.
Tuczno, 18-19 czerwca 2016 r.
(relacja)
fot. organizator
Grassor - jedyny w swoim rodzaju - 24 godzinny maraton na orientację. By pokonać całą trasę zwykle trzeba przejechać znacznie więcej niż optymalne 300 km. Jest to dużo trudniejsze niż zdobycie tytułu Harpagana na rozgrywanym "od zawsze", niegdyś kultowej a teraz schodzącej na psy imprezie. Przy sprzyjających warunkach dokonać tego mogą jedynie najlepsi z najlepszych.
Podobnie jak podczas wcześniejszych startów, decyduję się na wczesny dojazd pociągiem. Stacja docelowa musi spełniać podstawowy warunek - musi być odległa od bazy o kilkadziesiąt kilometrów. Ten dystans pokonam już jadąc rowerem. Cel to oczywiście zaliczenie kilku dodatkowych gmin (http://zaliczgmine.pl/).
Sprawdzam prognozę pogody. Z kilku możliwym miejsc wybieram miejscowość (i gminę) Stare Kurowo odległe od bazy w Tucznie o ok. 70 km. Zgodnie z planem, niemal całą trasę pokonam przy silnym, sprzyjającym wietrze i napotkam jedynie słabe przelotne opady. Wsiadam do pociągu w Łodzi przy bezchmurnej pogodzie. W drodze do Poznania, pojawiają się coraz gęstsze chmury. Przechodzą pierwsze deszczowe nawałnice. Kiedy wysiadam w Kurowie pada już regularnie. Tubylec, którego spotykam pod najbliższą wiatą twierdzi, że tak jest już od rana a właściwie od dwóch dni. No cóż, mała wpadka przy interpretacji wykresu opadów w serwisie meteo. To co uważałem za przelotne, konwekcyjne opady w swej istocie oznaczało niezbyt intensywny ale ciągły deszcz. Nie ma wyjścia. Kiedy opady chwilowo słabną, ruszamy w drogę - napotkany gość do odległego o 100 metrów gospodarstwa, ja do odległej kilkadziesiąt kilometrów bazy.
Co pewien czas deszcz przechodzi w mżawkę, dając nadzieję na dłuższą poprawę. Kolejne ciemne chmury, kolejne deszczowe nawałnice pozbawiają złudzeń. Powoli ciuchy nasiąkają wodą. Nie ma co wypatrywać kolejnej wiaty, trzeba napierać do celu. Gdy opuszczam las i zbliżam się do Dobiegniewa by nie zostać zepchniętym do rowu, staczam walkę z porywistym bocznym wiatrem. Później ten sam wiatr będzie moim sprzymierzeńcem. Nie jest źle, na przydrożnym termometrze odczytuję temperaturę +13 C.
Tradycyjnie start odbywa się w samo południe, tym razem z dziedzińca zamku Wedlów w Tucznie. Tradycją staje się też, że będzie niewielka, tym razem 30 minutowa obsuwa. Na kilka minut przed startem otrzymujemy dwie kartki formatu A3. Na jednej mapa zawodów, na znacznej powierzchni drugiej z kartek, dalszy zachodni fragment mapy oraz 21 rozświetleń punktów kontrolnych w skali 1:10.000.
Na początku wybór jest niewielki: PK4 i odcinek specjalny w bunkrach, punkty odcinka specjalnego (PK1, 2, 3, 5, 6, 7) oraz punkt PK14 na północ od bazy i PK13 w przeciwnym kierunku. Nie lubię tłoku, więc odcinki specjalne pozostawiam na później. Wybór pada na najbliższy, położony na południu, PK13. Dalszy plan to zaliczenie kolejnych punktów na południu i w południowo-wschodnim narożniku mapy. Później jazda w kierunku przeciwnym do ruchu wskazówek zegara.
W ostatnich latach tradycyjna formuła Grassora (20 trudnych do odnalezienia "śmiejowych" punktów kontrolnych) uległa znacznym zmianom. Wzrosła ilość punktów kontrolnych, pojawiły się odcinki specjalne, rozświetlenia punktów. Orientacja wzięła górę nad napieraniem. Atrakcyjność zmagań wzrosła. Nie inaczej będzie tym razem. Poza 35 punktami na mapie głównej (w tym 6 na odcinku specjalnym), kolejne 16 punktów będziemy zaliczali korzystając z dodatkowej mapy obejmującej rejon fortyfikacji w Strzalinie. Niezmienną cechą imprezy pozostaje zasada, że na starcie poznajemy położenie jedynie kilku punktów w okolicach bazy. Położenie pozostałych, będziemy "odkrywać" wraz z zaliczaniem kolejnych punktów kontrolnych. Będą do odczytania z mapek umieszczonych na lampionach PK.
Przede mną w tym samym kierunku wyjeżdża Wojtek, po chwili dołącza do nas Turysta, a nieco później Krzysiek. W takim składzie pokonujemy asfaltową drogę, skręcamy w las i czeszemy brzeg suchego bagna. Na jednym z drzew odnajdujemy lampion punktu kontrolnego. Perforacja karty startowej. Wysłanie smsa z kodem. Przerysowanie miejsca położenia "odkrytych" na lampionie kolejnych punktów kontrolnych. Oooups!!!. Gdzie moja mapa? Jako stały uczestnik Grassora zapominam o tym istotnym szczególe. Biegnę kilkadziesiąt metrów do pozostawionej w rowerowym mapniku mapy. PK13 (30 pkt przeliczeniowych) - Skraj bagna, drzewo ok. 2m na wschód od przecinki (godz. 12:51 - 21 min. od startu)
Chociaż śpieszę się, po zawodnikach z którymi tu dotarłem nie ma nawet śladu. Rafał, który w tym samym czasie opuszcza punkt wybiera inny wariant. Tak rozpoczyna się moja długa, samotna jazda. Wybieram niewielki asfaltowy objazd. Na skrzyżowaniu asfaltowych dróg głupieję. Co robi tutaj wielka tablica CZŁOPA? Gdzie ja właściwie jestem? Chwilę krążę bezradnie by ponownie "zakotwiczyć" się na mapie. Jestem przecież w miejscu w którym planowałem być. Mogę kontynuować jazdę w kierunku punktu. Opuszczam krajową 22-kę Gorzów-Wałcz. Wbrew wcześniejszym obawom, w terenie po wczorajszym długotrwałym deszczu niewiele pozostało. Duże rozlewiska i kałuże szybko wchłonęło piaszczyste podłoże pozostawiając jedynie marne resztki. W piaszczystych koleinach pozostał ubity przez deszcze i płynącą wodę piach.
Mijam mostek. Skręcam ale zatrzymuje mnie zamknięta brama. Wracam by spróbować po przeciwnej stronie rzeki. Zarastająca chwastami ścieżka doprowadza mnie do skraju zapory. Z daleka widać zabudowania dawnego młyna. Jeszcze raz dokładnie spoglądam na mapę. Wiem gdzie powinienem szukać punktu. Tym razem inna droga po północnej stronie rzeki doprowadzi mnie do celu. Lampion przy opadającej do strumyka skarpie nie jest szczególnie ukryty. PK12 (30) - Mostek, sarpa (13:55 - 44 min.)
Przerysowuję kolejne punkty znajdujące się na dole mapy. Gdzieś na horyzoncie pojawiają się ciemne deszczowe chmury. Nieco później niewielki deszcz. Przede mną pierwszy punkt z rozświetleniem. Pomimo odrobiny niepewności wprawnie przeskakuję z głównej mapy na 10 krotnie dokładniejsze jej rozświetlenie. Jadę wolno, dokładnie odmierzam się uważnie odnotowując każde rozwidlenie leśnych ścieżek, przecinek i dróg. Po krótkich poszukiwaniach odnajduję punkt tam gdzie powinien być. PK17 (30) - Rozwidlenie dróg, drzewo ok. 10 na północ (14:40 - 45 min.)
Nieuważna jazda, brak kontroli kierunku sprawia, że źle skręcam na rozwidleniu dróg i wcale tego nie zauważam. Nie po raz pierwszy i nie po raz ostatni nie wiem gdzie jestem. Zamiast jechać prosto na wschód przez Dzięrżązno robię objazd o kształcie litery U. Koryguję kierunek jazdy i wracam na trasę. Może strata nie jest duża ale powtarzana wielokrotnie daje odczuwalną ilość nadrobionych kilometrów. Piasek staje się jakby bardziej mokry. Na drodze pojawiają się obficiej niż po starcie, napełnione wodą zagłębienia. Czyżby coś mnie ominęło?
Orientacyjne wtopy przeplatają się ze zwiększoną koncentracją. Zwykle bez problemu odnajduję punkty kontrolne. Gubię się między punktami. Tym razem odmierzam się i bez problemu odnajduję fundamenty stojącego kiedyś w tym miejscu budynku. To jedno z tych miejsc, w których rozświetlenie było absolutnie niepotrzebne. PK18 (50) - Ruiny, drzewo w środku (15:27 - 47 min.)
Niezbyt pewnie czuję się w licznych rozwidleniach i plątaninie leśnych dróżek. Która z nich jest tą właściwą? Jadę jak pijany zając. Na kolejnych skrzyżowaniach dróg koryguję kierunek jazdy. Chociaż staram się utrzymać właściwy kierunek nie mam pewności gdzie jestem. Wreszcie dłuższy odcinek drogi we właściwym północno-wschodnim kierunku. Skrzyżowanie wielu leśnych dróg. Jedna prowadzi zgodnie z drogowskazem do leśniczówki Mokrzyca. Inną opadającą do mostu nad rzeką identyfikuję jako prowadzącą do Smolarni. Uff!!! Wracam do gry.
Wybieram drogę, która doprowadzi mnie (powinna doprowadzić) bezpośrednio do celu czyli następnego punktu. Rozwidlenie dróg. Którą odnogę wybrać, gdy rozchodzą się niemal w tym samym kierunku? Myślenie przegrywa z wygodą, instynktownie ale bezmyślnie wybieram lepiej przejezdną przecinkę. To nic, że kierunek w którym jadę dalece odbiega od tego widocznego na mapie. Nastawienie życzeniowe, naginanie rzeczywistości do tego, że wbrew wskazaniom przyrządu jestem na właściwej drodze nie jest najlepsze podczas imprez na orientację.
Docieram do poprzecznej drogi. Wiem, która to droga. Nie mam pojęcia w którym miejscu na tej drodze się znajduję. Jak znaleźć charakterystyczny punkt na leśnej drodze? Miejscem takim wydaje się wybrzuszenie omijające leśne jeziorko. Przez dłuższy czas bezskutecznie poszukuję tego jeziorka. Tu na pewno go nie ma. Jadę dalej na wschód. Po pokonaniu ponad 1 km rozpoczyna się brukowana, zaznaczona na mapie podwójną linią droga. Jest też położone gdzieś poniżej drogi jeziorko. Na jego poszukiwaniu tracę prawie pół godziny. Przecinka wyprowadziła mnie o wiele dalej niż wcześniej myślałem. Może wystarczyłoby mniej jeździć a więcej myśleć. Leśną przecinką trawersuję zbocze wzniesienia. Mijam rosnące na drodze dorodne grzyby. W najwyższym punkcie pozostawiam rower i pieszo docieram na szczyt. PK11 (40) - Szczyt góry (16:58 - 81 min.)
Opuszczam punkt ale moja jazda szybko się kończy. Dają o sobie znać zbierające się od dłuższego czasu czarne deszczowe chmury. Zaczyna się od lekkiego deszczyku ale po chwili z nieba leją się strumienie wody. Czyżby "nagroda" za zbyt długie poszukiwanie punktu? Przecież teraz powinienem być już prawie 10 km dalej. Szczęśliwie znajduję się w liściastym lesie, chowam się pod liściastym poszyciem jednego ze starych buków. Pomaga . . . zaledwie przez kilka minut. Początkowo mój "parasol" przepuszcza pojedyncze krople wody. Później jest coraz gorzej. Wreszcie różnica pomiędzy odkrytym i osłoniętym terenem się zaciera. Poszukiwanie mniej "dziurawego" miejsca przestaje dawać jakiekolwiek rezultaty. Koleinami piaszczystej drogi płyną dwa rwące potoki. Stać czy jechać dalej? Dobrego wyjścia z tej sytuacji po prostu nie ma. Zaraz, zaraz!!! Przecież w sakwie mam duży foliowy obrus. Może dlatego, że był przeznaczony jako ewentualne posłanie, nie od razu skojarzyłem, że może służyć także do innego celu.
Po kilku niezbyt udanych próbach, opanowuję optymalny sposób jego wykorzystania. Kładę krawędź foli na głowę i zakładam kask. Ten wariant zapewnia swobodę ruchów i nie zsuwa się. Chociaż powiewająca płachta nie chroni całkowicie przed deszczem to już po kilku minutach czuję na plecach miłe ciepełko. Jak zjawa w jasnoniebieskim welonie przemykam przez zamglony, niewyraźny w strumieniach wody las. Opuszczam drogę prowadzącą na południe. Jadąc obok leśniczówki powinienem najkrótszym wariantem dotrzeć do celu. W panujących warunkach niezbyt skrupulatnie pilnuję krętej drogi. Po chwili wiem tylko to, że jestem gdzieś w środku lasu. Docieram do śródleśnej osady. Mijam ją ale dalszą drogę uniemożliwia rzeka. Odwrót i jazda przypadkową drogą na północ. Walczę w deszczu z rozmiękłym podłożem. Po dłuższym czasie pojawiają się pierwsze zabudowania. Gdzie ja do ch lery wyjechałem? W panujących warunkach mam ochotę głośno krzyczeć: Pomocy. Gdzie jestem? Szczęście ponownie się do mnie uśmiecha. W zdawałoby się opustoszałej miejscowości pojawia się ukryta pod parasolem dobra wróżka. Kobieta wymienia nazwę miejscowości STRADUŃ. Szok, przecież jestem w miejscu do którego chciałem dojechać. Nie próbuję nawet tłumaczyć pani, że szukam w środku pobliskiego lasu drzewa odróżniającego się od innych drzew tylko tym, że ma przytwierdzoną kolorową kartkę. Zresztą, kobieta po chwili sama wyjaśnia, że ona to wie tylko jak dotrzeć do odległej o kilka kilometrów Trzcianki.
Uważna jazda i charakterystyczne przegięcie drogi sprawia, że bez dłuższego zastanowienia skręcam we właściwą przecinkę do skraju "innego" lasu. Odnalezienie lampionu nie stanowi problemu. Pamiątką po silnych ulewach pozostaje mocno przemoczona na krawędziach mapa. PK24 (50) - Granica kultur, brzoza ok. 5m na południe (18:04 - 76 min.)
Długi przejazd zalanymi wodą leśnymi drogami na północ. Na rozwidleniu rezygnuję z dalszej jazdy przecinką. Dłuższy o ponad 2 km objazd nagradza mi stosunkowo twarda szutrówka a później asfaltowa droga. Niekursko - być może ostatni dzisiejszego dnia (i nocy) sklep. Nauczony przykrym doświadczeniem uzupełniam płyny o kolejne 3 litry wody. Czterolitrowy zapas ma wystarczyć na godziny nocne, wystarcza do samej mety. Do tego kupuje 3 małe rogaliki. To poważny błąd. Tak pysznych i świeżych (pomimo późnych godzin popołudniowych) wypieków mógłbym pochłonąć nawet kilogram. Do nielicznych bikerów, których spotykam na trasie Grassora dołączają nadjeżdżający z przeciwnej strony Tomalos z Łukasikiem.
W odnalezieniu znajdującego się niewiele dalej lampionu pomagać mi będzie kolejne rozjaśnienie punktu. Skręcam we wcześniejszą dróżkę ale po chwili jestem nad łąką na skraju lasu. że jest to właściwe miejsce, potwierdza odnaleziony lampion. Perforuje kartę startową, wysyłam esemesa. Z tego co pamiętam tu na mojej mapie nic nowego nie przybyło. Z lasu wyłaniają się znajomi zachodniopomorscy bikerzy, spotykani tylko podczas rozgrywanych w tych okolicach zawodów. Julia, Łukasz i Paweł startują na trasie rekreacyjnej. Zamieniamy kilka słów i ruszam dalej. PK9 (50) - Koniec drogi, drzewo ok. 5m na północ (19:10 - 66 min.)
Przejazd do kolejnego punktu wydaje się łatwizną. Chociaż w moim słowniku nie ma takiego określenia jak orientacyjna łatwizna (liczne przykłady wskazują, że zawsze i wszędzie mogę się zgubić). Z niecierpliwością wypatruję linii kolejowej. Odległość się zgadza jednak myli mnie brak nasypu ani jakiegokolwiek śladu po torach. Mijam leśną drogę i zatrzymuję się na skraju lasu. Odwrót i ponowne odmierzanie odległości. Jestem przy drodze przy którą minąłem jadąc w przeciwną stronę. To musi być tu. Widać, że lepiej liczyć na wskazania przyrządów niż własne oczy czy własną wyobraźnię. Sprawdzam jedną skarpę, później kolejną. Ta właściwa odległa jest o kilkanaście metrów od skrzyżowania. Do drzewa prowadzi wydeptana przez poprzedników ścieżka. PK15 (30) - Koniec skarpy, skrzyżowanie z przecinką, drzewo 8 m na NW (20:11)
W ciągu niespełna 8 godzin (7:41) zaliczam 8 punktów kontrolnych i zdobywam 310 punktów przeliczeniowych. Rodzina w relacji na żywo widzi mnie gdzieś koło 10 miejsca, co nawet uwzględniając osoby nie wysyłające potwierdzeń nie było złą pozycją. Niestety później będzie już tylko gorzej.
Drogą po dawnej linii kolejowej nadciąga banda prowadzona przez Roberta (Asia, Kamila i Piotrek). Potwierdzają, że PK10 do którego się wybieram jest trudny ale przy dużej czujności możliwy do odnalezienia. Ruszam dalej. Dojazd do punktu, powrót, przeszukiwanie kolejnych skarp kompletnie zaburzają moją orientację. Mylę kierunek jazdy (a gdzie w tym czasie był kompas?). Kiedy spostrzegam swój błąd jestem już zbyt daleko na południu. Ten błąd bardzo zaważy na ostatecznym wyniku zawodów. Zamiast zaliczenia PK10 pojadę na PK4 i odcinek specjalny, które w pierwotnym planie miały zostać zaliczone na końcu.
Tabliczki z napisem BUNKRY doprowadzają mnie do celu. Obszarem odcinka specjalnego będzie kompleks bunkrów stanowiący część Wału Pomorskiego. Całkowicie samowystarczalna, połączona korytarzami część podziemna sięgała kilkudziesięciu metrów w głąb ziemi. PK4 (30) - Bunkier - Start OS (21:07 - 56 min.)
Wsiadam na rower i ruszam zaliczyć pozostałe punkty naziemne. Zaczynam od południowego skraju grzbietu. Odmierzam odległość i na jednym z drzew przy drodze odnajduję OS10 - zapora przeciwczołgowa, drzewo na E. Szukam w ciemno. Dopiero kilka punktów dalej dowiem się o opisach punktów umieszczonych na mapie. Naprawdę ciemno robi się kiedy skręcam w gęsty liściasty las. Dokładnie odmierzam odległość i po krótkim przeszukaniu porytych dołami okolic ścieżki odnajduję OS9 - koniec rowu.
Porzucam rower kilkanaście metrów dalej i z kompasem w ręku ruszam na podbój stromego grzbietu. Jest wilgotno, podłoże nasiąknięte wodą utrudnia poruszanie. Omijam powalone kłody. Przedzieram się przez ociekające wodą, cierniste krzewy. Co rusz ślizgam się na mokrych gałęziach. Jest wypłaszczenie wzniesienia ale żadnego obiektu czy drzewa nie widzę i przy panujących ciemnościach nie mam dużych szans znaleźć. Rezygnacja i odwrót. Wracając przypadkiem trafiam na resztki bunkra. OS15 - wysadzony bunkier, u góry. Jeszcze tylko równie trudne i śliskie zejście, kilka kolejnych potknięć i upadków. Wreszcie jest ścieżka i rower. Widok rozbłyskujących w lesie czołówek poprawia mi nastrój. Spotykam Bartka i Tomka z rekreacyjnej 150-tki. Dowiaduję się o istniejących opisach punktów oraz o tym, że PK15 zaliczyłem zupełnie bez potrzeby ponieważ obowiązuje jedynie na trasie pieszej.
Skręcamy w boczną dróżkę i w dwójkę czeszemy teren. Dlaczego w dwójkę? Trzeci w tym czasie pilnuje rowerów. Po chwili słyszę okrzyk JEEST! Tym razem więcej szczęścia miał towarzyszący mi biker. OS11 - brzeg oczka wodnego, bobry. Powrót na biegnącą wzdłuż grzbietu ścieżkę. Zatrzymujemy się obok lśniącego w świetle księżyca bajorka. Rechot żab skutecznie odwraca naszą uwagę od porośniętego krzakami przeciwległego skraju ścieżki. Kilkadziesiąt metrów dalej przeszukujemy niewielkie rowy po obu stronach drogi. Bezskutecznie. Wracam. Przedzieram się przez ograniczające widok krzaki, tu rów jest naprawdę głęboki. OS12 - głęboki! rów, betonowe kloce.
Pomimo nalegań, towarzyszący mi zawodnicy postanawiają wracać. Nie spoglądam na zegarek ale pewnie chcą zdążyć wrócić przed obowiązującym ich limitem czasu. Po raz kolejny dokładnie odmierzam się. Skręcam w ledwie widoczną ścieżkę i pieszo docieram do wystającego z ziemi bunkra. OS18 - bunkier, w środku. Pomimo wielokrotnych usiłowań nie udaje mi się odkryć jego bliźniaczego odpowiednika odległego zaledwie o kilkadziesiąt metrów (w dzień mógł być widoczny już z daleka). Prawdopodobnie szukałem go w nieodpowiednim kierunku.
Powrót ścieżką, którą tu dojechałem do punktu wyjścia. Pozostałe nadziemne punkty odcinka specjalnego będę zaliczał po przeciwnej, północnej strony wzniesienia. Chociaż uciążliwe nie stanowiły orientacyjnego wyzwania. By nie przedłużać relacji były to kolejno: OS7 - koniec jaru, OS14 - bunkier w środku, OS13 - wysadzony bunkier w środku.
Wracam do wejścia do głównego bunkra. Zamiast przedstawiającej żałosny widok przemoczonej, rozlatującej się mapy dostaję, zupełnie suchy egzemplarz. Przede mną kilkudziesięciometrowy odcinek korytarzy łączących poszczególne fragmenty umocnień. Na początek kilkanaście/kilkadziesiąt metrów metalowych stopni w dół. Później trochę bezradnego biegania po korytarzach. Wreszcie namierzam miejsce, w którym jestem i ruszam w nieskomplikowany układ podziemi. Jestem pod wrażeniem mającej kilkadziesiąt lat i wciąż sprawnej wentylacji w fortyfikacjach w znacznej części zniszczonych przez Rosjan. Pomimo, że wąskim korytarzami przebiegło przede mną sto kilkadziesiąt osób, we wnętrzu korytarzy unosi się jedynie niewielki kurz. Powietrze bez śladów wilgoci i stęchlizny jest prawie tak czyste jak na zewnątrz. Drepczę do dwóch końców długich korytarzy (OS4 i OS3). Później wracam i skręcam w kolejny. Muszę się mocno schylać by pokonać zasypane częściowo piachem odcinki (OS2). Najwięcej problemu sprawia mi lampion umieszczony w jednym z niewielkich pomieszczeń. Sprawdzam nawet sąsiadujące komory. Wiem, że punkt może być ukryty na przeciwległej do wejścia ścianie ale dopiero za trzecim razem go zauważam (OS1).
Bunkier - Meta OS (0:45 - 218 min.)
Trasa odcinka specjalnego w dzień stosunkowo łatwa chociaż trochę uciążliwa, w nocy zamienia się w prawdziwy hardcore. Na zaliczenie rejonu bunkrów tracę ponad 3,5 godziny. W dzień najlepsi robili tą trasę w ok. 1,5 godziny. Zaliczam 14 z 16 rozmieszczonych tu punktów (+ 1 gratis). Mój dorobek w punktach przeliczeniowych wzbogaca się o 140. Zaliczanie tego miejsca nocą nie było szczęśliwym rozwiązaniem. Jednak OS był na tyle ciekawy, że warto było to zrobić.
Kiedy zamierzam jechać dalej zauważam, że zniknęła kartka z opisami punktów. Zapasowego opisu nie mogę zdobyć ani od obsługi punktu ani od nadjeżdżającego właśnie Wigora (budowniczego trasy rowerowej). Dowiaduję się tylko o położeniu najbliższego punktu. Kilka minut przed 1 w nocy opuszczam to nieprzyjazne miejsce.
Przede mną kolejne wyzwanie. Odszukanie w nocy PK14. W jaki sposób bezbłędnie przeskoczyć z głównej mapy na rozświetlenie. Jadąc od wschodu dokładnie odmierzam się, skręcam w pierwszą leśną drogę na południe i po chwili jestem w miejscu w którym zaczyna się jar. Schodzę w dół i przeszukuję bezskutecznie rozwidlenie jarów. Wracam do pozostawionego roweru. Jadę nieco dalej, odmierzam odległość i próbuję odnaleźć punkt od południa. Bez skutku. Nie zaliczenie punktu zaznaczonego na rozświetleniu 1:10.000 byłoby kompletną klęską. Przecież przy precyzyjnym pomiarze odległości wystarczy przeszukać obszar o powierzchni 10x10 lub nawet tylko 5x5 metrów. Jeszcze raz dokładnie sprawdzam odległość. Tym razem nie schodzę do widocznego obok drogi jaru. Licznik się nie myli, punkt powinien znajdować się ok. 20 metrów dalej. Przeskakuję powalone drzewo wchodzę do lasu z nadzieją, że odnajdę inny jar. Przypadkiem światło czołówki pada na drzewo z lampionem. PK14 - Rozwidlenie jaru, skarpa na górze (2:51 - 116 min.). Wigor dokładnie opisał mi jak wygląda skrzyżowanie jarów, nie dodał jednego istotnego szczegółu (albo ja tego nie dosłyszałem), że punkt znajduje się na górnej krawędzi jaru a nie w jego wnętrzu.
Mając do wyboru pomiędzy punktem położonym dalej na północ nad jeziorem Byłyn a kolejnym odcinkiem specjalnym, bez namysłu rezygnuję z OS-a. Co prawda nie mam opisu punktu, a punkt nie ma rozświetlenia jednak liczę na odrobinę szczęścia. Starannie przerysowuję na mapę punkt położony "w środku niczego". Jestem umiarkowanym optymistą. Być może gdy dokładnie się odmierzę na miejscu znajdę jakieś wskazówki, może ślady poprzedników.
Czerwcowa noc jest wyjątkowo krótka. Kiedy wyjeżdżam z lasu widzę pola spowite w białym puchu. Powyżej na horyzoncie zawieszone w bieli zielone korony drzew. Jeszcze wyżej pomarańczowo-czerwone oznaki nadchodzącego świtu. Barwny spektakl trwa. Wreszcie to ja zanurzam się w białym puchu i wszystko staje się niewyraźne, zamglone, czarno-białe.
Zjeżdżam prosto nad jezior. Przy kolejnej próbie, zatrzymuję się nieco wcześniej. Są tu jakieś pojedyncze rowerowe ślady. Wjeżdżam w las. W oddali jakieś namioty, obozowisko. Odwrót - przecież nawet nie wiem czego mam tu szukać. Mam wyjątkowego pecha to jedyny punkt przesunięty w stosunku do położenia na mapie. Ten punkt bez opisu byłby niemożliwy do odnalezienia nawet przez najlepszych. Tu nie wystarczyłoby przeszukanie skrawka lasu. Tu trzeba by przeszukać cały las. PK22 - Dół, drzewo w środku, PK przesunięty 220m na zachód (4:05)
Długi powrót przez pola do Marcinkowic, równie długi odcinek dzielący mnie od PK35. Jadę gruntową drogą pomiędzy mokrymi od rosy polami. Zastanawiam się co nastąpi szybciej: wstanie słońce i osuszy przemoczoną mapę czy też ta mapa rozleci się pod wpływem wilgoci.
Czym skutkuje jazda nad ranem długą, prostą drogą? Bez ostrzeżenia dopada mnie senny koszmar. Próbuję głośnym śpiewem odpędzić senność. Inne "sprawdzone" sposoby również nie skutkują. Podczas jazdy równym asfaltem margines bezpieczeństwa jest nieco większy. Chwila utraty świadomości na nierównej polnej drodze musi zakończyć się upadkiem. Ponieważ nie ma nawet skrawka suchego terenu, jedyne co mogę zrobić to prowadzenie roweru. Prędkość spada do 3-5 km godzinę. Kilkukrotnie udaje mi się zmusić mózg do większej aktywności, np. wywołując zaciekawienie kształtem odległego o kilkaset metrów drzewa. Wtedy wsiadam na rower i stojąc w pedałach jak głupi gnam by wykorzystać ten krótki moment.
W końcu opuszczam pola. Niewielka miejscowość Płociczne. Zabudowania, asfaltowa droga, powyżej drogi autobusowa wiata. Siadam na ławce, opieram się o bagażnik i zasypiam. Budzę się w pełni gotowy do dalszej drogi. Chociaż mam wrażenie, że spędziłem tu kilka godzin analiza śladu wskazuje, że po 10 minutach już mnie tutaj nie było (5:23-5:32). Zaledwie kilka minut drzemki wystarczyło by kryzys minął. Brak opisu punktu do którego jadę zastępuje dokładne rozświetlenie. Niewątpliwie lampion znajduje się na sporym wzniesieniu. Czujna zamiana mapy na rozświetlenie. Zostawiam rower u podnóża wzniesienia i wdrapuję się ostro w górę. PK35 (50) - Szczyt góry (6:21 - 240 min.)
Kolejny cel znajduje się całkiem blisko. Zgodnie z mapą jest to most kolejowy nad Korytnicą. Tylko czy ten most jeszcze istnieje, czy rozpłynął się jak tory kolejowe przy wcześniejszym punkcie? Pewności nie ma. Z mapy trudno określić po której stronie rzeki znajduje się punkt. Nie mam ochoty na niespodziankę. Wykręcam numer organizatora. Długo czekam na odebranie. Wreszcie słyszę zaspany głos Daniela. Być może przerwałem pierwszy od kilkunastu a może kilkudziesięciu godzin sen mistrza. Chwila powrotu do rzeczywistości i mam odpowiedź - zachód.
Jadę asfaltową drogą, wypatrując okazji by skręcić na południe. Przecinka przez las zbyt szybko doprowadza mnie do rzeki. Na przemian jadę i prowadzę rower próbując dotrzeć do wiaduktu. Bez obaw wiadukt nad rzeką stoi nienaruszony, prowadząca górą czynna linia kolejowa też się nie rozpłynęła. Zupełnie bez potrzeby zawracałem głowę organizatorowi. Nota bene w tym miejscu przy tym samym drzewie stał punkt bodajże na jedne z wcześniejszych edycji Nocnej Masakry. PK26 (30) - Most kolejowy, zachodni przyczółek, drzewo ok 50m na S (7:14 - 53 min.)
Opuszczenie rzecznej doliny, nad którą zbudowano wiadukt to wyzwanie. Znany odcinek leśnego bezdroża, piaszczysta droga. Wreszcie mogę normalnie jechać. Punkt odnajdę na końcu cypla utworzonego na rozwidleniu dwóch strumieni. Jest prościej niż przypuszczałem. Poprzednicy "wyjeździli" w leśnym podłożu wyraźną i całkiem twardą ścieżkę, która doprowadza mnie niemal do samego lampionu. PK21 - Południowy skraj cypla, na dole (8:12 - 58 min.). Na liczniku 180 km, na zegarku ponad 4 godziny do końca zawodów.
Postanawiam oddzielające mnie od bazy jeziora objechać od południa (nie wiem dlaczego w ciemno przyjmuję, że to jedyna i najlepsza opcja - miałem rozłożonš tylko zachodnią część mapy). Później zaliczę odkryty wcześniej PK8 a może kilka innych punktów znajdujących się na zachód od bazy. Początek wydaje się obiecujący, równa asfaltowa droga. Już po kilku minutach żałuję podjętej decyzji. Asfalt zastępują piekielne drawieńskie bruki. Ciągnąca się w nieskończoność brukowana droga wykańcza zarówno fizycznie jak i psychicznie. Nie da się tego w żaden sposób ominąć, piaszczyste pobocze jest raczej symboliczne a najczęściej po prostu go nie ma. Pomimo wkładanego wysiłku prędkość spada poniżej 20 km/godz. Przede mną jeszcze długa droga. Powoli oswajam się z myślą, że mogę się spóźnić nawet o godzinę.
Wszystko kiedyś się kończy, bruki również. Jeszcze kilka kilometrów asfaltu i znajduję się na poznanej w piątek krajowej 22-ce. Przyjemny wiatr w plecy. Powoli odżywają nadzieje na powrót w limicie do bazy. Drogowskaz Człopa 22 km potwierdza, że jest to możliwe. Na pokonanie 40 km mam nieco ponad 2 godziny. Każda minuta, każdy kilometr który pokonuję powyżej 20 km/godz. pozwala wypracować zapas czasu na wolniej pokonywane podjazdy (i ewentualny kryzys).
Wydaje mi się, że jadę bardzo szybko. Z błędu wyprowadza mnie szum opon nadjeżdżających Grzesia i Bronka (przecież przed chwilą nikogo za sobą nie widziałem). Grześ zaprasza mnie do wspólnej jazdy. Moja szybkość wzrasta nagle z marnych dwudziestu kilku do ponad 30 km/godz. Tak szybko jeżdżą najlepsi. Na zjeździe do Tuczna szybkość przekracza 40-tkę. Na 9 minut przez limitem melduję się na mecie. META 12:21
Pozostaje przyjemność z samodzielnego pokonania całej trasy. Pozostaje rekordowy długi czas 23 godzin i 51 minut przebywania na trasie. Podczas żadnego maratonu na orientację tak długo nie jechałem. Pozostał fakt, że po raz pierwszy w nocy na Grassorze odnalazłem samodzielnie punkty kontrolne. Fakt, że nie były to prawdziwe "śmiejowe" punkty dyskretnie przemilczę.
Osoby spotkane na trasie (wszystkie):
Wojtek Hołdakowski, Jacek Nowicki "Turysta", Krzysztof Cecuła, Rafał Jędrusik, Łukasz Mirowski "Łukasik", Tomek Zadworny "Tomalos", Julia Michałowska, Łukasz Sosiński, Paweł Brankiewicz, Robert Stanek, Joanna Stanek, Kamila Truszkowska, Piotr Szajduk, Bartek Zając, Tomek Skoracki, Daniel Śmieja (Wigor), Paweł Brudło (Bronek), Grzegorz Liszka.
Statystyka trasy:
Dystans: 250,5 km
Czas trasy: 23 godz. 51 min.
Czas jazdy: 16 godz. 2 min.
Prędkość śr.: 16,06 km/godz.
Prędkość maks.: 46,1 km/godz.
Wznios: 1700 m
Zaliczone punkty: 13 z 35; OS 14 z 16
Punkty przeliczeniowe: 660 (z1270)
Miejsce: 30/35