.

Polskie rzeki ed.4 - Odra

Gravmageddon Along the River

Olza-Szczecin, 1-3 maja 2024 r.

(relacja)

relacje z innych imprez


powrót


Wstęp

Była Wisła 1200, Warta 800 i Pilica 330. Przyszedł czas na kolejną dużą rzekę. Kiedy dowiaduję się o planowanym ultramaratonie wzdłuż Odry, nie zastanawiam się nawet przez chwilę wpisując imprezę do kalendarza moich startów w 2024 r. Odbędzie się on na polskim i polsko-niemieckim odcinku rzeki, ze startem w Olzie i metą w Szczecinie. Ponieważ nie zaczniemy u źródeł znajdujących się w Czechach, więc dystans do pokonania wyniesie poniżej 800 km.

Chwilę zwątpienia przeżywam, kiedy otrzymuję mail z kwotą do zapłaty. Do tej pory sądziłem, że 500 zł wpisowego jest bardzo wygórowaną kwotą. Za Odrę mam zapłacić 700 zł. Cóż raz się żyje, a bardzo chciałbym "zaliczyć" kolejną dolinę rzeczną. Jak się później okazuje impreza ma charakter odbiegający od znanej z innych reguły samowystarczalności. Organizator przewiduje jazdę "na lekko". Na trasie dostępne będą dwa Pit-stopy i możliwość skorzystania z przygotowanych wcześniej przez każdego z uczestników przepaków. Poza tym dostępne będą tam napoje, owoce i ciastka oraz możliwość snu na i we własnym nadanym na starcie sprzęcie (mata/śpiwór).

Gravmageddon Along the River


Kwotą 700 złotych organizator sam strzela sobie w piętę. Ze 120 zapisanych na liście startowej zawodników jedynie 40% (65 osób) uiszcza opłatę. Jest to zdecydowanie poniżej średniej z innych ultramaratonów. W kolejnym mailu nadchodzi sprostowanie: można zrezygnować z pit stopów i otrzymać zwrot nadpłaconej kwoty 250 złotych. Skrupulatnie korzystam z tej opcji. Zawsze do tej pory (wyjątek to BBTour) pokonywałem trasy calkowicie samowystarczalnie i bez dodatkowych ułatwień. Tutaj też bym z nich w pełni nie skorzystał.

Przygotowania do startu zaczynają się na kilka dni przed wyjazdem. Ekwipunek i wyżywienie (na każde warunki pogodowe) mam już opanowane do perfekcji. Ponieważ ma być ciepło w nocy i gorąco w dzień, wybór jest znacznie ułatwiony. Śpiwór biorę na bagażnik jedynie tak na wszelki wypadek. Do tego minimalna ilość tego co założę na siebie podczas nocnej jazdy.

Równie ważnym jak ekwipunek jest zapoznanie się z trasą, a ściślej zidentyfikowanie dostępnych na trasie przejazdu sklepów. Dodatkowym utrudnieniem są dwa niehandlowe dni 1 i 3 maja, a więc zamknięcie supermarketów Dino, Biedronka itp. Pozostają Żabki, stacje Orlenu i jak się okaże niektóre wiejskie sklepiki. Głównie chodzi mi o zaopatrzenie w napoje, żywności jaką mam w sakwie wystarczy na 3/4 trasy. Trzy litrowe bidony również pozwalają pomimo dziennych upałów na w miarę komfortową jazdę. Lista z rozpiską sklepów i innych charakterystycznych punktów na trasie ląduje przyklejona do ramy. Jestem gotowy.

Ponieważ jest bardzo długi weekend i możliwe problemy z przewozem roweru Kolejami Śląskimi, po dotarciu pociągiem do Katowic przesiadam się na rower. Jestem tu przed południem, więc mam bardzo dużo czasu by na spokojnie i bez napinki pokonać 90 km dzielące mnie od miejsca startu w Olzie. Tym razem (wyjątkowo) przeciwny wiatr napełnia mnie optymizmem. Jutro będę jechał w przeciwnym kierunku czyli z wiatrem w plecy. Co więcej wszelkie prognozy na niebie i ziemi wskazują, że cyrkulacja południowa i południowo-wschodnia utrzyma się przez co najmniej 3 dni, w ciągu których zamierzam dotrzeć do mety.

Zameldowanie w bazie. Odebranie pakietu startowego. Zapewniony przez organizatora przedstartowy posiłek. Chwila czasu na rozmowy. Chociaż na liście startowej niewiele znanych nazwisk, wiele więcej osób zna lub kojarzy faceta w jeansach. Koszulka z maratonu Warta 800 też ułatwia nawiązanie do wspólnych lub planowanych dopiero przez niektórych przeżyć. Z wieczornego ogniska rezygnuję na rzecz dłuższego wypoczynku. Przezornie zabieram ze sobą kubek wypełniony liśćmi herbaty, napoju niezbędnego na trasie. Skorzystam z wrzątku w domku zajmowanym przez moich znajomych w ośrodku wypoczynkowym na starcie. Mój luksusowy pokój w odległym o 6 km od startu domu weselnym ma na wyposażeniu telewizor ale ma też jedną wadę nie posiada czajnika.


na starcie (fot. Bartek Bodzek)


I DOBA 1/2 maja (godz.7:05/7:05) Olza-Głogów

Rozgrzewka

Śniadanie. Krótki dojazd na start. Zamiast praktykowanego w dawnych czasach startu wspólnego, start "covidovy" w kilku-, kilkunastoosobowych grupach. Wystartuję w drugiej kolejnej, w której razem ze mną znajdzie się kilka znanych twarzy oraz dobry znajomy Łukasz Hedko.

Przejazd pierwszego odcinka trasy zaplanowałem dokładnie jeszcze przed startem. Na 82 km w Zdzieszowicach czeka pierwsza szykana w postaci promu, który przewiezie nas na przeciwległy brzeg Odry. Prom kursuje co pół godziny, więc dobrze byłoby dostosować prędkość jazdy tak, by na brzegu Odry pojawić się najlepiej na kilka minut przed spodziewanym kursem. Proste obliczenia wskazują, że aby zdążyć na prom odpływający o godz.10:15 musiałbym jechać z prędkością ponad 26 km/godz. (tu załapie się jedynie 3 najszybszych zawodników). Na prom startujący pół godziny później wystarczy średnia prędkość 23 km/godz. co wydaje się możliwe do osiągnięcia na początkowym odcinku trasy. Gdyby to okazało się niemożliwe na 11:15 wystarczy kręcić tylko 19 km/godz. Dla pewności wyznaczam czas o którym powinienem znaleźć się w 3 pośrednich punktach trasy.

Start 7:05. Ruszamy. Czujny wyjazd z ośrodka i po chwili jesteśmy już nad rzeką. Początek wygląda zachęcająco, asfaltowa droga, a później szutrówka prowadząca koroną nadrzecznego wału. Wiatr nie wydaje się jednoznacznie sprzyjający jeździe. Nie byłbym sobą gdybym już na wstępnym odcinku trasy nie zaliczył drobnej wtopy. Pierwszy z licznych mostów nad Odrą w Raciborzu pokonuje w założonym wcześniej czasie.

tutaj jeszcze nie jest źle (fot. Bartek Bodzek)


Wkrótce wszystko co dobre kończy się. Mamy przedsmak tego co czeka nas na niemal całej dalszej trasie. Rozpoczynają się porośnięte trawą wały oraz porośnięte równie obficie tąże trawą, a prowadzące wzdłuż wałów drogi. Szybkość jazdy wyraźnie spada. Czyżbym musiał się zadowolić ostatnim z wymienionych powyżej promów. Z przerażeniem krzyczę "kobieta mnie wyprzedziła". Przerażenie jest udawane ale udaje mi się nawiązać rozmowę z Anetą, która jadąc z mężem wygra klasyfikację w kategorii kobiet. Na moim drugim punkcie kontrolnym (wyznaczającym szybkość dojazdu na wybrany prom) jesteśmy w lekkim niedoczasie.

Wkrótce zjeżdżamy z wałów. Na powrót pojawiają się asfaltowe oraz utwardzone drogi, więc szybkość jazdy wzrasta. Powraca nadzieja, a nawet pewność, że na drugą stronę Odry przeprawię się tym właściwym planowanym wcześniej promem. Mijamy kolejne wioski i Koźle, obecnie część miasta Kędzierzyn-Koźle. W końcowej części dojazdu na prom zagłębiamy się w wilgotne nadrzeczne lasy Łęgu Zdzieszowickiego. Dominujący jest tu smród (lub jak kto woli intensywny zapach) czosnku. Pobocza drogi i wnętrze liściastego lasu pokryte są łanami biało kwitnącego czosnku niedźwiedziego. Najliczniejsze stanowisko tej rośliny w tej okolicy, a może i w całym kraju.

Kędzierzyn-Koźle - jeszcze zwarta grupa [72 km] (fot. Bartek Bodzek)


Do nadbrzeża, z którego startuje prom przybywam z bezpiecznym 10 minutowym zapasem. Zgromadziła się tu już duża grupa zawodników, którzy nie tak dawno w pośpiechu mijali mnie na trasie. Mam chwilę na to, by zjeść bułkę z kotletem. co jest czynnością nieco utrudnioną aczkolwiek nie niemożliwą podczas jazdy rowerem.

Periodyczne i dość rzadkie godziny kursowania promu sprawiają, że na 80 km rywalizacja niemal zeruje się. Z przodu znajduje się już 3 osobowa grupa najszybszych zawodników. "Moim" promem przeprawia się większość uczestników zawodów. Niedobitki, które dotrą do Zdzieszowic gdy ten prom odpłynie, przeprawią się godziny później. Wobec tego Olzę należy potraktować jako miejsce startu honorowego, a dopiero brzeg Odry w Zdzieszowicach to miejsce startu ostrego.


Zdzieszowice [82 km] w drodze na prom (fot. "Rowerem po swojemu")


Najliczniejsza grupa na promie (fot. własne)


Rywalizację czas zacząć

Korzystam z oferty Mario - organizatora ultramaratonu (to nie ten sam Mario który organizuje łódzkie ultramaratony oraz Warta 800) i uzupełniam uszczuplone zapasy wody. Napoje na trasie poprowadzonej w dużej mierze rzecznymi wałami, a więc poza terenami cywilizowanymi mogą być produktem bardzo poszukiwanym. Kiedy zatrzymuję się na tę chwilę konkurencja szybko znika. To nawet dobrze, bo mogę nie zważając na otaczających mnie zawodników jechać własnym tempem. Na przemian czekają na mnie gruntowe drogi i porośnięte w różnym stopniu trawą wały. Na najbliższym odcinku trasa prowadzi w kierunku północno-zachodnim, więc lekki wiatr będzie popychał mnie do przodu.

Otmęt prawobrzeżna dzielnica Krapkowic (100 km). Dostaję się w samo centrum rozgrywanego na ulicach miasta pierwszomajowego biegu. Jak przypuszczam rywalizacja organizowana jest przez zasłużony klub o tej samej nazwie (Otmęt Krapkowice). Porządkowi w dość umiarkowany sposób przeszkadzają w jeździe pomiędzy biegnącymi zawodnikami. Tłoku nie ma, więc sprawnie udaje mi się dotrzeć do mety a następnie opuścić miasteczko.

Wkrótce w oddali pojawia się futurystyczno-bajkowa budowla przemysłowa. Przejeżdżam uliczkami Choruli i wkrótce jadę drogą wzdłuż prowadzącego na drugą stronę Odry taśmociągu. Mam pewne podejrzenia, które wkrótce się potwierdzą. Minąłem właśnie największą w kraju cementownię Górażdże. Taśmociąg prowadzi na drugš stronę rzeki do odległej o 9 km kopalni odkrywkowej Folwark.

Taśmociąg cementowni Górażdże [110 km] (fot. własne)


Jadę drogą prowadząca w poprzek pól. Na kolejnym jej zakręcie ukazuje się kolejny "fotograf" sygnalizujący swoją obecność okrzykiem - wiki. Który fotograf zna mnie pod taką ksywą?, Nikt z ultrasów też tak się do mnie zwraca? Pełne zaskoczenie. Wkrótce dogania mnie mieszkający tuż obok, w Tarnowie Opolskim, Patryk. To dobry znajomy z rajdów na orientację. Nawet przez myśl mi nie przeszło, że mógłby wyjechać do mnie na trasę Gravmageddonu.

Podczas rozmowy czas równie szybko mija, jak pokonywane kilometry. Tematów do rozmowy nie brakuje. Przy okazji dowiaduję się wiele interesujących rzeczy o mijanych terenach, m.in. o napotkanej wcześniej cementowni czy o zalanym przez wielką powódź (z 1997) i nigdy nie osuszonym kamieniołomie pod Opolem, który stał się w ten sposób doskonałym terenem rekreacyjnym dla jego mieszkańców.

Przed nami to czego nie lubię najbardziej - przejazd przez duże miasto (Opole). Ostatni i jedyny raz byłem tu nocą podczas zaliczania opolskich gmin. Patryk zna miasto doskonale ale nie zna przebiegu trasy. Ja mam trudności w szybkim odczytywaniem niuansów przejazdu na śladzie ledwie widocznym w świetle silnego południowego słońca. W miarę sprawnie i w miarę bezbłędnie pokonujemy rozgrzane uliczki miasta. Obok Orlenu na obrzeżach miasta [132km] czeka niezawodny Mario. Skrupulatnie uzupełniam zapasy wody. Wizyta na Orlenie byłaby w takiej sytuacji zbędną stratą czasu.

Patryk (w koszulce Wisła1200) (fot. własne)


Drafting czyli "jazda na kole" byłaby niedozwoloną pomocą z zewnątrz. Czy jazda obok nie biorącego udziału w zawodach bikera też jest niedozwolona? Na pewno jest pewnego rodzaju formą wsparcia psychicznego. Rozmawiając, czas jazdy jakby szybciej mija. Okazuje się, że rozmowa może mieć też negatywny skutek. Zmniejsza kontrolę nad wydawałoby się prostą trasą. W pewnej chwili ze zdziwieniem zauważam, że droga nad rzeką kończy się, kończą się też w trawie ślady kół pozostawionych przez jadących z przodu zawodników. Właściwy ślad i dalszy ciąg drogi znajduje się kilkadziesiąt metrów z prawej strony.

Ooops!!! [160 km] Jest mały problem. Na przeszkodzie staje głęboki rów. Próba sondowania głębokości rowu rowerem kończy się niepowodzeniem. Koło zanurza się co najmniej do połowy więc z tej podpory przy skoku na odległy zaledwie o 1 metr drugi brzeg nie można skorzystać. Cofając się o kilkanaście metrów znajdujemy prowizoryczną kładkę. Wstrzymuję się z rzucaniem gromów na głowę budowniczego trasy. I dobrze. Po powrocie do domu i analizie śladu wychodzi błąd. Właściwy most znajdował się 100-200 metrów wcześniej ale rozmawiając przegapiłem go.

Na wysokości miasta Brzeg [180 km], które znajduje się po drugiej stronie rzeki rozstajemy się. Na rozmowie spędziliśmy prawie 3,5 godziny pokonując w tym czasie ponad 70 km. Nawet nie przypuszczałem, że jestem aż tak rozmowny.

Kilkanaście kilometrów dalej - gruntowa droga prowadząca w poprzek rozgrzanej w promieniach popołudniowego słońca i osłoniętej drzewami łąki. Temperatura robi swoje. Dopada mnie pierwszy na trasie kryzys. Prędkość spada poniżej 15 km/godz. Mam chwilę zwątpienia, nachodzą mnie ponure myśli. Co ja tutaj robię? Po cholerę się zapisałem i wystartowałem na tej morderczej trasie?

Wiem - źle znoszę wysokie temperatury. Doświadczenie wskazuje, że jeszcze godzinę czy dwie, gdy temperatura zacznie spadać, zacznę odzyskiwać siły, wróci przyjemność jazdy, a szybkość wzrośnie. W tej sytuacji rozleniwiający odpoczynek w cieniu rosnących obok trasy drzew nie byłby najwłaściwszym rozwiązaniem. Wkrótce opuszczam nasłonecznioną łąkę. Pojawiają się drzewa. Jadę szutrową drogą prowadzącą wzdłuż osłoniętego drzewami wału lub ścieżką po wale. Następnie drogą prowadzącą przez gęsty liściasty las. Kryzys mija równie szybka jak się pojawił. Wkrótce dodatkowo nadejdzie popołudniowy chłodek.

Takich dróg nam nie brakuje (są nawet gorsze) (fot. własne)


Most na Odrze w Oławie. Mijam zawodników kręcących się po mieście w poszukiwaniu sklepu. Mam zanotowane, że z kilkaset metrów od trasy znajduje się Żabka. Tym razem nie będę musiał z niej skorzystać.Trzy pełne litrowe bidony jakie wywożę opuszczając Opole, mogą zapewnić mi samowystarczalność aż do Wrocławia. Mimo to, kiedy widzę otwarty i położony w odległości zaledwie kilkudziesięciu metrów od wałów sklep "U Mańka" w Kotowicach [214 km], daję się skusić. Wypijam Tymbarka i zjadam loda. Czuję jak ten przysmak schładza mnie i dodaje mocy.

Do Wrocławia mam już blisko. W pobliżu wielkiego miasta nadrzeczne wały wykorzystywane rekreacyjnie przez mieszkańców stają się bardziej cywilizowane (tzn. przejezdne). Mijam kolejne wrocławskie mosty i kładki. Jadę ulicami miasta. Niezauważalnie mijam pierwszy Pit stop - punkt żywnościowo-noclegowy Na Grobli. Fakt przydałoby się jakiekolwiek oznaczenie. Ja i tak nie mogłem z dodatkowych ułatwień skorzystać, więc nie mam po co wracać. W gorszej sytuacji jest zawodnik, który przestrzelił o kilka kilometrów i pyta mnie: czy wiem gdzie jest punkt? W czasie przejazdu przez miasto mija 12 godzina jazdy.

czas 12 godzin - dystans 236,5 km, czas jazdy 11:32, postoje 0:28. śr. 20,5km/godz.



Wrocław, i jeden z najładniejszych Most Bartoszowicki [229 km] (fot. własne)


Przedzieram się przez średnio zatłoczone mimo świątecznego dnia uliczki starego miasta. Ponieważ powoli zbliża się noc, korzystam prawdopodobnie z ostatniej możliwości uzupełnienia zapasów. Siadam na chwilę przed sklepem, by w cywilizowanych warunkach zjeść coś czego nie mógłbym zrobić w trakcie jazdy (bułką wygrzebuje pasztet z plastikowego pudełka) i wypijam litr nektaru porzeczkowego.

Już po fakcie (kiedy sprawdzam w domu monitoring) okazuje się, że opuściłem miasto Wrocław jako czwarty zawodnik. Przede mną znajdowała się jedynie najlepsza trójka. Zaskoczenie? Wcale nie. Nadzieja na bardzo dobre miejsce? Też nie.

Powód jest dość oczywisty, a wynika ze stylu jazdy - przez pierwsze kilkanaście godzin mogę jechać (i jadę) praktycznie bez odpoczynku z zachowaniem całkiem przyzwoitej szybkość. Później też będę próbował jechać bez zbędnych przerw, jednak wtedy szybkość poruszania się wyraźnie spada. Być może inne podejście do ultra długich dystansów byłoby skuteczniejsze ale nie dla wyniku się tu pojawiłem.

Jeszcze na uliczkach miasta czeka mnie nowe zaskoczenie. Na mojej trasie pojawia się Jarek, kolejny znajomy z rajdów na orientację (czyżby byli w zmowie?), uczestnik wielu nie tylko krajowych ultramaratonów. Rozmowy pozwalają odprężyć się i zapomnieć o tym, że uczestniczę w poważnych zawodach. Dowiaduję się kilka ciekawych rzeczy o mijanych terenach. Mijamy np, zrekultywowane tereny, na których składowane/wylewane były odpady poprzemysłowe. Kilkanaście kilometrów za miastem [255 km] rozstajemy się.

Jarek (fot. własne)


Powoli i nieubłaganie ściemnia się. Trasa skręca bardziej w kierunku zachodnim, a przede mną pojawia się spektakl zachodu słońca w przeróżnych odcieniach czerwieni. Szczególnie pięknie jest w okolicy Zalewu Prężyckiego [267 km].

Jadąc przez Brzeg Dolny bez wielkiej nadziei rozglądam się na boki. Kolega z forum podróże rowerowe niezobowiązująco zaoferował się dostarczyć na trasę kanapek. Z zaopatrzenia (jako naruszającego zasady samowystarczalności) grzecznie zrezygnowałem. Nie pojawia się. Może wizytę składam o niezbyt odpowiedniej porze. Miasteczko mijam o godz. 21:30 czyli zaledwie o pół godziny później niż wstępnie planowałem.

Pierwszy dzień kończy się efektownym zachodem (fot. własne)


Przede mną najcięższy, bo nocny, odcinek maratonu. Jazda po wałach przerywana jest krótkimi asfaltowymi odcinkami w mijanych miejscowościach. Trudności jazdy dziennej związane z nieprzyjaznym, zarastającym trawą podłożem w nocy potęgują się. Koleiny stanowią realne zagrożenie upadku, każda kępka trawy wybija z rytmu jazdy. W jednej z mijanych miejscowości dopada mnie senność. Bezskutecznie rozglądam się za miejscem, w którym mógłbym się zatrzymać i krótką chwilę zdrzemnąć. Miejscowość kończy się, skręcam w kierunku wałów. Chwilę rozmawiam z napotkanym właśnie zawodnikiem. Później wpycham rower po niewielkiej pochyłości na szczyt wału. Nie rozstrzygając, która z tych czynności była decydująca, senność jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki mija. Ponownie pojawi się dopiero kolejnej nocy.

Po północy nadchodzi kolejny kryzys. Prędkość spada nawet poniżej 10-12 km/godz. Jazda przestaje być przyjemnością. Co ja tutaj robię? Nie chcę więcej. Szczególnie ciężko jest za położoną po przeciwnej stronie rzeki Ścinawą, kiedy wały skręcają i prowadzą wzdłuż dopływu Jezierzycy do odległego o ponad 2 km mostu w Buszkowicach. Niby tylko 2 km ale wał jest szczególnie nieprzejezdny, a wiejący z południa wiatr ze sprzymierzeńca zamienia się we wroga.

Razem z 3 innymi zawodnikami zatrzymuję się na moście nad rzeką [godz.3:00 - 343 km]. Małym pocieszeniem jest fakt, że są równie mocno wycieńczeni jazdą jak ja. Słucham rozmowy telefonicznej siedzącego obok mnie zawodnika. Rada jego kolegi jadącego z przodu to wypatrywać gdzie jest lepiej przejezdna droga - po wale, czy obok wału. Przy panujących ciemnościach to trochę jak gra w rosyjską ruletkę. Czasami dobra droga pod wałem wykręca na pola lub łąki i trzeba wpychać rower z powrotem na górę. Czasami odwrotnie, jazda wałem staje się katorgą gdy w dole pokazuje się lepiej przejezdna droga. Krótki odpoczynek, szybki posiłek i ruszam dalej. Ze zbyt długiego siedzenia nic dobrego nie wynika.

Nie wiem co jest przyczyną. Odpoczynek, posiłek czy może bardziej sprzyjający wiatr i lepszej jakości droga ale mam wrażenie, że odzyskuję siły. Jedzie mi się zdecydowanie lepiej. Nocny kryzys mija. Z rosnącą determinacją walczę z trudnym terenem. Z utęsknieniem wypatruję pierwszych oznak świtu. Z nadzieją patrzę na każdy jaśniejszy fragment horyzontu. Jeszcze nie teraz. To tylko efekt świateł odległego miasteczka.

Wkrótce pozostawię za sobą koszmary pokonywanej w ciemnościach trasy. Z umiarkowanym optymizmem patrzę na dotychczasową jazdę. Zupełnie przeciwnego zdania są zmasakrowane na trawiastych wałach nadgarstki, ramiona i barki. Przed godziną piątą oznaki nadchodzącego dnia są już coraz bardziej widoczne. Wkrótce mijam uchodzącą do Odry rzekę Barycz [godz. 5:30, 380 km].

Barycz o poranku (fot. własne)


Powoli zbliżam się do optymistycznego dla mnie momentu każdego maratonu, za chwilę pokonam połowę trasy. Do tej pory w myślach przeliczałem kilometry na wzrastające procenty pokonanej trasy 10%, 20% ... 50%. Z chwilą gdy minę półmetek, pojawia się trend malejący. Odliczał będę kolejno: 300, 200, 100, 50 ... kilometrów dzielących mnie od mety w Szczecinie.

Najbliższy cel to Głogów gdzie znajduje się stacja Orlenu. Który to był kilometr? Ooops!!! Coś poszło nie tak. Zawodnik z którym przez chwilę jechałem zatrzymał się w pewnym momencie, a ja dopiero kilka kilometrów dalej zauważam, że przejechałem tuż obok. Znajdująca się przy drodze krajowej stacja paliw jest zupełnie niewidoczna z gruntowej drogi od strony rzeki (schowana za krzakami). Na powrót jest już zdecydowanie za późno.

Koło Głogowa kończy się pierwsza doba zawodów. Pomimo trudno przejezdnej trasy, a dzięki wspomagającemu jazdę wiatrowi w czasie mijającej doby udaje się pokonać ponad 400 km

czas 24 godziny - dystans 403,5, czas jazdy 22:17, postoje 1:43, śr. 20,5 km/godz.



II DOBA 2/3 maja (godz.7:05/7:05) Głogów-Kustrin (Niemcy)

Kolejny doba nie zaczyna się optymistycznie. Mam niepełny litrowy bidon wody. Pomimo, że 2 maja jest dniem roboczym, nie mam na najbliższych dziesiątkach kilometrów żadnego zidentyfikowanego obiektu spożywczego. Do pierwszego większego miasta zostało ponad 100 km.

Szczęście mi sprzyja. Na trasie po raz kolejny pojawia się Kuba robiący uczestnikom doskonałe fotki. Nieśmiało, bez nadziei na pozytywny odzew pytam się o wodę. Dostaję całą 1,5 litrową butlę a nawet propozycję kolejnej. Jestem uratowany.

Chwila oddechu na asfaltowej drodze za Głogowem [415 km] (fot. Bartek Bodzek)


Kilka kilometrów dalej, na wysokości miejscowości Siedlisko [419 km, godz.8:3] robię nad Odrą krótką 10 minutową przerwę na posiłek. Zamiast być może nie przejezdnym wałem, a może dla urozmaicenia, ślad prowadzi szlakiem turystycznym po niewysokiej grobli. Po prawej stronie mam rów w różnym stopniu wypełniony wodą o nazwie Odrzysko.

Nie ma oznak, by szlak był masowo użytkowany, W poprzek leży od dawien dawna kilka powalonych drzew. Dalej jest tylko gorzej. Grobla jest coraz bardziej zarośnięta krzakami. Wreszcie zatrzymują mnie gęsta kolczasta ściana. Ot taka marna namiastka tego co przeżyłem podczas ubiegłorocznej Ultra Niespodzianki. W slangu ultramaratończyków dla takich odcinków przyjęła się nazwa Pachulszczyzna.

Taka przeszkoda to wyjątek [419 km] (fot. własne)


Wycofuję się, żeby ominąć przeszkodę. Niezbyt fortunnie (z wywrotką i bolesnym uderzeniem kolana o ramę) zsuwam się po niewysokiej; skarpie w kierunku niewielkiego bagienka. Wkrótce na sucho i bez dalszych przygód udaje mi się ominąć feralny odcinek. Podrapany, z bolącym kolanem, ruszam dalej. Chociaż wtedy klnę na organizatora, teraz muszę mu zwrócić honor. Ostatnia nadesłana poprawka trasy [420km] omijała ten odcinek. To kolejna wpadka, kiedy przegapiam kluczowy punkt na trasie. Właściwy moment gdy to Mario wpuści nas w maliny jeszcze nie nadszedł.

Wyjątkowo silny dzisiejszego dnia, porywisty wiatr, nie do końca stanowi wsparcie. Czasami jadę otoczonym drzewami osłaniającymi przed wiatrem wałem. Innym razem kierunek jazdy niedokładnie zgadza się z kierunkiem wiatru. Szybko pokonuję uliczki kolejnego miasta Nowa Sól. Przede mną elegancka ścieżka rowerowa i piesza zbudowana w śladzie istniejącej tu niegdyś linii kolejowej. Biegnąca po niewielkim nasypie, skierowana jest w kierunku północno-wschodnim, a później wschodnim. Walczę z silnymi podmuchami bocznego wiatru. Pocieszam się tym, że po pokonaniu starego, zabytkowego mostu w Stanach trasa skręci na północ i wiatr będzie mocnym sprzymierzeńcem.

Docieram do przecinającej kolejowy nasyp i biegnącej pod wiaduktem drogi. [441 km] Zgodnie z posiadanym śladem właśnie tu powinienem opuścić nasyp. Że niby jak? Mam skoczyć z rowerem w dół. Nie zastanawiam się co autor trasy miał na myśli. Tym razem bardzo ostrożnie, podpierając się starannie rowerem, zsuwam się po wysokim nasypie kolejowym w dół. Nadzieja na sprzyjające warunki szybko pryska. Wiatr, który miał być moim sprzymierzeńcem nieoczekiwanie cichnie w terenie początkowo osłoniętym przez nasyp, a później przez pojedyncze drzewa, a wreszcie zwarty las.

Krótki odpoczynek nad Odrą (fot. własne)


Bez szczególnych wspomnień pokonuje kolejne kilometry trasy. W końcu jazda wałem wszędzie wygląda podobnie, podobnie ciężko. Mijam miejscowości Cigacice i Górki Małe. Pozostaje już tylko krótki, kilkukilometrowy przejazd przez las i zamelduję się na nabrzeżu promu w Pomorsku. Jadąc zastanawiam się z jaką częstotliwością można przeprawić się na drugi brzeg. Rozkładu jazdy nie udało mi się znaleźć w sieci.

Kilka kilometrów, kilkanaście minut i powinienem być na miejscu. Nic z tych rzeczy. Z perspektywy piasków jakie pojawiły się na leśnej drodze jazda wałami wydaje się czystą przyjemnością. Tam przynajmniej nie trzeba było prowadzić roweru. Szczęśliwie niektóre piaski udaje się ominąć jadąc poboczem drogi lub lasem. Południowe godziny [jest godz,13:30], panujący upał i teren osłonięty przed chłodzącym wiatrem powoduje, że ten odcinek jest wyjątkowo wyczerpujący. "Przejazd" niespełna 7 km zajmuje ponad 50 minut. czyli szybkość średnia tego odcinka spada do 8 km/godz.

Wreszcie jest asfaltowa droga. Miejscowość Pomorsko i uliczka prowadząca na prom. To, że czeka na mnie ponad kilometr jazdy pod wiatr nie ma teraz większego znaczenia. W połowie miejscowości pojawia się lokalny sklep. Uzupełniam bidony. Wypijam napój na miejscu i zjadam loda na schłodzenie rozgrzanego organizmu. Prom już czeka na mój przyjazd. Żadnego rozkładu jazdy nie ma, ponieważ prom łączy obie części drogi wojewódzkiej i kursuje w tą i z powrotem bez przerwy lub, poza godzinami szczytu, gdy tylko znajdą się chętni. [492 km, godz. 14:45].

Mija 32 godzina jazdy. Szukam zacienionego miejsca za wałem na zaplanowaną jeszcze przed startem godzinę snu i odpoczynku Pozwoli to przeczekać część najcieplejszej pory dnia. Ustawiam alarm. Pobudka. Wrzucam coś na ruszt i z nowymi siłami ruszam w trasę.

Nie mam zupełnie pojęcia dlaczego blisko 20 km dalej ślad prowadzi w kierunku łąki. Nieosłonięty drzewami teren powoduje, że wiatr mocno daje się we znaki. Czyżby szykana organizatora i budowniczego trasy, a może chodziło o to tylko by ominąć betonowym mostem rzeczkę Zimny Potok [512 km]?

Złudna nadzieja. Prawdziwa szykana znajduje się 2 km dalej. Wypełniony wodą rów przecinający gruntową drogę prowadzącą w poprzek łąk. Przednim kołem badam głębokość przeprawy. Wreszcie decyduje się na połowiczne rozwiązanie. Zdejmuję jeden but i przeskakuję na drugą stronę głębokiej ale wąskiej przeszkody. Nie ma co się cieszyć to dopiero połowa sukcesu. Od suchego lądu oddziela mnie krótki fragment podmokłej łąki. Przeskakiwanie po kępach traw niewiele pomaga ale po chwili jestem po drugiej stronie mokradła.

Na trasie ultramaratonu trzeba być przygotowanym na każdą niespodziankę. Byłem. Świeże skarpetki założyłem na nogi godzinę wcześniej. Teraz nie są już ani świeże ani suche.

Krosno Odrzańskie. Przeprawiam się na właściwą w tym momencie stronę Odry. Mozolnie prę do centrum miasteczka, docieram do drugiego pit stopu. Na uprzejme "witamy" odpowiadam równie grzecznie "do widzenia" i wracam na trasę. Jadę w "uboższej" formule samowystarczalnej, więc o jedzenie, picie i noclegi muszę zadbać sam. Zatrzymuję się przed Żabką, robię zakupy i posilam na trawniku przed sklepem. Tu mija moje 36 godzin (1,5 doby) jakie przebywam na trasie.

czas 36 godzin - dystans 528,5 km, czas jazdy 30:59, postoje 5:01, śr. 17,1 km/godz.



Dzisiejszt poranek (fot. własne)


Chyba dopada mnie jakiś rodzaj pomroczności. Nie wdając się w szczegóły zamiast jechać dalej zgodnie ze śladem na północ ruszam w przeciwnym kierunku. Kiedy już dociera do mojej zmęczonej głowy błąd, zawracam ale okazuje się, że dystans ultramaratonu zwiększył mi się o kolejne 13 km, a ogólnie rośnie do powyżej 15 kilometrów. Staram się pocieszać, że okolice na południe od Krosna "zwiedzałem" jadąc tylko i wyłącznie asfaltami.

Krosno. Ponownie pnę się w górę. Zjeżdżam nad rzekę by po chwili pokonywać kolejny podjazd. Wyjazd z miasta to jedyne tak strome miejsce na trasie że zsiadam z roweru i końcowy odcinek podejścia pokonuję pieszo. Mijam kolejne wioski. O ile pamiętam nawet wały są tutaj przejezdne. Powoli ściemnia się i zaczyna kolejna ostatnia już noc na trasie Gravmageddonu.

Wysokie, szutrowe wały. Niby jedzie się dobrze. Brak jakichkolwiek widoków chociażby na rosnące obok wałów drzewa sprawia, że czuję się trochę nieswojo. Myślę obsesyjnie tylko o tym kiedy wreszcie minę autostradę, zrobię ostatnie zakupy w Słubicach. Później wystarczy przejechać mostem na niemiecką, podobno doskonale przejezdną część trasy. Kiedy myślę tylko o jednym tak bliskim celu, droga ciągnie się w nieskończoność.

Po długiej samotnej jeździe, oglądając się do tyłu zauważam światła nadjeżdżających zawodników. Z dużą szybkością mija mnie Łukasz i kilku jadących razem z nim znajomych. To nie moja liga, nawet nie próbuję dotrzymać im kroku. Mijam kolejne ciemne w środku nocy wioski. Nawet najbardziej nudny odcinek trasy kiedyś musi się skończyć. Świecko. Ta nazwa wydaje się przynajmniej znajoma. Na początek robiąc dziwny zygzak dziurawymi gruntowymi drogami, przejeżdżam pod autostradą, Stąd już tylko chwila do cywilizacji.

Zbliża się godzina trzecia w nocy. W stosunku do planów jestem już mocno spóźniony. O zakupach w 24 godzinnej Biedronce dawno już zapomniałem (święto). Zamiast tego zatrzymuję się przy ubogo zaopatrzonym Orlenie. Do mety pozostało tylko/aż 180 km. Czy zrobione tutaj zakupy (szczególnie zapasy wody) wystarczą by dotrzeć do mety?

Mijam łączący Słubice z Frankfurtem most na Odrze [594 km (+16), godz. 2:58] i znajduję się w innym świecie. Towarzyszy mi uczucie pewnej niepewności - pierwszy raz będę jechał rowerem poza granicami kraju. Na rondzie za mostem widzę rozstawione pachołki blokujące ruch i grupę funkcjonariuszy. Moje poczucie niepewności wzrasta. Udaję, że nic nie widzę i przez nikogo nie zatrzymywany przejeżdżam nie zablokowanym fragmentem jezdni obok krawężnika. To dobrze bo z języka niemieckiego przypomina mi się kilka fraz z oglądanych w głębokiej młodości filmów wojennych: "Hande hoch" i inne które mogłoby być ścigane za propagowanie nazizmu. Angielski? W stresie nie mógłbym wypowiedzieć żadnego słowa.

Cieszę się, że przez Frankfurt przejeżdżam opustoszałymi zupełnie w środku nocy uliczkami, a nie w ciągu dnia. Nie jestem pewny znaczenia nieco odmiennych znaków drogowych, a tym bardziej znajdujących się pod nimi napisów w niezrozumiałym dla mnie języku.

Szybko opuszczam niemieckie miasteczko i jadę drogą i ścieżkami rowerowymi poprowadzonymi wzdłuż niej. Zaczyna mnie męczyć nie dający się przezwyciężyć senny kryzys. Ciepła noc sprawia, że nie muszę czynić dłuższych przygotowań. Wystarcza kawałek położonego poniżej poziomu jezdni (a więc niewidocznego z drogi) płaskiego porośniętego trawą terenu. Kładę na trawie plastikowy obrus, Pod głowę, jako poduszkę, kładę nierozłożony śpiwór. Tyle wystarcza by ograniczyć czas związany z 5-cio minutową drzemką do minimum. Tak krótki czas nie pozwala na wychłodzenie rozgrzanego jazdą organizmu. Kolejne dwie, również 5 minutowe drzemki, pozwalają dotrwać w dobrej formie aż rozjaśni się i wyjdzie słońce.

Poranek na niemieckich wałach (fot. własne)


Skąd się pojawił u ultramaratończyków pomysł 5-cio minutowej drzemki? Nie będę dociekał. Ja pierwszy raz o 5 minutowej metodzie walki ze sleepmonsterem dowiaduję się z wywiadu Zbyszka Mossoczego, notorycznego triumfatora Carpatia Divide po pierwszej edycji tej imprezy. Wtedy przyjmuję tę informację z dużym powątpiewaniem. Później informacja o 5 minutowym śnie krąży w rozmowach ultrasów jako wywołująca uśmiech niedowierzania anegdota.

Kiedy wszelkie inne znane metody walki z poranną sennością nie sprawdzają się, staram się sprawdzić to osobiście. Pierwszym razem jedna pięciominutówka zadziałała. Pięć minut wyłączenia się pozwoliło zresetować działanie mózgu. Innym razem trzeba było powtórzyć "zabieg" 2-3 razy. Oczywiście metoda działa tylko na psychikę. Kiedy jesteśmy przemęczeni fizycznie warto się położyć nawet na kilka godzin.

Z przebiegających przez niewielkie niemieckie miejscowości ścieżek, skręcam w kierunku nadodrzańskich wałów. Przede mną szeroka druciana brama. Że takie pojawią się po niemieckiej stronie Odry dowiaduję się podczas przedstartowej odprawy. Zagadką pozostaje, jak otwiera się taką przeszkodę. Przez dłuższą chwilę mocuję się z zasuwą. Wyższa technika z którą nie daję sobie rady? To nie może być tak bardzo skomplikowane. Kiedy przyciągam bramę lekko do siebie zasuwę można odsunąć małym paluszkiem. Ta przeszkoda w ciągu kilku lat się nieco wypaczyła.

Niemieckie szykany (fot. własne)


Poza napotkanymi w poprzek ścieżki rowerowej bramkami, na zewnątrz wałów ciągnie się odgrodzone na długości dziesiątków kilometrów pola. Jak widać niemiecka metoda walki z ASF (Afrykańskim pomorem świń) jest nieco odmienna ale i bardziej kosztowna. Czy była to metoda bardziej skuteczna od strzelania przez polskich myśliwych do wszystkiego co się rusza, nie jestem w stanie ocenić.

Powoli nadchodzi świt. Zaczyna się nowy dzień. Mam wrażenie, że "obudziłem się" w zupełnie innym świecie na trasie ultramaratonu szosowego. Niezależnie od tego czy ścieżka/droga biegnie wałem czy też obok wału zawsze pokryta jest idealnie równym asfaltem. No i ten wiatr, może dzisiaj niezbyt silny ale przez cały czas sprzyjający. Rower szosowy z pewnością byłby tu najlepszym wyborem. No cóż, trasa była bardzo różnorodna. Jeden z moich kolegów orientalistów Tomek napisał, że jeździł po wałach wzdłuż Odry między Lubiążem a Głogowem i tam wybór fulla był zawsze dobrym pomysłem.

Kilka kilometrów z niemieckim Kustrinem i znajdującym się po przeciwnej stronie rzeki polskim Kostrzynem kończy się druga doba jazdy. Obok Kostrzyna do Odry wpada rzeka Warta i tam kończył się ultramaraton Warta 800. W ciągu drugiej doby Gravmageddonu przejeżdżam zaledwie 250 km. Ogólny dystans to 653 km. Do mety pozostało więc ok. 120 km.

druga doba
24-48 godz. - dystans 250,5 km, czas jazdy 17:41, postoje 6:19, śr. 14,1 km/godz.

czas 48 godzin - dystans 653,0 km, czas jazdy 39:58, postoje 8:02, śr. 16,3 km/godz.



Drogi jak marzenie, widoki jak marzenie (fot. własne)


III DOBA 3 maja (godz.7:05/15:26) Kustrin (Niemcy) - Szczecin (meta)

Senność mija, na dobre budzę się i mam wrażenie że z każdym kilometrem odzyskuję również siły. Po mojej prawej stronie rozpościerają się ciągnące aż po polski brzeg fantastyczne widoki. Łąki w różnych odcieniach zieleni, pojedyncze drzewa i Ona dzięki której to całe zamieszanie się odbywa - rzeka Odra. Gdybym miał porównywać dwie wielkie imprezy; Wisła 1200 i Odra, to w tym właśnie elemencie różnica jest najbardziej widoczna. Na trasie Wisły jedziemy wzdłuż zwykle niewidocznej rzeki, Gravmageddon Along the River w większości przebiega tuż obok widocznej na wyciągnięcie ręki rzeki.

Na 686 km [670 km trasy] przekraczam nowy most rowerowo/pieszy w Siekierkach. Przez ok.10 km jazdy po polskiej stronie rzeki nic nie tracę na poznanej po niemieckiej stronie jakości dróg. Jednym z celów takiej zmiany trasy jest możliwość uzupełnienia zaopatrzenia. Chwilę rozglądam się po zbudowanym tu przygranicznym targowisku nie zatrzymując się.

Powrót na niemiecką stronę trasy. Jadąc obserwuję pasące się owce, rozległe podmokłe łąki parku narodowego oraz brodzące w wodzie różne gatunki dzikiego ptactwa. Na wysokości miasteczka Schwedt pojawia się (nie)miła niespodzianka. Droga opada wprost w kierunku krzyżującego się z nią cieku wodnego 730 [712 km]. Twarde betonowe podłoże idealnie czysta woda. Nawet przez chwilę nie zastanawiam się nad głębokością kilkumetrowej szerokości przeprawy. Nie robiąc pełnego obrotu krótkimi ruchami próbuję poruszać się do przodu. Woda sięga połowy koła więc mam "prawie" suche buty. Trudno określić przyczynę, czy to wysoki poziom wody czy stale istniejący w tym miejscu bród. Wygląda na to, że organizator zadbał byśmy dotarli na metę na umytych rowerach.

Nieoczekiwana przeszkoda (fot. własne)


Kilkanaście kilometrów dalej przed miejscowością Gartz kolejna tym razem miła niespodzianka - znana postać. Z Robertem, uczestnikiem imprez na orientację (i ultramaratończykiem) nie widziałem się od kilku ładnych lat. Wspólnie pokonamy prawie 50 km dzielących mnie od mety.

Ostatnie kilometry trasy dłużą się niemiłosiernie. Jadąc obok mieszkającego w Szczecinie kolegi, straciłem poczucie odległości. Mam wrażenie, że już zaraz będziemy na ulicach miasta, w którym oficjalnie kończy bieg wielka rzeka, i w którym znajduje się meta zmagań. Mam wrażenie, że to "zaraz" odsuwa się w czasie w nieskończoność. Wczesno popołudniowa pora upalnego dnia. Nawet niewielkie podjazdy dają się we znaki. Dopada mnie może nawet bardziej psychiczny niż fizyczny kryzys. No bo ile można czekać na zakończenie jazdy.

Niezbyt uważnie "wchodzę" w odchodzącą w prawo i opadającą w dół uliczkę. Przede mną pojawia się krawężnik po przeciwnej stronie uliczki. Nie mam szansy by w ostatniej chwili wyhamować. Ostatnie co pamiętam to głuche uderzenie kaskiem o chodnik. No dobrze, dla podniesienia dramaturgii relacji przesadziłem z fantazjowaniem. To by było ostatnie wspomnienie gdybym tego kasku na głowie nie miał. Uderzenie było rzeczywiście głośne ale szybko zbieram się. Rower sprawny, na łokciu niewielkie obtarcie, podobnie jak niewielka dziura w jeansach. Upadek był przy minimalnej prędkości więc na kolarskie szlify nawet nie zasłużyłem. Szybko wsiadam na rower i gonię przewodnika. Jadący z przodu Robert nawet mojego upadku nie zauważył.

Na koniec, to co ultramaratończycy na trasie lubią najbardziej, przejazd obok największych atrakcji miasta. Wreszcie melduję się na mecie. Czas 56:21 (2 doby, 8 godzin i 21 minut) to satysfakcjonujące mnie osiągnięcie. Jaki czas bym osiągnął gdyby wiało w przeciwnym kierunku? Nie będę o tym myślał. Prysznic. Posiłek (makaron z jakąś papką), którego w normalnych warunkach nie wziąłbym do ust. Teraz jestem na tyle głodny, że nie stanowi problemu.

czas 56:21, dystans 793,9 km, czas jazdy 47:30, postoje 8:51, średnia prędkość 16,7 km/godz.


Zaproszenie do domu Roberta i Asi (również uczestniczki rajdów na orientację). Próbuję się opierać ponieważ mam już inne plany. Po dwóch nieprzespanych nocach moje siły negocjacyjne bardzo osłabły i stoję na z góry przegranej pozycji. Zostaję niejako "zmuszony" do odwiedzin moich dobrych znajomych. Nie żałuję tej decyzji. Na umówiony w Poznaniu obiad z córką pojadę dopiero jutrzejszym, porannym pociągiem.

Robert (fot. własne)


Jeszcze tylko krótkie porównanie obu największych maratonów dolinami rzek Wisły i Odry. Nota bene jest jeszcze trzeci Warta 800 dłuższy od Gravmageddonu wzdłuż Odry ale nad tym nie będę się rozwodził. Nie wdając się w szczegóły, na Wisłę 1200 nigdy więcej nie pojadę, nad Odrę być może tak, Warta od kilku lat czeka na wolny termin i powtórny start.

Gravmageddon Along the River jak najbardziej polecam. Organizator obiecał, że "popsuje" pierwotną wersję. Trasa ma być bardziej różnorodna. Co tłumaczyć można sobie tylko w jeden sposób: ciągnących się dziesiątkami kilometrów zarośniętych trawą wałów będzie nieco mniej.


Statystyka:

Dystans: 693,9,0 km
Czas trasy: 56 godz. 21 min.
Czas jazdy: 47 godz. 30 min.
Postoje: 8 godz. 51 min.
Prędkość średnia: 16,7 km/godz.
Miejsce: 19


Statystyka 12 godzinnych odcinków:

przedział czasu [h]
dystans [km]
czas jazdy [h:m]
postoje [h:m]
prędkość średnia [km/h]
0-12
236,5
11:32
0:28
20,5
12-24
167,0
10:45
1:15
15,6
24-36
125,0
8:42
3:18
14,3
36-48
125,5
8:59
3:01
13,9
48-56:21
140,9
7:32
0:49
18,7

Punkty kontrolne:
punkt kontrolny
dystans [km]
godz.przyjazdu
czas jazdy [h:m]
miejsce na punkcie
00 START (Olza)
0
1 maja 7:05
0
-
01 Łapacz
11
7:34
0:29
44
02 Koźle
70
9:58
2:53
35
03 Kopanie
135
15:04
7:59
18
04 Wrocław - Na Grobli
234
19:00
11:55
21
05 Cicha Woda
307
23:25
16:20
9
06 Wyszanów
380
2 maja 5:29
16:20
10
07 Nowy Świat
478
13:06
30:01
10
08 Krosno Odrzańskie
525
18:52
35:47
12
09 Słubice
588
3 maja 2:12
43:07
15
10 Kienitz, niem.
648
7:44
48:39
17
11 Gartz niem
733
12:51
53:46
17
META Szczecin
775
15:26
56:21
19

Zaopatrzenie:
Zdzieszowice - woda (83 km - 1V, godz. 10:50)
Opole - woda (133 km, 1V, godz.13:20)
Kotowice "U Mańka" (214 km - 1V, godz.18:00)
Wrocław Żabka (239 km - 1V, godz. 19:20)
Bytom Odrzański - woda (420 km - 2V, godz. 8:20)
Pomorsko lokalny sklep (493 km - 2V, godz. 14:20)
Krosno Odrzańskie Żabka (528km - 2V, godz. 19:00)
Słubice Orlen (610 km - 3V. godz. 2:40)

Więcej zdjęć z trasy

trasa na RWGPS,


Krzysztof Wiktorowski (wiki) nr 25
e-mail: wiki256@gmail.com

powrót