.

Kompania Korna

z cyklu Wiosenne Czarne KoRNO


Lanckorona, 22-23 marca 2019 r.

(relacja)

relacje z innych imprez


powrót


Przede mną kolejny drugi już rajd na orientację organizowany przez Basię i Grześka Czarnych. Na pierwszą edycję czyli Wiosenne Czarne Korno zapisałem się niejako "przypadkiem". W tym roku robię to z pełną świadomością (nie)przyjemności jakie mogą mnie czekać na trasie. Z pewnością tak jak w ubiegłym roku będą nierowerowe punkty kontrolne, pchanie roweru pod górkę, piesze wędrówki tam gdzie roweru nie można lub nie warto ze sobą zabierać. Na trasie będą też wierszowane zagadki. W niektórych wystarczy wpisać oczywistą odpowiedź znalezioną np, na tablicy informacyjnej, na innych trzeba będzie na kilka minut zatrzymać się, poszukać, pogłówkować i rozszyfrować "co autor miał na myśli". Nie bez znaczenia na decyzję o starcie jest wydłużony do 24 godzin czas trwania rajdu.

Plik składający z 4 map + opisy punktów rozdany. Tym razem nie rozglądam się za Ewą i Jarkiem, z którymi pokonałem trasę wiosennej Liczyrzepy i przyjechałem do bazy. Dzisiaj czeka mnie samotna, na początek nocna, walka o przetrwanie (start wyznaczony jest na godz. 23). Podstawowe pytanie brzmi: od której części trasy rozpocząć jazdę? Na północy są bardziej płaskie tereny, na południu teren bardziej górzysty. Jak bardzo górzysty dowiem się dopiero będąc na trasie. Jest jeszcze mapka trasy rekreacyjnej z gęsto położonymi punktami w najbliższej okolicy bazy (18PK i 900 punktów przeliczeniowych). Chociaż to bardzo łakomy kąsek, nie przepadam za takimi trasami i (na razie) nie przewiduję zdobywania tych punktów. Punkty ważne w rywalizacji nie są dla mnie dzisiaj najważniejsze.

Trzeba się szybko decydować. Góry odpychają i przyciągają jednocześnie. Te okropne podjazdy i te szalone zjazdy + wspaniałe widoki. Jadę na południe licząc jednocześnie, że uda mi się ominąć błota o jakie miały być wg Basi w okolicy Kalwarii Zebrzydowskiej a może i w innych miejscach. Nie ma co tracić czasu na dokładne rozplanowanie trasy. Na początek wystarczy zaledwie kilka punktów znajdujących się prosto na południe od bazy.

W kierunku punktu prowadzi początkowo asfaltowa droga. Później rozjeżdżona gruntowa błotnista droga przez las. Kiedy błota jest zbyt dużo prowadzę rower. Obawiam się, że błoto będzie się dostawało pod nisko zawieszone błotniki. Wychodzi lenistwo. Przed startem miałem przecież odkręcić błotniki. Dokładnie odmierzam odległość. Skręcam w boczną drogę prowadzącą na położone kilkaset metrów dalej wzniesienie. Chociaż szczyt wzniesienia znajduje się po lewej stronie drogi. Tuż obok znajduje się wysoki kopiec usypany po przeciwnej jej stronie. Razem ze mną zalicza go jeden z piechurów. Trudny teren sprawia, że w górskiej części biegacze nie są bez szans w rywalizacji z bikerami a nawet ich przewyższają. PK34 - Pagórek (3,5 km - godz.23:25).

Wracam do drogi, którą do tej pory jechałem. Jadę lub prowadzę rower śladem jaki pozostał w lesie równolegle do obecnie użytkowanej, a zniszczonej przez mechaniczne pojazdy drogi. Docieram do właściwej drogi prowadzącej na wschód w kierunku punktu. Tylko w którym jej miejscu jestem? Bez tej wiadomości nie sposób się dokładnie odmierzyć. Z trudnej sytuacji ratuje mnie kilku piechurów, którzy w okolice punktu dotarli przede mną Z daleka widzę rozbłyskujące między drzewami światełka. Zostawiam rower obok drogi i ruszam stromym zboczem w dół. Pokonuje głęboko wcięty żleb i dołączam do zatrzymujących się przy niewysokim betonowym bloku piechurów. Punkt częściowo zaliczony. PK97 +K - Pomnik bunkra (5,1 km - godz.23:55).

Do pełni szczęścia trzeba odnaleźć "połączonego" z punktem KAMRATA. Opis umieszczony na lampionie PK wskazuje, że w odległej o kilkaset metrów kaplicy Św.Michała trzeba znaleźć odpowiedź na pytanie: co/kogo przebija miecz. Wdrapuję się stromo pod górę. Podjeżdżam do widocznej z drogi kapliczki. Piechurzy, którzy opuszczają już punkt nie "puszczają" pary. Trzeba samemu, a właściwie z napotkanym bikerem, rozwiązać zagadkę. Czytamy jedną, drugą, trzecią tablicę i nic. Wreszcie w oko wpada figurka gościa opartego na mieczu. To zgodnie z opisem Archanioł Michał. Jego miecz skierowany jest w kierunku słabo rzucającej się w oczy postaci znajdującej się u jego stup. Różki zdobiące głowę sugerują odpowiedź - Diabeł (40 pkt).


X60

Sprawnie opuszczam las. Gdzieś obok głównej drogi powinienem znaleźć kaplicę leśną. Kaplicy nie ma, jest za to wysoki monument. Oooops!!! Nie po raz ostatni mylę punkty PK60 i , a właściwie ich opisy. Zostawiam rower w rowie i w świetle czołówki próbuję rozszyfrować napisy wyryte w kamieniu. Ponieważ jedno z nazwisk jest nieczytelne robię fotkę. X60 - Pomnik (Daleko od bazy zniosły Cię nogi więc teraz zadanie - trudne okropnie. Jakie pomnik budowy tej drogi wymienia postaci FUNKCJE i STOPNIE (8,7 km - godz. 0:37). Nieopodal zatrzymuje się osobowy samochód. Kierowca próbuje dowiedzieć się czy nic mi się nie stało, biorąc leżący w rowie rower za rozbity motocykl.

Przejazd pustą o tej porze główną drogą. Wspinanie się w górę asfaltem a później gruntową drogą. Jazgot psów nie zachęca do przejazdu obok gospodarstwa. Mijam je górą, by wrócić tą drogą od drugiej jej strony. Ponownie mylę położone tuż obok punkty (X80 i PK89). Zgodnie z opisem drugiego z nich bezskutecznie rozglądam się za "rosochatym drzewem". Wreszcie czytam wierszowane pytanie. Przez dłuższy czas studiuję napis na tablicy "Cisy Raciborskie" próbując z treści wyłuskać informację o ubezpieczycielu. Wreszcie wzrok pada na wytłuszczony opis miejsca, w którym znajdę odpowiedź. Jest dokładnie za moimi plecami. X80 - Szyld na budynku (Cisy Raciborskiego to naprawdę stare drzewa i od 700 lat nad tą dolina górują. Tobie jednak nie wiek, a miejsce podać potrzeba gdzie ludzie stąd ubezpieczenia KU(pu)Ją ... (13,5 km - godz.1:16). Odpowiedź brzmi - W kuźni. Jest też podana miejscowości ale tej nawet nie próbuję zapisać ani zapamiętać.

Co gorsze jedna z moich kart startowych - ta na której powinienem wpisywać odpowiedzi na pytania gdzieś się "ulotniła". Tę i wcześniejsze odpowiedzi wpisuję na odwrocie karty służącej jedynie do zaznaczania przy pomocy perforatora obecności na punkcie. Mam nadzieję, że organizator nie będzie stwarzał problemu. Później znajdę inną zagubioną kartę i przekonam się, że odpowiedź na zadane tu pytanie nie była tak oczywista.

Zjeżdżam do asfaltu i po chwili męczę się na równie asfaltowym podjeździe na grzbiet oddzielający mnie od sąsiedniej doliny. Po osiągnięciu grzbietu skręcam w drogę prowadzącą w kierunku punktu. Jeszcze krótka przebieżka przez łąkę i odnajduję charakterystyczne drzewo. To, którego poszukiwałem przy poprzednim punkcie. PK89 - Rosochate drzewo (17,0 km - godz.1:56).

Przede mną ostry zjazd po przeciwległym zboczu. Gdzieś w rogu mapy, na kolejnym grzbiecie znajduje się PK91. Bez żalu opuszczę ten punkt. Gęste poziomice, kreska gruntowej drogi, duża odległość i konieczność powrotu do tej samej dolinki skutecznie zniechęcają do jego zaliczenia. Po rajdzie piechur Michał Więcek potwierdza, że pchanie tam roweru nie miało sensu. W zamian zjeżdżam drogą prowadzącą doliną. Cel to 3 punkty położone w niewielkiej odległości wokół niej.

Precyzyjnie odmierzam odległość. Pokonuję znajdujący się opodal drogi mostek. Mijam zabudowania i ruszam drogą prowadzącą do znajdujących się kiedyś na zboczu wzniesienia pól i łąk. Od dawna nieużywana droga uniemożliwia jazdę, a nawet mocno utrudnia prowadzenie roweru. Kilkaset metrów za kolejnym zakrętem pozostawiam rower i ruszam by odnaleźć znajdujący się na pobliskim wzniesieniu lampion. Wybieram najprostszy sposób. Idąc grzbietem cały czas w górę w końcu znajdę się w najwyższym jego punkcie. Pomimo ciemności dość precyzyjnie można oszacować gdzie jest szczyt wzgórza. Przeszukuję najbliższe drzewa. Świecę czołówką na dalsze. Korzystając ze wskazań kompasu wracam do roweru by jeszcze raz spojrzeć na mapę. Chociaż kierunek, ukształtowanie terenu, odległość się nie zgadzają, z uporem maniaka powracam na to samo wzgórze.

Tym razem mniej starannie wybieram kierunek powrotu. Schodzę drogą prowadzącą obok wzniesienia. Chyba to ta sama, przy której pozostawiłem rower? Nie. Nie ta sama. Chaotycznie przedzieram się przez las w różnych kierunkach, by z daleka namierzyć światełko mocnej migającej tylnej lampki. Poddaję się, w ten sposób w rozległym leśnym terenie roweru nie znajdę. Po kolejnych minutach poszukiwań widzę w dole oświetlony kościół. Światełka latarni przy drodze prowadzącej ze wschodu na zachód. Nawet bez mapy wiem, że to miejcowość Brudzów. Podczas błądzenia wyniosło mnie za bardzo na północ. Plan powrotu jest prosty. Przez las i łąki schodzę na zachód do płynącej dolinką rzeki. Wzdłuż rzeki wracam do mostu i drogi prowadzącej w górę wzniesienia. Z tego miejsca do roweru pozostanie już tylko kilometr lichej drogi.

Rower odnaleziony. Cóż. Chociaż podejrzewam gdzie popełniłem błąd, trzeciej szansy nie będzie W nocy, przy moich umiejętnościach orientacyjnych, przy braku umiejętności oszacowania pokonanej pieszo odległości (odległość do punktu to ok. 200m) nie miałem prawa znaleźć tego punktu nawet przypadkowo (a szczególnie przypadkowo). Szukałem zbyt blisko, w niewłaściwym kierunku w nieodpowiednim leśnym terenie. Poszukiwania punktu (i roweru) zajęło mi prawie 1,5 godziny. PK63 +K (na bezimiennym wzgórzu) (26,3 km - godz.2:44-4:07). Telefon do przyjaciela w środku nocy nie wydaje mi się rozsądnym rozwiązaniem. Zresztą zupełnie straciłem ochotę na ponowne szukanie punktu bez gwarancji, że zakończy się sukcesem.

Nieco podmarzając, zjeżdżam w kierunku wspomnianego wcześniej Brudzewa. Po przeciwnej stronie dolinki mam odnaleźć ukrytą w lesie kaplicę. Razem ze mną w górę rusza Michał i jeszcze jeden z piechurów. Pomimo że jadę, nie jestem w stanie utrzymać tempa biegaczy. Morale spada. Coraz częściej nachodzi mnie myśl: "Po co wybierać się na Transcarpatię, jeżeli nawet jazda tutaj wymaga wysiłku przewyższającego moje możliwości. Może jednak zrezygnować ze startu w tej imprezie?". Kiedy teren wypłaszcza się i jedzie się łatwiej sam śmieję się, ze swoich wątpliwości. Odpowiedź jest przecież jednoznaczna. Pojadę. Rozjeżdżona przez leśników polana droga, a nieco dalej cel "wspinaczki". PK60 - Kaplica leśna (31,8 km - godz. 4:59).


X70

Gdzieś w centrum Brudzewa, do którego wracam po odnalezieniu kapliczki, mam do odnalezienia kolejny punkt. Kościół, cmentarz a naprzeciwko niego zgodnie z odmierzoną odległością otwarta brama i ogród zastawiony wszelakim sprzętem wojskowym, którego mogłoby pozazdrościć niejedno muzeum. X70 - Ogródek prepersa (Oto dom z nietypowym widokiem. Właściciel ciekawą pasją tu żyje. Rzuć na pojazdy uważnym swym okiem, co pod numerem 2219 się kryje?) (34,3 km - godz.5:19). Nie mam pojęcia i nie interesuje mnie to kim jest tytułowy "prepers". Mnie interesuje tylko liczba 2219. Jest doskonale widoczna. Chociaż pojazdy wojskowe nie znajdują się w kręgu moich zainteresowań, wszystko wskazuje, że pojazdem ukrytym pod 2219 jest czołg i taką właśnie odpowiedź wpisuję. Zrobiło się już na tyle widno, że mogę wyłączyć oświetlenie.

Przede mną decyzja, jakie punkty zaliczać dalej. Właściwie to decyzję podjąłem już wcześniej zaliczając PK60 i X70 w tej właśnie kolejności. Na południu mam położone gdzieś na porośniętych lasami wzniesieniach punkty PK90 i X91 o wartości 180. Na północy warte tyle samo punkty PK61, PK74, PK53. Chwilowo mam dosyć leśnych dróg i uciążliwych podjazdów. Łatwiejsza do zdobycia jest ta właśnie trójka i tę opcję wybieram.

Na grzbiet o nazwie Chełm dostanę się asfaltową drogą. Dalej będzie już prawie płasko aż do ponownego zjazdu w dolinkę. Skręcam w szutrową leśną drogę. Już z daleka widać ambonę, czyli miejsce, w którym odnajdę lampion. Nad ranem w dolince było dość chłodno. Nie spodziewałem się, że kilkaset metrów wyżej zastanę oszronione łąki. PK61 - Ambona (41,5 km - godz.6:12). Jadąc niemal płaskim grzbietem, po kilku kilometrach trafiam na kilka drewnianych ławeczek i kapliczkę. Jest tu jeszcze podobno stara kamienna figura ale ta nie rzuca mi się w oczy i nie jest obiektem moich zainteresowań. PK74 - Onufry Starszy (43,9 - 6:31). Podczas zjazdu trafiam na kolejną przydrożną budowlę. PK53 - Kapliczka (46,4 km - godz. 6:50). W tempie ekspresowym, jak na panujące warunki zaliczam 3 punkty.


poranne mgły

Wznoszące się w górę słońce i zasłane mgłami dolinki. Przede mną rozpościerają się fantastyczne widoki. Zjeżdżam w dół i po chwili znajduję się już w zupełnie innym świecie. Wilgotno, mgliście, ponuro. Czas na wyciągnięcie na wierzch kolejnego fragmentu mapy. Od najbliższego punktu i kolejnych po przeciwnej stronie Skawy dzieli mnie ok. 10 km, na szczęście asfaltowych i na szczęście niemal płaskich dróg.

Mostek i droga odchodząca z lewej strony wskazuje, że po prawej znajduje się zaznaczony na mapie kamieniołom. Szczęśliwie, tzn. na sucho udaje mi się ominąć ogromne rozlewiska. Zostawiam rower i ruszam na poszukiwania. Dobrze, że po lustracji okolicznych drzew i głazów spoglądam wysoko w górę. Chyba kogoś pogięło, że powiesił lampion wysoko na stromej skarpie. Dużo trudniejsze od wdrapania się w górę jest zsuwanie w dół. Czyżby to tylko przedsmak tego co czeka mnie dalej? PK83 - Kamieniołom (57,5 km - godz.7:38).

Nie potrafię znaleźć rozsądnej opcji zaczepiającej o punkt z niespodzianką (PK80 - [szczyt] Tatry - gdzie na uczestników czekały produkty o tej właśnie nazwie).

Odmierzam dokładnie odległość. Przed kapliczką nieopodal przystanku ruszam w górę zbocza. Dawna, nieużywana i nieprzejezdna dzisiaj droga prowadzi niewielkim wąwozem, współczesna zboczem tego wąwozu. Daleko przed grzbietem pola i łąki kończą się. Kończy się też prowadząca do nich droga. Przedzieram się przez porastający zbocze las, przez podmokłe zdziczałe teraz łąki. O tym, że uprawne tereny rozpościerały się aż po sam szczyt świadczą jedynie tarasy i strome skarpy ograniczając kolejne tarasy, które z trudem pokonuję na swej drodze.

Wreszcie jestem na grzbiecie. Współczesne zabudowania, grota, straszący szkielet nie dokończończonej budowli. Identyfikuję ukośną drogę schodzącą w dół. Odmierzam się i przeszukuję zbocze. Z rzadka zapuszczam się też na podmokłe łąki. Wg mapy punkt powinien znajdować się w lesie. Z odprawy wiem, że punkt jest przesunięty ale i tak obszar poszukiwań obejmuje odpowiednio większy teren. Wracam do roweru. Powtarzam poszukiwania. Kiedy zamierzam już zrezygnować, nadciągają posiłki. Dołączam do chodzącego po lesie bikera. Razem z Krzyśkiem ponownie przeszukujemy teren. Ponownie bezskutecznie. Telefon do Grzesia. Nie wiem jakie informacje otrzymuje Krzysiek ale po krótkim przeszukaniu drzew rosnących na podmokłych łąkach znajdujemy właściwe drzewo. PK84 - Drzewo na upiorzysku (62,0 km - godz.8:30).

Rozdzielamy się, Krzysiek pojedzie grzbietem, który jak zauważyłem wcześniej nie wyglądał na dobrze przejezdny. Ja wybieram szlak prowadzący drogą opadającą łagodnie w dół. Dalej jest bardziej stromo. Błyskawicznie wracam w dolinkę. Z przyjemnością jadę łagodnie wznoszącą się wyżej asfaltową, dobrą szutrową drogą. Odmierzam odległość na mostku kilkaset metrów od celu. Pozdrawiam leśników, odpoczywających przy ściągniętym z lasu drewnie. Leżący kilkadziesiąt metrów dalej sztuczny wodospad (ograniczającą swobodny spływ wody kłodę) namierzam samodzielnie. Kilka kroków po mokrych kamieniach i jestem obok drzewa na przeciwległym brzegu strumienia. PK71 - Wodospad (67,4 km - godz. 9:39).

Znajdujące się powyżej schronisko pozostawiam na później, będę je zdobywał od zupełnie innej strony. Do powrotu do pozostawionych na południu punktów zachęca ich niewielka odległość od asfaltowej drogi. Zjeżdżając w dół mijam podążającego w przeciwnym kierunku Krzyśka. W tym przypadku mój wariant dojazdu okazał się lepszy. Wszystko co dobre szybko się kończy. Na skraju lasu pozostawiam rower, dalsze ciągnięcie ze sobą roweru nie ma sensu. Ostatnie kilkaset metrów, nie bez trudności pokonuję pieszo. Gdzieś na grzbiecie powinienem odnaleźć skałę i powieszony obok niej lampion. Widzę leżący tam rower. Romek od pewnego czasu rozgląda się za lampionem. Razem ruszamy czerwonym szlakiem na wschód. później sprawdzamy skały od dołu. Romek nie daje za wygraną. Pozostaje "telefon do przyjaciela". Mamy iść zielonym szlakiem prowadzącym na zachód. Kiedy już tracimy nadzieję, dodaję gratis jeszcze kilkadziesiąt metrów. Wysoko w górze "powiewa" biało-czerwony lampion. Chociaż na odprawie była informacja o przesunięciu punktu na południe, to odległość w stosunku do mapy jest nieprzyzwoicie duża. PK73 - Skała (72,9 km - ok.10:30).

Kolejny punkt znajduje się mierząc w linii prostej bardzo blisko. Aby do niego dotrzeć muszę jednak zejść do pozostawionego niżej roweru i podjechać do niego od przeciwnej strony. Pozostawiam rower obok szutrowej drogi. Krzyż znajduje się na wierzchołku stromego wzgórza. Nogi osuwają się na wilgotnym podłożu i suchych liściach. Szukam przejścia między rosnącymi na zboczu krzakami, gałęziami i butwiejącymi pniami. To najcięższe podejście (a później zejście) na dzisiejszej trasie. PK81 - Krzyż (74,4 11:08).

Czas na realizację optymalnego (w założeniu) planu dotarcia na górski grzbiet, na którym odnajdę najwyżej położony punkt na dzisiejszym rajdzie. Wybieram asfaltową drogę dochodzącą najbliżej grzbietu. Ta kończy się w miejscowości Targoszów. Jeszcze krótki odcinek płaskiego szutru i zaczyna się to co najlepsze - szlak prowadzący grzbietem pomiędzy głębokimi dolinkami. Nie ma zmiłuj, z zupełnie płaskiego fragmentu dolinki od razu ruszam ostro w górę. Tu nie da się jechać. Na przemian pcham lub ciągnę rower. Wymyta przez deszcze droga, leżące kamory utrudniają zadanie. Prędkość przemieszczania się rzadko osiąga minimalną wyświetlaną na moich liczniku wartość 3 km/godz. Kiedy tuż przed grzbietem droga wypłaszcza się, jestem tak zmęczony, że nie jestem w stanie jechać. Płyny w bidonach skończyły się jeszcze przed początkiem podejścia. Ignoruję mijany wcześniej sklep licząc na wodę z jakiegoś mijanego strumyka. Na grzbiecie nawet ta szansa odpłynęła. Wypijam trochę kawy nie wykorzystanej podczas jazdy nocnej. Kawa orzeźwia ale nie gasi pragnienia. Podejście do głównego grzbietu zajmuje mi niemal godzinę. W tym czasie pokonuję ok. 1,6 km i ok.300 m przewyższeń. Średnie nachylenie górskiej ścieżki przekracza 15%, co oznacza, że w wielu miejscach jest ponad 20%. (80,3-81,9 km - 550-830 m n.p.m. - godz.11:40-12:37)




tatrzańskie szczyty

Punkt, który osiągnąłem to dopiero połowa sukcesu. Pozostaje łagodniej nachylony główny grzbiet, który wyprowadzi mnie jeszcze prawie 100 metrów wyżej. Podjeżdżam, podprowadzam rower. Omijam powalone drzewa. Brnę po kostki w mokrym śniegu. Z każdym krokiem zbliżam się do szczytu. Wreszcie pojawia się rozległa pozbawiona drzew łąka. Wiata, wielki krzyż i dziesiątki wypoczywających w słońcu ludzi. Cel pod nazwą Leskowiec osiągnięty. Jestem na wysokości 912 m n.p.m. Przede mną uczta dla oczu - widok na ośnieżone tatrzańskie szczyty. X90 - Tablica ("Powiewa flaga, gdy wiatr się zerwie. A na tej fladze: ......." No własnie, 90 punktów te słowa są warte. Jeśli tylko zdołasz je wpisać w swą kartę. 84:3 - 13:00-13:06. Odczytane z tablicy słowa to biel i czerwień". Biorąc pod uwagę wysiłek jaki włożyłem, ich wartość jest mocno niedoszacowana ale przecież nie dla marnych 90 punktów wybrałem to miejsce.

Kilka minut odpoczynku, kilka fotek i mogę jechać dalej. Po raz pierwszy od długiego czasu słowo jechać nabiera właściwego znaczenia. Stan szlaku jest taki, że nie można sobie pozwolić na szybki szalony zjazd do położonego niżej schroniska. Jednak ani przez moment nie muszę zsiadać i prowadzić roweru. PK95 - Schronisko (85,3 km - godz.13:12-13:48).

Tłumy ludzi przed schroniskiem. Tłumy ludzi w przypominającym czasy PRL-u wnętrzu. Nie mam ochoty na czekanie w kolejce do okienka. Rezygnuję z darmowego poczęstunku. Piję i napełniam wodą 2 litrowe bidony. Głód mi nie grozi, w sakwie mam pudełko wypełnione makaronem. Z trudem przełykam pierwsze kęsy okraszonego konfiturą makaronu. Później będzie już lepiej. Podchodzi chłopak, który mijał mnie jadąc fatbikem. Bardzo budująca rozmowa. Ponieważ jest tubylcem, który dokładnie zjeździł okoliczne tereny uzyskuję kilka cennych rad dotyczącej dojazdu do wybranych przeze mnie punktów. Schronisko, to miejsce w którym po raz pierwszy (i ostatni) zatrzymuję się na dłużej niż na kilka minut.

Porównuję swoją mapę z tą wiszącą przed schroniskiem. Nie muszę kurczowo śledzić mapy. Znaki szlaków turystycznych (zielony, później żółty) ułatwią nawigację. Tabliczki pokazują nazwy mijanych szczytów i przełęczy. Pozostawiam rower przy szlaku omijającym szczyt Kamień i pieszo ruszam na poszukiwanie skał. Przy jednej z nich odnajduję lampion. PK88 - Skała (89,7 km - godz.14:24).

Teraz powinienem jak najszybciej zjechać w dolinkę. Najlepiej byłoby zrobić to drogą przechodząca obok punktu PK30. Jak to zrobić nie był mi w stanie wytłumaczyć nawet napotkany biker, nie podejmuję się tego zrobić samodzielnie. Idę na łatwiznę zjeżdżam dalej żółtym szlakiem. Przyjemny, techniczny zjazd na którym z trudno osiągnąć chociażby przyzwoite 20 km/godz. Luźne kamienie, korzenie, liście, gałęzie. Szlak kręci to w jedną to w drugą stronę. Las się kończy, łąki, pola, asfaltowa droga. Nie jestem w stanie przewidzieć, w którym miejscu osiągnę dolinę. Wreszcie jestem. Zaglądam do mapy, obok mnie zatrzymuje się Krzysiek. Upewnia mnie, w którym miejscu wyjechałem. Jestem niespełna 2 kilometry od bazy maratonu Liszkor w Świnnej Porębie, który odbędzie się za 2 tygodnie. Które górki zafunduje nam Grześ?

Do kolejnych punktów dotrę bardzo okrężną drogą. Nagrodą był całkiem przyjemny zjazd. Podjeżdżać będę już asfaltową drogą. Po drodze zaliczam znajdujący się w pobliżu drogi, wspomniany wcześniej PK30 - Tama (97,7 km - godz.15:12). Muszę się mocno wyciągnąć, żeby sięgnąć do zawieszonego wysoko perforatora.

Przede mną kolejne "górskie" wyzwanie. Punkty położone po przeciwnej stronie dolinki. Wzniesienie jest dużo mniejsze (564 m n.p.m.), długość podejścia i przewyższenie o połowę mniejsze. Skręcam z asfaltowej drogi. Chociaż jakość szutrowej drogi i nachylenie ułatwia prowadzenie roweru, jest ciężko. W końcu zauważam, że nie wszystko zgadza się z mapą. Wyżej droga nieoczekiwanie kończy się. Spojrzenie na mapę wyjaśnia moją pomyłkę. Niezbyt skrupulatnie kontrolowałem mapę i odległości. Wybrałem drogę, która zamiast docierać do szczytu kończy się kilkaset metrów przed grzbietem. Nie ma wyjścia muszę pchać rowerem przez las, omijać przeszkody, pokonywać nieoczekiwane progi. Miało być tylko bardzo ciężko - jest masakrycznie ciężko. Mam wrażenie, że podejście nie skończy się. Koszmar nie może trwać w nieskończoność. (98,6-99,4 km, 370-510 m n.p.m. godz. 15:17-15:43).

Odmierzam odległość do przełęczy. Pozostawiam rower i szukam "prawie przewróconego" drzewa. Które z tych pochylonych w zasięgu wzroku jest tym właściwym? PK70 - Prawie wykrot (99,5 km - godz.15:47).


Około kilometra dalej na tym samym grzbiecie mam do zaliczenia kolejny wartościowy punkt. Mijany biker (nie rozpoznałem lub nie pamiętam kto nim był) ostrzega przed wiatrołomami na najwyższym szczycie. Nie zamierzam ciągnąć ze sobą roweru aż tak daleko. Przecież muszę wrócić tą samą drogą. Mój pojazd zostawiam na kolejnym mijanym szczycie. Strome zejście pokonuję pieszo. Przełęcz. Strome podejście, które nie nastraja optymistycznie. Widok powalonych drzew wywołuje zwątpienie. Przeciskam się pod pochylonymi drzewami, górą pokonuję zwalone pnie. Kluczę szukając najlepszego przejścia. Jak wyglądało to miejsce przed wejściem leśników trudno sobie wyobrazić. Tak samo, jak trudno sobie wyobrazić, że jeden z uczestników pokonał przeszkody z rowerem. PK99 +K - Szczyt 100:2 (16:12).

Na lampionie niespodzianka, czyli opis połączonego z punktem Kamrata i opis miejsca gdzie się znajduje. Mam szczęście bo niewyobrażalnej wielkości mrowisko znajduje się 300 m na wschód czyli w miejscu obok którego będę przechodził wracając po rower. Ponownie przechodzę przez powalone drzewa. Nie dające się nie zauważyć mrowisko znajduje się na przełęczy. Lampion na "odwrocie" drzewa czyli niewidoczny od strony ścieżki. Kamrat (40 pkt.).

Jadąc ścieżką wzdłuż grzbietu zastanawiam się w jaki sposób dostać się do znajdującej się po przeciwnej stronie grzbietu asfaltowej drogi. Odpowiedź w postaci prowadzącego w dół szlaku pojawia się sama. Z pełną premedytacją rezygnuję z zaliczenia znajdującego się na wzgórzu krzyża, tzn. znajdującego się w tym miejscu punktu PK52 - krzyż. PK81 pozostawił po sobie głęboką niechęć do takich miejsc.

Sprawnie przejeżdżam przez centrum Wadowic. Jadąc zastanawiam się nad tajemniczym punktem opisanym jako "ciuchcia". Z mapy nic dla mnie nie wynika. Na wszelki wypadek starannie odmierzam odległość. Zatrzymuję się tuż przed wejściem na boisko. Z daleka widzę zdobiącą ten teren niewielkich rozmiarów lokomotywę. To wg organizatora dla mnie jeden z tzw. dziewiczych punktów. Nikt przede mną nie zaliczył tego punktu. Nikt nie przyjedzie tu po mnie. W mniej dziewiczym stanie znajduje się biało-czerwony lampion. Być może ktoś go zerwał i rzucił na ziemię. Ktoś inny powiesił na swoim miejscu. Widać też jedynie fragment kartki ostrzegającej przed straszliwymi skutkami zniszczenia lampionu. PK44 - Ciuchcie (109,0 km - godz.16:58).

Nie przekraczający kilometra odcinek dobrej szutrowej (i prawie płaskiej) drogi i na moim koncie ląduje kolejna wartościowa "dziewica". PK98 - Cmentarz choleryczny (110,4 km - godz.17:12).

Kolejny punkt i kolejny cmentarz choleryczny, znajduje się już na trzecim fragmencie mapy. Na początkowym fragmencie podjazdu w kierunku punktu mija mnie znajoma postać zawodnika startującego na rekreacyjnej 12 godzinnej trasie (nie potrafię połączyć znanej postaci z nazwiskiem). Na dalszym odcinku podjazdu mojemu konkurentowi miękną nóżki i do punktu dojeżdżamy niemal jednocześnie. PK94 - Cmentarz choleryczny (117,0 km - godz.17:43).

Czas by powrócić na właściwą stronę rzeki Skawa. Widok położonych tam punktów wprawia mnie w nieustające zdumienie. W niewielkiej odległości od siebie widzę 7 (siedem !!!) punktów położonych tuż obok asfaltowych dróg. Pokonując niespełna 10 km można je szybko zaliczyć zdobywając 350 punktów przeliczeniowych. Czy to wciąż jest ta sama trasa. Czy ja ciągle jestem na tej samej imprezie na orientację?

Mimo bezchmurnej pogody powoli zapada zmierzch. Pojawiają się samochody z zapalonymi światłami. Czas by ponownie przestawić się na nocną jazdę. Montuję przednią czołówkę. Sięgam do tyłu by włączyć tylne światełko. Sięgam jeszcze raz. Oglądam. Lampka w trudnym do określenia momencie zniknęła. Może kiedy przedzierałem się przez krzaki, może kiedy opierałem rower o drzewo. Równie dobrze czerwona błyskotka się spodobać jakiemuś gówniarzowi, kiedy pozostawiłem rower przed schroniskiem.

Chwila wściekłości szybko mija. Przychodzi ulga - ja już nie muszę nigdzie jechać, nie muszę już niczego szukać. Dopiero w tym momencie dociera do mnie jak bardzo jestem zmęczony. Do tej pory nawet nie dopuszczałem do siebie takich myśli. Przekręcam kask. Stroboskopowa lampka skierowana w niebo powinna zapewnić doskonałą widoczność nadjeżdżającym z tyłu samochodom. Wracając do bazy nie sposób pominąć jednego z punktów, znajdującego się na niewielkim nasypie tuż obok drogi. X52 - Tablica (Niegdyś świątynia tutaj stała, dziś kwiaty przyozdabiają ziemię. Spłonęła doszczętnie, choć była niemała. Ile lat liczyła, gdy ją objęły płomienie?) (124,0 km - godz.18:11). Odpowiedź to 300 lat (a prawdopodobnie poprawnie zapamiętany zakres lat 1663-1963).

pokonana trasa (brak odcinków pieszych) - mapy w linku na dole strony

Po drodze nie będę zaliczał już żadnego punktu. To nie oznacza, że moja mordęga już się skończyła. Znajduję się na zachodnim skraju mapy. Baza znajduje się na przeciwległym jej skraju. Do mety pozostało jeszcze ponad 20 kilometrów pagórkowatego terenu. Rodzynkiem na tym torcie będzie ostatni podjazd do położonej wysoko nad doliną Lanckorony.

Są podjazdy, będą i zjazdy. Jeden z najprzyjemniejszych, to ten do Stryszawy. Jadąc ulicami miasteczka, widzę na przystanku 1 czy 2 bikerów i jeszcze więcej rowerów. Rzucam cześć i nie zatrzymując się jadę dalej. Lampka skierowana do tyłu z jednej strony zapewnia moją widoczność na drodze, z drugiej uniemożliwia podczas jazdy śledzenie mapy. Właśnie nie zauważając tego minąłem wartościowy PK82 - Zęby smoka (p-panc.). Nawet przy braku szczęścia był do odnalezienia w ciągu kilku minut.

Męczę się na niekończących się serpentynach prowadzących do Lanckorony. W bazie melduję się o godz. 20:50. Górski teren sprawia, że w ciągu niespełna 22 godzin pokonuję jedynie 150 km. To oznacza średnią trasy 7 km/godz. Szybki asfaltowy powrót do bazy sprawia, że średnia jazdy wzrasta do zawrotnych 11 km/godz. Przedstartowy wydawałoby się mało ambitny cel zajęcia miejsca w pierwszej 10 na 14 startujących nie został spełniony. 1830 pkt wystarczyło by zająć zaszczytne ostatnie miejsce. Drugi cele - 24 godzinna jazda na orientację została spełniona jedynie połowicznie. Do bazy wróciłem już po niespełna 22 godzinach. Czuję się podobnie jak po pieszej setce. Dzisiaj pieszo pokonałem wyjątkowo duży dystans

Jadąc na południe z premedytacją wybrałem ciekawszą ale i trudniejszą trasę. Gdybym miał ponowną szansę, znów pojechałbym zaliczać te same punkty. By walczyć o jak najlepszy wynik, należało jechać w przeciwnym kierunku. Trudności jakie napotykało się na obu częściach trasy i szybkości zaliczania punktów dzieliła przepaść.

Z mojej twarzy nie znika uśmiech satysfakcji. Niech za podsumowanie imprezy posłużą słowa jakie powiedziałem, żegnając się z Basią. TRASA BYŁA TAK OKROPNA, ŻE WRÓCĘ ZA ROK.

Meta 20:50
Czas trasy 21:50
Czas jazdy 13:50
Dystans 152,1 km
Przewyższenie 3485 m
Śr. 10,95 km/godz.
Max 56,6 km/godz.
Punkty 27/106
Punkty przeliczeniowe 1830/????
Miejsce 14/14

Mapy, opisy punktów, wyniki




Krzysztof Wiktorowski (wiki) - nr 42
e-mail: wiki256@gmail.com

powrót