.
Po ubiegłorocznej nieobecności na KMT udaje mi się wcisnąć mój ulubiony ultramaraton w kalendarz planowanych startów. W bazie maratonu i na trasie spotkam wielu znajomych. Mam też okazję poznać osobiście kilka kolejnych osób znanych z forum podróży rowerowych (Gerwazy, Owsianka). Mój rower wzbudza lekkie zdumienie ale to sprawdzian sprzętu przed terenowym Carpatia-Divide.
Nadchodząca noc to ostatnia szansa żeby dobrze się wyspać. Wkrótce po 22-giej większość uczestników zalega na polowych łóżkach w namiotach przygotowanych przez organizatora. Wielu innych korzysta z własnych namiotów. Większość to nie znaczy wszyscy. Kilka osób biesiaduje przy ognisku. Jeden z gówniarzy co pewien czas ulubione kawałki podgłaśnia na pełen regulator. W takich warunkach nie da się usnąć. Pobudzenie organizmu uniemożliwia sen przez kolejne kilka godzin. Hałas dochodzący z pobliskiej autostrady i linii kolejowej oraz mrówki, nie ułatwiają zadania.
Start honorowy grupy w której się znalazłem nastąpi tuż przed ósmą. Jest dostatecznie dużo czasu by na spokojnie przygotować się do jazdy. Tym razem znalazłem się wśród o klasę mocniejszych zawodników. Przynajmniej ci, których znam (Krzysiek i Rafał), z pewnością zjawią się na mecie dobre kilka godzin przede mną. Nie ma się co przejmować i tak najchętniej jeżdżę samotnie. Trudno wszystkim dogodzić, kiedyś narzekałem, gdy trafiłem do grupy turystycznej.
Połączona grupa jest zbyt liczna. Najsilniejsi zawodnicy wychodzą na mocną zmianę, by dokonać naturalnej selekcji. Rozsądek nakazuje by odpuścić sobie tak szybką jazdę. Sił ma wystarczyć przecież nie na kilkadziesiąt ale na kilkaset kilometrów. Od tej pory poza krótkimi odcinkami będę jechał zupełnie samotnie. Nieoczekiwanie robi się tak pusto, że zastanawiam się czy jadę właściwym śladem a nie np. zacząłem pokonywać trasę w przeciwnym kierunku (przez Śrem mamy przejeżdżać dwukrotnie). Przed położonym na 150 km punkcie żywnościowym w Lubiążu dołączam do nadjeżdżającej z tylu profesjonalnie, jednolicie ubranej grupy. Szybkość wzrasta, a ja odpoczywam jadąc na końcu grupki.
Szybki posiłek - pierogi o nieokreślonym bliżej składzie i smaku. W przeciwieństwie do większości stołujących się w tym miejscu zawodników, nie widzę powodu by spędzić tu nawet minuty dłużej. Uzupełniam bidony. Chwytam banana, słodką bułkę i jadę dalej. Mimowolnie słyszę jak grupa "profesjonalistów" zarządza godzinną przerwę. Pomimo szybkości z jaką się poruszali nie dogonią mnie ani przed drugim punktem żywieniowym ani przed dotarciem na metę.
Trasa wykręca w kierunku zachodnim. Sprzyjający wiatr ułatwia jazdę. Gdzieś na horyzoncie pojawiają pierwsze wzniesienia. Zmniejsza się odległość do Dzierżoniowa, gdzie po raz drugi zatrzymam się na posiłek. Z wytęsknieniem ale i z obawami oczekuję na górski odcinek maratonu. Bardzo chciałbym mieć już to za sobą.
Wreszcie jest. Zaczyna się pierwszy podjazd. Wkrótce jadę wzdłuż sztucznego zbiornika na przepływającej doliną rzece. Tak naprawdę to była dopiero namiastka podjazdu. Wszystko co najlepsze dopiero przede mną. Z nadzieją patrzę na każdy zakręt, na każde zalamanie drogi. Może to już tu będzie najwyższy punkt. Krótki postój na grzebiecie i ruszam dalej. Przyjemność ze zjazdu psuje wolno jadący mieszczuch kurczowo trzymający się kierownicy swojego samochodu. Szkoda tak pięknego zjazdu.
Pierwsza przeszkoda pokonana. Przede mną jeszcze dwie hopki. Podjazd się przedłuża, słońce mocno przygrzewa. Mijają mnie kolejni zawodnicy. Wreszcie podjazd robi się tak stromy, że kilku szosowców daje mi dobry przykład i zsiada z rowerów. Tylko przez chwilę walczę z pokusą wpychania roweru. Powoli zmagam się z przeciwnościami, systematycznie zwiększając wysokość. Wreszcie robi się badziej płasko i po chwili osiągam szczyt wzniesienia. Kilkanaście osób odpoczywa tu i (chyba) świętuje sukces wynikający z pokonania podjazdu.
Na końcu zjazdu w Dzierżoniowie czeka kolejny, ostatni na dzisiejszej trasie punkt żywieniowy. Tym razem jest to niezidentyfikowana zupa podawana w wydrążonym w środku chlebie. "Naczynie" to ma podstawową wadę. Gorąca zupa nie stygnie, uniemożliwiając szybkie zakończenie posiłku. O jakości wolałbym nie dyskutować. Punktem odniesienia na zawsze pozostanie pierwszy mój start w II KMT po którym przytyłem 2 kilogramy. Ale to były zupełnie inne czasy.
Wreszcie kończę zmagania z gorącym posiłkiem. Uzupełniam wodą 3 litrowe bidony i mogę jechać dalej. To dopiero półmetek więc napojów musi wystarczyć na ponad 250 km. Nieco gorzej jest z zapasami jedzenia. Nie chciałbym się już zatrzymywać na jakiekolwiek zakupy.
Niby górskie podjazdy już się skończyły ale na drodze przejazdu wypiętrza się doskonale rozpoznawalne nawet przeze mnie wzniesienie - góra Ślęza. Co prawda nie da się tam wjechać asfaltową drogą, jednak będziemy przejeżdżać jej zboczem. Kiedy rozpoczyna się podjazd mijają mnie kolejni zawodnicy. Co ciekawe, są wśród nich tacy, ktorzy wyprzedzaja mnie już kolejny raz. Nadjeżdża również Irek. Rozmawiając bez trudu osiągamy najwyższy punkt drogi. Przypomina mi się ile wysiłku kosztował mnie ten podjazd kiedy jechałem tędy zaliczając gminy. Znajomy biker ratuje mnie dwoma słodkimi bulkami. Łącznie z zapasami, które posiadam wystarczy by dojechać do mety bez zatrzymywania się.
Przez dłuższy czas jadę w czteroosobowej grupce. Zmęczenie, zapadające ciemności i oślepiające czerwone lampki jadących ze mną bikerów sprawiają, że zostaję z tylu i wybieram samotną jazdę. Jadę przez cały czas widząc światełka jadących z przodu zawodników. Gdy ci skręcają z trasy do znajdującej się kilkaset metrów dalej stacji benzynowej, pozostaje mi zupełnie samotna jazda.
Wolno zmieniające się wskazania licznika działają przygnębiająco. Do mety pozostało jeszcze 197, 196, 195 km ... Odległość wydaje się niemal nierealna, niemożliwa do pokonania. Trwa beznadziejna jazda do celu, który w żaden namacalny sposób nie przybliża się. Liczę, że trochę otuchy doda widok zawodników, którzy zatrzymali się na stacji ale przecież jadą szybciej i lada moment powinni mnie minąć. Mijają godziny a nie pojawiają się.
Wreszcie nadjeżdża Irek. Jedzie na tyle szybko, że nie mam ochoty by się do niego przyłączyć. Przez chwilę rozmawiamy o jeszcze jednej przeszkodzie czekającej na trasie - wzgórzach Trzebnickich. Nawet nie mam pojęcia na którym to będzie kilometrze. Wreszcie jest. Rozpoczyna się długi łagodny wydawałoby się niekończący podjazd. W ciemnościach trudno określić kiedy się skończy. Jazdę utrudnia przeciwny, zachodni wiatr. Po pierwszym podjeździe przychodzi kolejny i jeszcze jeden. Zjazd do Trzebnicy kończy zmagania z nieprzychylnym terenem. Dalej będzie już tylko płasko, przynajmniej ja nie przypominam sobie jakichkolwiek wzniesień.
Po nieprzespanej nocy przychodzi to czego obawiałem się już od początku nocy. Wyciągam srebrną buteleczkę i pociągam 5-6 łyków mocnej kawy. Na dłuższy czas senność mija. Kiedy uporczywie powraca, kolejne porcje kawy pomagają na dalszych odcinkach nocnej trasy. Wreszcie wysycha źródełko mocy. Nie mam ochoty na sprawdzanie po raz kolejny wszelkich niedoskonałych metod walki ze snem. Zatrzymuję się pod najbliższą wiatą. Zakładam cieple ciuchy, opieram o bagażnik i zapadam w krótki ale owocny sen. Po kilkunastu minutach pobyty na przystanku i 10 minutowej drzemce, obudzony mogę bezpiecznie jechać dalej.
Do mety pozostaje już naprawdę blisko. Jeszcze ostatni wysiłek i melduję się w bazie o godz. 8:21 czyli 24:26 od startu honorowego i 23:56 od startu ostrego. Czas jazdy 22:56 oznacza, że wszelkie postoje zajęły mi aż 1,5 godziny. Miejsce w stawce zawodników nie ma znaczenia. Zresztą na amatorskiej imprezie jaką jest Kórnicki Maraton Turystyczny nie jest nawet notowane. Czas w jakim przejechałem dystans 530 km jest dla mnie zupełnie satysfakcjonujący.
Dystans - 529,3 km
Czas od startu honorowego - 24 godz. 26 min.
Czas od startu ostrego - 23 godz. 56 min.
Czas jazdy - 22 godz. 56 min.
Czas postojów - 1 godz. 30 min.
Prędkość śr. - 22,8 km/godz.
Prędkość max. - 57,6 km/godz.
Przewyższenia - 3190 m