku Swietlina. Już sam początek powinien mnie do tego zniechęcić - błoto, i koleiny. Jazda jedną z dróżek doprowadza mnie do wyrębu, przedzieram się bezdrożami przez las, wreszcie decyduję na odwrót, napotkaną drogą wracam do asfaltu który nieprzemyślanie opuściłem w poszukiwaniu skrótu. Mijam Swietlino zjeżdżam nad łąki ale nie mam sił i ochoty by kontrolować mapę. Jeszcze wykonuję jakieś nerwowe, nieskoordynowane i nieprzemyślane ruchy, jadę do przodu, cofam się, szukam śladów moich poprzedników, skręcam w jakąś drogę, wracam .... To najwyraźniej objawy mojej orientacyjnej agonii. Ostatecznie punkt minę w odległości kilometra i nie będę w stanie zmusić się do dalszego jego poszukiwania. Dla mnie zabawa zwana LUC-em już się skończyła.

Chociaż do końca pozostało jeszcze 4 godziny, w zasięgu pozostają kolejne 2 punkty, jedyne o czym w tej chwili marzę to równiutki asfalt, wiatr w plecy i meta. Asfalt jest gdzieś niedaleko chociaż poza zasięgiem mapy, która posiadam. Wreszcie przez Boże Pole docieram do wymarzonej drogi. W bazie melduję się o godz. 15:20 po 22 godzinach i 50 minutach od startu i przejechaniu 287 km i zaliczeniu 13 punków kontrolnych.

Trasa była do pokonania a punkty do odnalezienia. Mogą to poświadczyć wyniki dwóch osób które tego dokonały. Podobnie jak podczas puckiego Harpagana zwyciężył Daniel śmieja z rewelacyjnym czasem poniżej 21 godzin. Drugie miejsce zajął równie utytułowany w rajdach na orientację Andrzej Chorab.

Swój udział w maratonie określiłbym umiarkowanym sukcesem. Udział w LUC4 był moim nocnym debiutem. Jak zwykle zawodziła nawigacja. Nie odnalazłem PK10 i PK16. Kilkakrotnie niepotrzebnie traciłem siły na bezsensownych skrótach. Chociaż mogło być nieco lepiej osiągnąłem wynik na miarę aktualnych możliwości kondycyjnych i nawigacyjnych. Już ostrzę sobie pazurki na LUC-5. Jesienią może być tylko lepiej. Taką przynajmniej mam nadzieję.

Krzysztof Wiktorowski (wiki) - nr 4

e-mail: wiki@bg.umed.lodz.pl

powrót



STATYSTYKA TRASY:

Dystans - 287 km
Czas - 22 godz. 50 min.
Czas jazdy - 17 godz. 40 min.
Przestoje (głównie poszukiwanie PK) - 5 godz. 10 min.
Srednia prędkość - 16,71 km/godz.
Max prędkość - 51,2 km/godz.
Zaliczone PK - 13 (z 20)
Punkty przeliczeniowe 56 (z 82)
Punkty zaliczone (w kolejności zaliczania) - 2, 4, 6, 5, 8, 12, 15, 20, 19, 17, 18, 13, 14
Punkty niezaliczone - 1, 3, 7, 9, 10, 11, 16


Dane szczegółówe (PK - godzina - kilometry):


Start - 16:30 - 0 km
PK2 - 17:07 - 15,29
PK4 - 18:26 - 38,76
PK6 - 19:12 - 51,2
PK5 - 19:54 - 61,5
PK8 - 20:47 - 70,3
PK12 - 22:27 - 93,5
(PK10 - 23:46 - 106,4) niezaliczony
PK15 - 1:06 - 117,4
(PK16 - 3:20 - ok.140) niezaliczony
PK20 (baza dodatkowa) - 4,44 -147,6
PK19 - 6:23 - 155,8
PK17 - 7:21 - 170,4
PK18 - 8:09 - 178,3
PK13 - 9:48 - 201,3
PK14 - 11:17 - 223,5
META - 15:22 - 287 km

powrót