.

IX Ekstremalne Zawody na Orientację - GRASSOR 2011

Szwecja, 25-26 czerwca 2011 r.

(relacja)

relacje z innych imprez


powrót

foto Szymon Szkudlarek


Liczne jeziora, szerokie (zbyt szerokie by pokonać wpław) rzeki i lasy porastające tereny między Piłą i Szczecinkiem były terenem zmagań podczas tegorocznego orientacyjnego Grassora. Z jednej strony można było zauważyć, że cywilizacja, m.in. w postaci asfaltowych dróg wdziera się leśne tereny, z drugiej teren miejscami był jakby nieco zdziczały.

Przed startem Wigor lojalnie informuje, że wiele mostów widocznych na mapie w realu nie istnieje. Których? To już byłby szczyt szczęścia. Uczestnicy mogą na własną odpowiedzialność to sprawdzić.

Nie spotykanym do tej pory ułatwieniem jest dołączenie rozświetlenia jednego z punktów kontrolnych w postaci ortofotomapy. Na poprzednich edycjach o zaliczeniu jednego z podobnie wyglądających elementów w terenie decydował albo łut szczęścia albo długotrwałe poszukiwania. Czyżby organizator się cywilizował? Nic z tych rzeczy. Pomimo, że punkty podczas tegorocznej edycji są jakby nieco "łatwiejsze" nawet najlepsi zawodnicy na niektórych punktach zaliczają kilkudziesięciominutowe czy kilkugodzinne wpadki.

Kolejny już start w Grassorze pozwala spokojnie, bez stresu oczekiwać na moment rozdania map. Na mapie znajdziemy jedynie kilka najbliższych bazy punktów kontrolnych, pozostałe poznamy dopiero w czasie trwania maratonu. Wbrew obawom nowicjuszy oryginalna formuła imprezy ułatwia a nie utrudnia zadanie jakie staje przed uczestnikami - zaliczenie jak największej (najlepiej wszystkich) punktów kontrolnych. Opracowanie, przed wyruszeniem na trasę, kolejności zaliczenia wszystkich punktów okazuje się zbędne. Przez cały czas trwania rajdu trzeba się skupiać jedynie na kilku najbliższych. "Zasada trójkąta" stosowana przez budowniczego trasy pozwala niejednokrotnie przewidzieć obszar na którym znajdzie się kolejny PK. Rozstawienie punktów w narożnikach mapy jest niemal pewnikiem.



Ale przejdźmy do konkretów. Zgodnie z niewypowiedzianą sugestią organizatora ruszam na zachód w kierunku PK9. To położony najbliżej bazy punkt, po zaliczeniu którego poznam interesujące mnie punkty na południu. To pozwoli kontynuować objazd trasy w kierunku przeciwnym do ruchu wskazówek zegara. Jak się później okaże ten sam wariant wybiera niemal cała czołówka uczestniczących w maratonie zawodników.

Razem z Marcinem Nalazkiem jako pierwsi wpadamy do pobliskiego lasu. Chwila nieuwagi (a może pośpiechu) sprawia, że mijamy rozwidlenie dróg. Po krótkiej chwili naprawiamy błąd ale przed nami znajduje się już kilkanaście osób. To niewielka strata, jak na 300 km trasę. Bez problemu odnajdujemy pozostałości (fundamenty) wieży, przy której zatrzymało się kilka, widocznych już z oddali osób. PK9 godz. 12:34 - 34 min od startu.

Na mapie zaznaczamy kolejny interesujący nas PK6. Z dwóch możliwych wariantów wybieramy skrót przez las. Przejazd przez miasto takie jak Wałcz nie wydaje mi się odpowiednią opcją. Już nie raz w takich a nawet mniejszych miasteczkach traciłem orientację.

Początek skrótu to przyzwoite leśne drogi. Później skręcamy na porośnięte trawą łąki. Przejazd zaznaczoną jedynie kołami ciężkich pojazdów, nierówną drogą jest trudny lub wręcz niemożliwy. Prowadzimy rowery by dotrzeć do asfaltowej drogi. Tylko z której strony punktu wyjechaliśmy? Po chwili namierzamy odpowiedni kierunek, odpowiednią drogę i pozostałości wiaduktu w lesie. Napotykamy tych którzy zaliczyli punkt wcześniej, tych których będziemy spotykali później wielokrotnie. Jest Paweł z Grzesiem, później z naprzeciwka jedzie Wojtek i wreszcie na punkcie spotykamy Tomka. Kilkanaście minut przed nami zalicza PK6 ekipa Trolli ze Słupska, z którymi razem opuszczaliśmy PK9 a którzy wybrali "dłuższą" drogę przez miasto. PK6 godz. 13:29 - 55 min. od poprzedniego punktu.

W rogu mapy (jakżeby inaczej) pojawia się PK5 a na płd-wsch. PK2. Na wschodzie znajduje się naniesiony od początku PK8. Wybór kolejności zaliczania punktów po chwili namysłu staje się oczywisty. Wracamy na asfaltową drogę i mkniemy w kierunku PK5. Przygotowujący się do maratonu Bałtyk-Bieszczady Marcin pokazuje tu swoje przygotowanie prowadząc (na rowerze wcale nie szosowym) pod wiatr z szybkością przekraczającą 30 km/godz. Staram się dostosować do tego tempa. Punkt pewnie atakujemy od południa, wzdłuż linii, która okazuje się jedynie poziomicą na mapie. Nie jest źle po rosnącej tu trawie da się przejechać. Szybciej na skróty przyjechał tu Tomek, którego zostawiliśmy daleko z tyłu na asfaltowej drodze. Drzewo gdzieś poniżej nasypu kolejowego. PK5 godz. 14:16 - 47 min.

Dość silny wiatr wiejący prosto w plecy ułatwia jazdę. Skrzatusz. Kawałek lasu. Rzucamy rowery i ruszamy pieszo w poszukiwaniu punktu. Nie to skrzyżowanie dróg. Punkt znajduje się kilkadziesiąt metrów dalej na niewielkim wzniesieniu. Z przerażeniem stwierdzam brak karty wydawałoby się wyjątkowo pilnie strzeżonej po ubiegłorocznym jej zgubieniu. Trasa jest tak fascynująca, że perspektywa niezatwierdzenia 3 zaliczonych punktów przestaje być przerażąjąca. Przecież przede wszystkim jestem tu dla przyjemności. Od tej pory kolejne punkty będę potwierdzał na karteczce z opisem punktów. PK2 godz. 15:00 - 44 min.


Powracam do pozostawionego roweru. Marcin, który dotarł na punkt rowerem rusza dalej. Przede mną dojazd do PK8. Decyduję się na nieco dłuższy ale pewniejszy objazd asfaltowymi drogami. Pierwsza przeszkoda to przejazd przez Starą Łubiankę. Pomimo szczególnej uwagi nieoczekiwanie znajduję się na nadrzecznych łąkach. Rzeka skręca a widok przesłania mi skarpa i liściaste drzewa. Płoszę kilkunastoosobowe stado pasących się tu spokojnie saren. Zwierzęta zadziwiają mnie przez cały czas trwania maratonu. Kilka razy na trasie przejazdu pojawiające się dziki, sarny to niemal codzienność. Dosłownie sprzed kół zrywają się do lotu żurawie i bliżej nierozpoznane ptaki drapieżne. Kompas pozwala mi dotrzeć do pobliskiej obwodnicy miasta. Po kolei mijam nadjeżdżających z przeciwnej strony, w mniejszej lub dalszej odległości od punktu Pawła, Grzesia, Wojtka i Marcina czołówkę tegorocznego Grassora. Gdzie zapodział się Tomek?

Pozostawiam rower na początku wilgotnego, wąskiego i zarośniętego pokrzywami jaru. Targanie ze sobą sprzętu przy braku możliwości swobodnej jazdy nie ma sensu. Czeka mnie kilkuminutowy etap pieszy. Jeszcze na koniec zadanie specjalne w postaci powalonego w poprzek drzewa. Z daleka widać już przytwierdzoną do drzewa kartę oznaczająca punkt. Dużo wyżej nie dałoby się umieścić tego punktu. Potwierdzam obecność na punkcie, wpisuję godzinę i przerysowuję na swoją mapę miejsce kolejnego PK. PK8 godz. 16:01 - 61 min.

Zadziwia łatwa i przyjemna jak na Grassora trasa, w pobliże większości zaliczonych do tej pory punktów można dojechać asfaltami. Zaliczenie samych punktów też nie stanowi do tej pory większego problemu. Na niektóre z nich po prostu się wjeżdża lub wchodzi bez dłuższych poszukiwań. Przez pierwsze 4 godziny zaliczamy po 5 punktów kontrolnych. Oby tak dalej.

Przede mną bezwariantowy prosty przejazd w pobliże PK1. To co widzę dalej to zapowiedź pierwszych kłopotów. Punkt znajduje się w zakolu rzeki. Jest też dorysowana przez organizatora droga. Szczególnie starannie odmierzam odległość od momentu opuszczenia asfaltowej drogi. Rozwidlenie dróg i tu losowo podjęta decyzja. Zjeżdżam nad przepływającą gdzieś w dole rzekę. Rozpoczyna się poszukiwania, z prawej strony, z lewej, dalej i bliżej od rzeki. Gdzieś z krzaków wyłania się niewidziany od 2 godzin Marcin. Zostawiamy rowery i przedzieramy się przez krzaki, wysoką trawę, podmokłe łąki aż do drzew rosnących nad rzeką. Niby zakole rzeki jest ale punktu brak. No cóż rzeka przez cały czas wije się we wszystkich kierunkach więc to pewnie jeden z wielu jej zakrętów - ten wydaje mi się jakby nieco zbyt mały.


Z rowerami przedzieramy się na południe. Trawa, krzaki, gałęzie, pokrzywy i rozdzierające skórę jeżyny. Trasa dla masochistów. Chociaż mam na sobie długie spodnie nie pozostawia przyjemnych wspomnień. Na nogach do dzisiaj pozostają strupy. Marcin ma trudniej, wystartował w krótkich kolarskich spodenkach.

Wreszcie pojawia się kolejne wygięte w odpowiednim kierunku zakole. W oddali widzę poruszającego się bez roweru Irziego. Kieruję się w jego kierunku i po chwili wszyscy razem zaliczamy PK1 godz. 17:17 - 76 min. 76 min. nie jest tu jakimś absurdalnym rekordem. Tu błądzili nawet najlepsi. Jak dla mnie najtrudniejszy i jeden z ciekawszych punktów. Nocą byłaby masakra.

Irzi idzie szukać pozostawionego gdzieś roweru a my z Marcinem ponownie razem opuszczamy pechowy teren. Okazuje się, że można tu było dojechać przyzwoitą leśną drogą. Mijamy pechową krzyżówkę (prawidłowy wybór w tym miejscu oznaczałby zaliczenie punktu o ponad 20 minut szybciej). Przecinamy asfalt i zagłębiamy się w lasy by najkrótszą drogą dotrzeć do PK4. Zaznaczona przerywaną kreską droga jest lepsza niż można było przypuszczać. Później pojawia się szeroka szutrowa leśna "autostrada". W ostatnim momencie Marcin zauważa, że punkt znajduje się po przeciwnej stronie rzeki. Korygujemy trasę. Nie po raz pierwszy mylę wschód z zachodem. Pokonanie Gwdy wpław w miejscu położenia punktu nie byłoby możliwe.

Szybki asfaltowy odcinek, ledwie widoczny nasyp - pozostałość po istniejącej tu dawno temu linii kolejowej. Nasyp wydaje się nieprzejezdny. Rowery zostawiamy w lesie, daleko (zbyt daleko) od rzeki. Chociaż szybko przejezdność nasypy poprawia się, pozostaje przetruchtanie kilkuset metrów dzielących nas od przyczułku zniszczonego mostu. Nie będę wskazywał palcami, ale to był mój głupi pomysł. W międzyczasie wyfruwa (odnaleziona w drodze powrotnej) niby "pieczołowicie" chroniona zapasowa "karta startowa". Gdzie mam chować ten skrawek papieru by dotarł razem ze mną do mety. Najczęściej jedzie pod koszulą ale czasami zdziwiony odnajduję ją w zupełnie innym miejscu. PK4 godz. 18:12 - 55 min.

Asfaltowa droga. Stacja kolejowa w miejscowości Ptusza. Przyzwoita droga przez las. Nieco od tyłu docieramy do ruin starego młyna z PK3 godz.18:52 - 40 min. Gromadzi się tu rekordowa ilość blisko 10 rowerzystów. Oni robią popas - my jedziemy dalej

Przed nami prosty dojazd do położonego między polami lasu z PK na punkcie wysokościowym. Początkowo asfalt, później krótki odcinek polnej drogi. Tak prosty punkt na Grassorze? Wygląda pięknie, zbyt pięknie. Jedyną zaznaczoną na mapie polną drogę zamyka brama i ogrodzenie otaczające wielki obszar owocowego sadu. Dojazd do widocznego w oddali lasu z tej strony (a być może w ogóle) nie jest możliwy. Od celu dzieli nas ponad kilometr obsianego zbożem pola poprzecinanego koleinami rolniczego sprzętu. To właśnie te koleiny doprowadzą nas na miejsce. Pomimo padającego wczoraj deszczu są suche i stwardniałe. Może nawet lepsze od zwykłej polnej ale piaszczystej drogi. Osiągamy granicę lasu i pomimo moich błędnych sugestii odnajdujemy minimalne wybrzuszenie terenu. Na jednym z drzew kartka. PK11 godz. 20:00 - 68 min.


Powrót do "cywilizacji" kolejnym odcinkiem pola. Marcin waha się przy wyborze między PK18 i PK19. Ponieważ punkty znajdują się na drugiej stronie mapy, mój udział w podjęciu ważnej decyzji jest niewielki. Spoglądam z ukosa na mapnik mojego towarzysza ale to nie wystarcza do racjonalnej decyzji. Pozornie dziwna decyzja (jedziemy do bardziej oddalonego punktu) okazuje się trafna, gdy odkryjemy położenie kolejnego punktu. Do maksimum wykorzystamy asfaltowe drogi i właściwie bez problemu namierzymy dwa kolejne punkty.

Przy przejeździe przez Jastrowie mój licznik wskazuje 150 km. Na przejechanie tego dystansu wystarczyło niecałe 8 i pół godziny. Kolejne kilkanaście kilometrów i będziemy mieli zaliczone połowę z 20 punktów kontrolnych. Lekko piaszczysta droga (zmoczone deszczami piachy ułatwiają jazdę) i zatrzymujemy się na jedynym w swoim rodzaju skrzyżowaniu leśnych dróg i przecinek. Nie wierzę własnym oczom, przecinki mnożą mi się w oczach, ich liczenie powtarzam kilkakrotnie. Stąd można pojechać w 9 (słownie dziewięć) stron świata. Chwila zastanowienia, w wyborze odpowiedniej drogi pomaga kompas i mapa (chociaż na niej widnieje tylko 7 kresek). Szybko wyjeżdżamy z lasu na rozmokłą drogę między łąkami. Wody jest coraz więcej, pomimo widocznych śladów kół wracamy - jesteśmy zbyt daleko. Mijamy dziewczynę szukającą w trawie kompasu. Kompas był mały (bardzo mały) bo pozostał chyba nie odnaleziony a może to nie było to miejsce.

Przeszukujemy dokładnie brzeg las. Niemal płaski w tym miejscu teren nie wskazuje jednoznacznie gdzie znajduje się punkt wysokościowy. PK18 godz. 21:12 - 72 min.

Jesteśmy na półmetku maratonu. Mamy zaliczone 10 punktów kontrolnych , 9 godz. 12 min., na liczniku 164 km. Na zaliczenie pozostałych 10 PK pozostaje prawie 15 godzin.

Zupełnie prosty odcinek drogi w kierunku PK19. Lekko piaszczysta droga, później asfalt. Z przeciwnej strony nadjeżdżają mistrzowie Paweł i Grześ. Zbliżamy się do ostatniego punktu zaliczanego jeszcze bez oświetlenia ale przy zapadających już ciemnościach. Droga przez las, jakaś budowla nad wodą. Zsiadamy z rowerów i szukamy drzewa na poboczu drogi. Drzewa nie ma. Spoglądam w stronę wody. To z pewnością nie jest zapora a co najwyżej przepust wodny. Jedziemy dalej nad pobliskie jezioro. Kiedy oglądam się do tyłu, przed oczyma ukazuje się zapora w pełnej okazałości. Teraz nie ma najmniejszych wątpliwości. Mamy zaliczony PK19 godz. 22:17 - 65 min.

Na punkcie gromadzi się grupka bikerów. Jest zaliczający punkty w odmienny od większości bikerów kolejności Marcin Owczarek. Po raz kolejny spotykamy Sławka z Kubą.

Rozpoczyna się etap nocnego poszukiwania punktów. To najtrudniejszy dla mnie okres, ponieważ w dotychczasowych 2 startach w czasie 2 nocy odnalazłem aż 1 (jeden) punkt. Tym razem nie jadę sam, więc liczę na poprawienie mojego rekordu. Początek jest obiecujący. Droga przez las i zaliczony bez problemu punkt nie pozostawiają w pamięci żadnych wspomnień. PK12 godz. 23:26 - 69 min. To ostatni 12 punkt kontrolnyzaliczony przed północą. Na liczniku stuknęło 200 km.

Najbliższym mostem przedostajemy się na lewą (zachodnią) stronę rzeki. Dobrą leśną drogą docieramy do Łubnicy. Tu swój kunszt pokazuje Marcin. Pewnie prowadzi wybierając w terenie drogi widoczne na mapie. W nocnych warunkach nie jestem w stanie czytać mapy w czasie jazdy, a my prawie się nie zatrzymujemy. Jak później podsumuje mój nocny przejazd Wigor "w nocy stanowię jedynie czerwone światełko w rowerze Marcina" i trudno się z tym nie zgodzić. Wyjeżdżamy nad Gwdę. Gdzieś tutaj znajduje się bród, a drzewo rosnące w nurcie rzeki stanowi poszukiwany punkt kontrolny. Na przeciwległym brzegu pojawiają się również dwa światełka czołówek. Kiedy słyszymy głosy zaskoczenie z naszej strony jest ogromne. To prowadzący do tej pory i wyprzedzający nas na poprzednich punktach nawet o prawie godzinę Grześ z Pawłem. Porzucamy rowery i ruszamy wzdłuż zarośniętego, dzikiego brzegu rzeki na poszukiwania. Triumfalny okrzyk Marcina oznacza sukces w poszukiwaniach. Lojalnie informujemy naszych "przeciwników", że już nie muszą szukać punktu.

Rywalizacja, rywalizacją ale zabawa jest najważniejsza. Niepisane zwyczaje maratończyków sprawiają, że można tu liczyć na pomoc innych, również w trakcie poszukiwania punktów. Jakże jaskrawo koliduje to z maratonami szosowymi. Tu często kryjący się za plecami zawodnik staje się wrogiem prowadzącego, nawet gdy ten pierwszy już jest lepszy o kilkanaście minut. Może dlatego wybieram maratony na orientację.

Drzewo na środku brodu to jedyny punkt, którego z pewnością nie da się zaliczyć "na sucho". Zdejmujemy buty i skarpetki, podwijam spodnie. Od punktu dzieli mnie jakieś 3 metry. Początkowo jest dość płytko. Dopiero przy ostatnim kroku noga zanurza się w wodzie powyżej kolan. Dojście z drugiej strony jest jeszcze trudniejsze. PK17 godz. 0:29 - 63 min. W mojej ocenie to jeden z najciekawszych punktów tym bardziej, że większość zawodników zaliczała go nocą.

Ruszamy w kierunku kolejnego punktu, w tym momencie jako prowadzący w zawodach. Chociaż zaliczyliśmy punkt w tym samym czasie, to rywale pozostali na przeciwległym brzegu rzeki. Prowadzenie cieszy chociaż jesteśmy świadomi, że mamy tylko teoretyczne szanse na sukces. Rywale orientują się co najmniej tak samo dobrze w terenie jak my a są o wiele silniejsi i szybsi. Otwartym pozostaje pytanie jak długo poszukiwaliby niewidocznego z przeciwległego brzegu punktu PK17 bez naszej pomocy.

Długie, monotonne asfaltowe odcinki usypiają Marcina. Robimy w jednym z mijanych miasteczek pierwszą kilkuminutową przerwę. środek nocy więc rozbijamy obozowisko na środku chodnika w środku miasta. Mam czas by przeżuć zabraną ze sobą kanapkę, spojrzeć spokojnie na mapę i chwilę odsapnąć. Marcin wypija kupiony wcześniej napój pobudzający. Po chwili kryzys mija na tyle by ponownie wsiadać na rower. Sytuacja powtórzy się dopiero po kilku godzinach. Wbrew obawom podczas tej imprezy ja nie mam takich problemów.

PK14 znajduje się na obrzeżach wojskowego lotniska co utrudnia nieco bezpośredni dojazd. Wreszcie jesteśmy. Gdzieś tu obok drogi, wg opisu ok. 100 m. znajduje się poszukiwane zagłębienie terenu. Ponownie w składzie 4 osobowym przeszukujemy teren. Mój partnera w ciemnościach nocy czuje się wręcz doskonale i po krótkim krążeniu po krzakach melduje o odnalezieniu odpowiedniego drzewa. PK14 godz. 1:52 - 83 min.

Ponownie pomagamy najlepszym. Nasz wkład w ich zwycięstwo jest nieoceniony. Tak bardziej na poważnie, to niestety ostatnie nasze spotkanie na trasie. Paweł i Grześ szybciej opuszczają zaliczony punkt i ponownie zobaczymy ich dopiero na mecie.

No cóż mimo wszystko idzie nam chyba dość dobrze. Wygrać nie wygramy ale nic nie powinno nam przeszkodzić w zaliczeniu całej trasy. Gdzieś tylko czai się obawa, czy i kiedy będzie ten jedyny punkt na którego poszukiwania stracimy kilkadziesiąt minut a może 2 godziny. Przecież przejechanie całej trasy Grassora bez takiej wpadki jest chyba niemożliwe. Niezarejestrowanymi przez moją pamięć drogami docieramy do miejscowości Jeleń. Punkt gdzieś na wzgórzu. Przeszukujemy wszystkie napotkane drzewa i nic. Już kiedyś podczas Nocnej Masakry przerabiałem taką sytuację. Wniosek? To nie jest to wzgórze. Wkrótce odkrywamy, że kilkaset metrów dalej jest kolejne. PK20 godz. 3:02 - 70 min.

Wyjeżdżamy z punktu przez las i wkrótce kończy się nasze dotychczasowe szczęście. W poprzek drogi wyrasta ogrodzenie - obszar leśnych nasadzeń. Z trzech możliwych wariantów wybieramy najgorszy. Przeskakiwanie przez dwumetrowy płot nie wydaje mi się niemożliwy. Na przedzieranie się wzdłuż płotu po lewej stronie nie zgadza się Marcin. Ruszamy na zachód wzdłuż drugiego boku ogrodzenia. Jak na razie nic nie zapowiada zbliżającej się klęski. Ogrodzenie wkrótce się kończy ale możliwość przedostania się na południe przegradza niekończący się pas gęstego młodnika o trudnej do oszacowania szerokości.


Jedziemy prosto czyli (+/-) na zachód. Do tej pory w miarę przejrzysty las zmienia się. Są jakieś od dawna nie używane przecinki, nikną gdzieś normalne w każdym lesie drogi. Jazdę zastępuje prowadzenie roweru. Nieużytkowany, wilgotny, rosnący nieopodal istniejących tu gdzieś jezior las zaczyna wyraźnie odzyskiwać teren. Przecinki też znikają. Przedzieramy się z rowerami tam, gdzie trudno byłoby przejść pieszo. Wszystko w scenerii rozświetlanego czołówkami lasu. W powietrzu coraz intensywniej zaczynają latać panie lekkich obyczajów.

Po godzinie masakry w świetle blednącego już o tej porze nieba widzimy jakieś domy. Jeżeli są domy to musi być też jakaś przejezdna droga. Jesteśmy uratowani. Uratowani tak, ale od całkowitego szczęścia dzieli nas jeszcze kilkanaście minut przedzierania się przez teren zasłany suchymi gałęziami i łąkę porośniętą wysoką sztywną trawą. Wreszcie jest normalna szutrowa droga. Zasłużyliśmy na kilka minut odpoczynku. Przez nieco ponad godzinę pokonaliśmy 2 kilometry !!!

Wkrótce odkrywamy się, że tuż obok miejsca gdzie się zatrzymaliśmy przebiega równa asfaltowa droga, na którą powinniśmy się dostać bezpośrednio po zaliczeniu punktu. Wreszcie jedziemy asfaltem. Następnie znanym mi ze spędzanych w Starym Drawsku urlopów szlakiem zielonym. Wreszcie próba namierzenia kolejnego punktu. Bezskutecznie zwiedzamy chyba wszystkie przecinki - poza tą właściwą. Marcin próbuje wyczytać coś z mapy, ja większą uwagę zwracam na ślady pozostawione przez poprzedników. ślady są więc punkt jest naprawdę blisko, tylko my nie potrafimy go znaleźć.

Rzeczywiście był blisko. Po objechaniu dużego obszaru lasu, wracamy do miejsca gdzie zaczęliśmy poszukiwania i gdzie śladów było najwięcej. Tym razem skręcamy w lewo (a nie w prawo) i już po chwili wiadomo, że to tu poprzednio popełniliśmy błąd. Po krótkich poszukiwaniach nad jeziorem zaliczamy PK16 godz. 6:09 - 187 min. od poprzedniego punktu!!!!

Do zakończenia maratonu pozostało niecałe 6 godzin. Do zaliczenia pozostały 4 punkty. Dwie godziny straty w drodze na punkt i w trakcie jego szukania sprawiają, że przy narastającym zmęczeniu zaliczenie całości trasy przestaje być sprawą tak oczywistą jak jeszcze kilka godzin wcześniej.

Bez większych problemów zaliczamy PK15 godz. 7:24 - 75 min. Zapada jedynie słuszna decyzja, musimy odpuścić najbardziej nieprzystępny PK13.


Asfaltowy zjazd do Nadarzyc. Krótka wymiana zdań na bramie wjazdowej na lotnisko. Możemy zapomnieć o przejeździe najkrótszą drogą w kierunku punktu. Wyszukanie alternatywnego dojazdu w plątaninie widocznych na mapie linii biegnących w różnych kierunkach graniczy z cudem. Jazdę utrudnia pojawiający się od czasu do czasu piasek. Przerzucamy rowery przez pojawiające się w poprzek przecinki ogrodzenie. Coraz bardziej daje się we znaki zmęczenie. Wreszcie ostatni odcinek i piaszczysty zjazd w kierunku jeziora. PK10 godz. 8:46 - 82 min. Na punkcie wypoczywa Irzi i Krzysztof.

Do upływu limitu czasu pozostaje jeszcze ponad 3 godziny. Niestety dla mnie to już ostatni zaliczony podczas tego maratonu punkt kontrolny. Jestem krańcowy wycieńczony fizycznie. 20 godzin nieustannej jazdy z silniejszym partnerem robi swoje. Ostatnie kilkanaście kilometrów wlokę się z tyłu wykorzystując siłę woli i ostatnie rezerwy sił. Psychicznie? Aby zaliczyć kolejny PK7 musiałbym wrócić do Nadarzyc i pownie pokonać odcinek piaszczystych leśnych dróg dwukrotnie przerzucać rower przez ogrodzenie ... psychika również wysiada. Wybieram samotny "spacerek" do bazy. Ja już "nie muszę" się nigdzie śpieszyć. Z trudnością wyprowadzam rower w górę po piaszczystej drodze. Powoli pokonuję odcinek leśnej drogi i asfaltową drogą wracam do Szwecji. Meta godz. 9:31 - 45 min.


Po pokonaniu ponad 320 km i zaliczeniu 18 punktów kontrolnych zajmuję 7 miejsce.

Statystyka:

Dystans: 326,7 km
Czas trasy: 21 godz. 31 min.
Czas jazdy: 17 godz. 10 min.
Przestoje roweru: 4 godz. 21 min. (dużo czasu zabrało piesze poszukiwanie punktów)
Prędkość śr.: 19,0 km/godz.
Prędkość max.: 52,7 km/godz.


Punkt - godzina - czas od startu - czas od poprzedniego punktu

Start -12:00 - 0 - 0
1. PK9 - 12:34 - 0:34 - 0:34
2. PK6 - 13:29 - 1:29 - 0:55
3. PK5 - 14:16 - 2:16 - 0:47
4. PK2 - 15:00 - 3:00 - 0:44
5. PK8 - 16:01 - 4:01 - 1:01
6. PK1 - 17:17 - 5:17 - 1:17
7. PK4 - 18:12 - 6:12 - 0:55
8. PK3 - 18:52 - 6:52 - 0:40
9. PK11 - 20:00 - 8:00 - 1:08
10. PK18 - 21:12 - 9:12 - 1:12
11. PK19 - 22:17 - 10:17 - 1:05
12. PK12 - 23:26 - 11:26 - 1:09
13. PK17 - 0:29 - 12:29 - 1:03
14. PK14 - 1:52 - 13:52 - 1:23
15. PK20 - 3:02 - 15:02 - 1:10
16. PK16 - 6:09 - 18:09 - 3:07
17. PK15 - 7:24 - 19:24 - 1:15
18. PK10 - 8:46 - 20:46 - 1:22
META - 9:31 - 21:31 - 0:45

niezaliczone: PK7 i PK13


Osoby wymienione w relacji: (w kolejności zajętych miejsc)

Wigor - Daniel Śmieja (organizator)

1. Paweł - Paweł Brudło
2. Grześ - Grzegorz Liszka
1. Paweł - Paweł Brudno
2. Grześ - Grzegorz Liszka
3. Wojtek - Wojciech Paszkowski
4. Tomek - Tomasz Konieczny
5. Marcin Nalazek
6. Marcin Owczarski
8. Irzi - Jerzy ścibisz
9. Krzysztof - Krzysztof Siemieniuk
12. ekipa Trolli - Krzysztof świetlik, Leszek Papis, Leszek Orłowski
19. Sławek - Sławomir Putresza
21. Kuba - Jakub Szymczak (z Łodzi).



Krzysztof Wiktorowski (wiki)
e-mail: wiki256@gmail.com


powrót