.

VII Ekstremalne Zawody na Orientację

GRASSOR 2009

Biały Bór, 20-21 czerwca 2009 r.

(relacja)

.

relacje z innych imprez


powrót


przed startem


GRASSOR - kontynuacja innej mojej ulubionej masakrycznej imprezy na orientację - Liro Unreall Challenge (LUC). Maratonu, który powstał w odpowiedzi na "zbyt krótki" - według niektórych bikerów - dystans i czas trwania rowerowego Harpagana. Wspólny mianownik obu imprez, w których powstaniu "maczał palce" Daniel Śmieja to 300 km pokonywane w limicie 24 godzin.

W odróżnieniu od LUC'a i wszelkich znanych do tej pory maratonów, podczas których położenie wszystkich punktów kontrolnych poznajemy już na starcie (i zaliczamy w dowolnej lub - rzadziej - obowiązkowej kolejności), w czasie Grassora kolejne punkty poznajemy dopiero w czasie trwania imprezy. Tu nie wystarczy poświecić przed startem kilku czy kilkunastu minut by narysować łączącą wszystkie punkty linię oznaczającą optymalną trasę przejazdu i konsekwentnie ją realizować. Trasę przejazdu Grassora tworzy się przez cały czas trwania imprezy.


może tak będzie lepiej


Zmieniające się decyzje co do obowiązkowego wyposażenia (komórka z możliwością odbioru MMS-ów) powodują, że rezygnuję ze startu w pierwszej, ubiegłorocznej imprezie. W tym roku jestem bardziej zdesperowany. Do Białego Boru wybieramy się z Łodzi w przeddzień imprezy w mocno okrojonym składzie (zbliżający się Bikeorient) z Tomalosem czyli Tomkiem Zadwornym. Wyjazdowi z miasta towarzyszą strugi deszczu. Podobnie jest na trasie dojazdu. Prognozy na czas trwania rajdu są raczej optymistyczne ale czy można im wierzyć?

Powolne szykowanie się do wyznaczonego na środek dnia startu. Sprzęt, ekwipunek, napoje. Rozmowy ze znajomymi i rozmyślanie o tym, w jaki sposób będziemy poznawać na trasie kolejne punkty kontrolne. Na kilkanaście minut przed startem dostajemy podwójnie zadrukowaną mapę formatu A3 z naniesionymi 4 punktami położonymi wokół bazy rajdu. Mamy dość czasu na podjęcie ważnej decyzji, od którego punktu rozpocząć pokonywanie trasy, w którą stronę świata wyruszyć. Zostaję przegłosowany. Z dwóch przeciwległych - najbardziej odpowiednich - kierunków wybieramy jazdę na wschód i punkt kontrolny 13. Ruszam z poznanym podczas Nocnej Masakry Kitą (Krzyśkiem Nyckiem) i podczas Dymna Arkiem Jaskułą.

Wybieramy nieco okrężną ale asfaltową drogę. Młodzież narzuca - być może nieco zbyt duże - jak na 24 godzinną imprezę tempo, do którego się dostosowuję. Pomimo niesprzyjającego wiatru nasza prędkość oscyluje wokół 30 km/godz. W nogach czuje pewien dyskomfort. Składając po transporcie rower nie zauważam, że siodełko jest prawie o centymetr za wysoko. Na najbliższym postoju poprawiam ten błąd. Naciągnięte ścięgna będę odczuwał podczas całej imprezy. Dojazd leśnymi drogami (odległości odmierzane linijką) oraz odnalezienie wzgórza z PK13 (godz. 12:42) nie nastręczają problemów. Najkrótszą drogą z przeciwnej strony na punkt dociera faworyt imprezy Paweł Brudło.

Wreszcie wyjaśnia się niewiadoma, czyli sposób w jaki poznajemy kolejne punkty. Na karcie oznaczającej punkt kontrolny odnajdujemy: azymuty, odległości i fragmenty mapy z najbliżej położonymi punktami kontrolnymi. Miejsca pokazane na wycinkach mapy należy zidentyfikować i zaznaczyć na własnych mapach. O tym, że pomimo pośpiechu trzeba to zrobić wyjątkowo precyzyjnie nie muszę chyba nikogo przekonywać. Każdy błąd może uniemożliwić znalezienie punktu lub prowadzić do długotrwałych poszukiwań źle zaznaczonego (lub źle opisanego przez organizatora!!!) punktu .

Przerysowujemy na własne mapy 3 nowe, ujawnione właśnie punkty i ruszamy na południe w kierunku jednego z nich. Dalszą trasę - zgodnie z wcześniejszymi założeniami - będziemy pokonywać zgodnie z wskazówkami zegara. Leśną drogą jedziemy w kierunku widocznego na mapie czerwonego szlaku (szczęśliwie w terenie też istnieje), drogą do Międzyborza i ponownie szlakiem przez las. Kilkaset metrów od zakrętu szlaku odnajdziemy przecinkę z PK12. Tym razem nie tak szybko - to byłoby zbyt proste. Przeszukujemy okolice skrzyżowania przecinek, rozjeżdżamy się, sprawdzamy kolejne i jeszcze jedno. Wreszcie zrezygnowani wracamy do ostatniego charakterystycznego miejsca (zakręt szlaku). Skrupulatnie odmierzamy odległość poszukiwanej przecinki (7 mm = 700 m). Powracamy na miejsce w którym już byliśmy. Punkt odnajdujemy dopiero przy kolejnej przecince 100 metrów dalej. PK12 (godz. 13:58).

Przed nami prosto na zachód znajduje się poznany już na starcie PK2. W linii prostej ok. 10 km ale od punktu oddziela nas rozciągające się na długości kilku kilometrów jezioro. Objazd od góry, dobrze widoczny na mapie. Krótszy - jak przypuszczamy - od dołu wiedzie drogami nie obejmowanymi przez mapę. Kita chyba trochę zna te tereny i namawia nas na jazdę od południa. Przez Bylicę i Dyminek dostajemy się do głównej asfaltowej drogi. Szybko opuszczamy mapę. Wkrótce zaczynamy się lekko niecierpliwić brakiem efektu tej jazdy. Wreszcie jest droga odchodząca w prawo. Droga nad jeziorem. Problem w tym, że nie znamy swojego położenia na tej drodze. Niby wszystko jest oczywiste. Tam gdzie kończą się łąki, na skraju lasu biegnie poszukiwany przez nas nasyp. Wszystko byłoby jasne, gdyby mapa była aktualna. Teraz pojedyncze drzewa i las rosną wszędzie. Zjeżdżamy nad jezioro by jego brzegiem dotrzeć do położonego na końcu wału punktu. Daleko jechać się nie da. Przeszukujemy coś co przy dużej dozie wyobraźni można by nazwać wałem. Wreszcie wracamy do drogi. Zaznaczona na mapie podwójną linią (brukowana) droga kończy się kilkaset metrów za nasypem. Tylko tak zlokalizujemy swoje położenie. Nie musimy jechać do końca drogi, nasyp jest widoczny a chwile przed nami skręca tam Tomek Konieczny. Na punkcie spotyka się duża grupka bikerów, którzy na początku wybrali dwa odmienne warianty zaliczania punktów. PK2 (godz. 15:13).


W ten sposób dowiadywaliśmy sie o położeniu kolejnych punktów


Ruszamy w kierunku położonego w południowo-zachodnim narożniku mapy PK17. Jego położenie poznajemy będąc na opuszczanym właśnie PK2. Proste leśne drogi, asfalty w mijanych wioskach. Bezbłędnie wyjeżdżamy na koniec kolejnego nasypu obok torów kolejowych. Bez przesady można powiedzieć, że zaliczenie tego punktu było dziecinnie proste. PK-17 (godz. 16:17). Nieco niepokoju wzbudza fakt, że już na początku trasy na zaliczenie każdego kolejnego punktu potrzebujemy ok. godziny czasu niezależnie od tego czy punkt namierzamy bezbłędnie, czy też na poszukiwania potrzebujemy trochę czasu. Z każdym zaliczonym punktem przebyty dystans zwiększa się o kolejne 20 km. Czy to oznacza, że zaliczenie całości będzie wymagało pokonania 400 km?

Przed nami równie prosty i w większości asfaltowy odcinek do PK-8. Początkowe obawy co do sposobu dotarcia na półwysep na jeziorze Wierzchowo i odnalezienia średniowiecznego grodziska (spowodowane brakiem na mapie jakiejkolwiek drogi) okazują się bezpodstawne. W miejsce to kierują bezbłędnie turystyczne drogowskazy. Kita zatrzymuje się przy mijanym wcześniej sklepie spożywczym. Mimo, że jedzie dużo szybciej już nigdy na trasie się nie spotkamy. Punkt zaliczamy teraz wspólnie z Tomkiem Koniecznym, z którym pokonam kolejne odcinki trasy. PK8 (godz. 17:17).

Wracamy z Arkiem do głównej asfaltowej drogi by nieco dalej ponownie spotkać Tomka, który wybrał krótszą drogę gruntową. Skręcamy na Łozice, jedziemy przez las. Intensywnie i z obawą myślę o punkcie, który wkrótce będziemy musieli znaleźć. Niewiele mówiący opis punktu "drzewo obok dużego kamienia" i poziomice zamazujące położenie punktu na mapie. W praktyce wychodzi to bardzo sprawnie. Szczegółowe odmierzenie odległości od ostatniego skrzyżowania okazuje się niepotrzebne. Punkt opuszcza dokładnie przed naszym przyjazdem Adam Kaiser. Gdzieś po drodze gubimy Arka, który nie wytrzymał tempa jazdy. PK7 (godz. 18:17).

Przypadkowymi drogami (przynajmniej mnie się tak wydaje) opuszczamy las. Przed nami kolejny długi asfaltowy odcinek. Bez problemu pokonujemy plątaninę ulic w mijanych miasteczkach (z tym zawsze miałem problem) i zjeżdżamy leśną drogą do jazu przy jeziorze Kwiecko. Gdzieś tutaj na jednym z drzew "na północ od jazu" znajduje się PK16. Przed nami, przez dłuższy już czas, teren przeszukuje Adam i Paweł. Wspólnie próbujemy po raz kolejny. Zniecierpliwiony brakiem efektu poszukiwań spoglądam dokładnie na mapę. Kropkę oznaczającą miejsce, w którym znajduje się punkt mam postawioną na przeciwległym południowym brzegu wypływającej z jeziora rzeczki. Wkrótce z pobliskich krzaków jeden z nas wydaje triumfalny okrzyk. PK16 (godz. 19:23).

Paweł i Adam błyskawicznie znikają z przodu. Ja z Tomkiem nieco spokojniejszym ruszamy za nimi. Po kilku kilometrach docieramy do równej asfaltowej drogi, która na dalszym odcinku biegnie fragmentem szerszego prostego pasa startowego. Odliczamy setki metrów oddzielających poszczególne przecinki. Ponieważ przecinek jest zdecydowanie zbyt dużo, więc położenie punktu jest niezbyt oczywiste, zaatakujemy go drogą odchodzącą przy końcu pasa startowego. Linijka pomaga precyzyjnie korygować położenie na mapie i w terenie. Wreszcie, chociaż nie jesteśmy do końca tego pewni, skręcamy w niewyraźną od wieków nie używaną przecinkę. Podłoże usłane suchymi liśćmi i kawałkami drewna, oraz zwiększające się nachylenie terenu sprawia, że nie ryzykujemy jazdy. Po kolejnych kilkuset metrach teren wypłaszcza się, pojawia się niewyraźna przecinka, a na drzewie dość łatwo chociaż nieoczekiwanie, odnajdujemy oznaczenia PK9 (godz. 20:23).

W nogach mam ponad 150 km pokonanych przez ponad 8 godzin nieustannej jazdy. Rozsądek nakazuje mi zrobić chociaż kilkuminutową przerwę. Sił powinno przecież wystarczyć na cały 24 godzinny czas trwania maratonu. Z przyjemnością siadam na ziemi, spokojnie zjadam słodkie bułki, batony, popijam, oglądam czekający na mnie odcinek drogi na północ. Nie zatrzymuję Tomka, który inaczej rozkłada swoje siły.

Po chwili odpoczynku ruszam dalej, by już w najbliższej wiosce pomylić kierunki i drogi. Przede mną miejscowość o nazwie Rekowo, której z pewnością nie ma na mapie. Z mniejszym lub większym szczęściem pokonuję kolejne kilometry, mijam kolejne wioski, wiejskie dyskoteki. Nadciągają ciemne chmury i powoli ściemnia się. Zaczyna popadywać niewielki deszcz. Mapę przekładam do foliowej koszulki razem z kartą startową, którą do tej pory pewnie trzymałem w kieszonce koszuli.

Kolejna wioska, kolejna dyskoteka i otwarty o tak późnej porze sklep. Chwilę waham się, w pełnych bidonach mam przecież jeszcze 1,5 litra płynów. Ta ilość powinna z powodzeniem wystarczyć przynajmniej do rana. Bezproblemowa jazda w kierunku tak oczywistego punktu jak widoczny z oddali szczyt niewielkiego wzgórza. Z daleka pomiędzy drzewami widać światła czołówki Tomka, schodzącego ze szczytu, który zaliczył punkt niecałe 10 minut przede mną. Kolejny raz spotkamy się dopiero kilkanaście godzin później na mecie. Niemal na sam szczyt prowadzą ślady terenowego samochodu Diablo, który z Wigorem rozstawiał punkty. PK14 (godz. 22:25).

Po pierwszych 10,5 godzinach jazdy mam na liczniku ok. 180 km i zaliczone 9 z 20 punktów kontrolnych. Do północy mam szansę zaliczyć połowę wszystkich punktów kontrolnych czyli na zaliczenie całej trasy nie mam już najmniejszych szans. W drugiej części tak szybko jechać się już nie uda.

Najpierw muszę jednak odnaleźć kolejny PK3. Mijam większe i mniejsze wioski, ukryte w lesie domostwa. Skręcam w leśną dróżkę wzdłuż strumienia. Przedostaję się na drugą jego stronę. Jadę lasem wzdłuż ścieżki przyrodniczej, zjeżdżam na łąki. Jest jaz i duży betonowy "komin" - upust wypełnionych kiedyś wodą stawów. Ani śladu punktu. Przedzieram się prowadząc rower (jechać się nie da) drogą porośniętą bujną, zmoczoną trawą. Spodnie spływają wodą, buty grzęzną w wypełnionych wodą, niewidocznych w ciemnościach koleinach. Odnajduję kolejną groblę, kolejny komin, później jeszcze jeden. Wracam do najbardziej prawdopodobnego miejsca w którym już byłem. Godzina stracona na poszukiwaniu punktu nie daje żadnego efektu.

Dopiero kiedy piszę tą relację nadchodzi refleksja. Przecież punkt mógł się znajdować nie na betonowym kominie ale na najbliższym drzewie 5, 10 czy 15 metrów obok - z lakonicznego opisu punktu wcale nie było to tak oczywiste. Podłamany daję za wygraną. Tracę nie tylko jeden niezaliczony punkt ale też i informację oraz możliwość najszybszego zaliczenia punktu znajdującego się na wschód od tego miejsca.

Próbuję pogodzić się z porażką. Zmęczony i przemoczony chcę możliwie szybko wydostać się z nieprzyjaznego dla mnie lasu. Nieużywana kiepska boczna droga nie ułatwia tego zadania. Przez długie leśne odcinki prowadzę rower. Wreszcie jest jedna, druga szutrowa droga, asfalt. Opuszczam las i zagłębiam się w gęstej mgle.

Szybsza jazda powoduje, że flanelowa koszula przestaje chronić przed zimnem. Ubieram się, sprawdzam zawartość koszulki z mapą, jeszcze raz sprawdzam i jeszcze raz ... Z trudem dociera do mnie fakt, że nie mam karty startowej. Wysunęła się niezauważalnie gdzieś na kilkunastokilometrowym odcinku od ostatniego zaliczonego punktu. Gonitwa myśli. Wracać i szukać? Jechać prosto do bazy? Żeby zostać sklasyfikowanym muszę jeszcze odnaleźć i potwierdzić pobyt na co najmniej 1 punkcie kontrolnym. Istnieje jeszcze małe prawdopodobieństwo, że ktoś jadący z tyłu odnajdzie zgubioną kartę (nikt już tam nie pojechał). Moja psychika i motywacja do dalszej walki została bardzo mocno nadszarpnięta. Powoli opadam z sił. Nieubłaganie kończy się racjonowana od dłuższego już czasu woda. Właściwie to nie muszę się nigdzie śpieszyć. Pojawiająca się przy drodze tabliczka Komarowo uświadamia mi, że przez kilka kilometrów od kiedy opuściłem las jadę w nieodpowiednim kierunku.

Zawracam i jadę w kierunku najbliższego punktu kontrolnego. Z zaliczeniem tego jedynego planowanego teraz punktu nie powinno być najmniejszych problemów. Cóż trudnego może być w odnalezieniu wiaduktu na nasypie kolejowym. Znajduje się zaledwie w odległości 1 kilometra od asfaltowej drogi. Początek nie zapowiada czekających mnie trudności. Jadę polną drogą widoczną na mapie. Droga niespodziewanie się kończy na rozległym polu zboża. Idę wzdłuż szpaleru drzew, przedzieram w poprzek dorodnego nasączonego wodą zboża. Docieram nad skraj dzikiego, porośniętego krzakami lasu. Drogi, ani nasypu nie potrafię odnaleźć. Problemem staje się już nie odnalezienie samego punktu (nie mam nawet pomysłu gdzie go szukać) ale szybkie opuszczenie nieprzyjaznego terenu. Przede mną długie przedzieranie przez pola, krzaki. Wreszcie osiągam asfaltową drogę na południe od punktu.

Nieopodal miejsca w którym wyszedłem droga wznosi się na wiadukt nad torami. Dawną linię kolejową porastają teraz kilkunastoletnie drzewa i gęste krzaki. Chociaż to tylko kilometr dalej, tędy do punktu nie dotrę. Nie poddaję się, po raz kolejny zaatakuję wiadukt drogą od przeciwnej strony. Wioska, polna droga, pokonanie płotka oddzielającego pastwisko, drut (co odczuwam na własnych plecach) jest pod napięciem. Przedzieram się w poprzek nieprzejezdnego lasu. Droga pod wiaduktem nie była używana równie dawno jak przebiegająca górą linia kolejowa. Wkrótce przede mną pojawi się nasyp, wiadukt i kilkuosobowa grupka bikerów. PK5 (godz. 4:00). To mój pierwszy punkt zaliczony przez 5,5 godziny najkrótszej w roku nocy.

Odwrót znaną dróżką przez pola i asfaltowa droga w kierunku kolejnego punktu PK18. Powoli rozwidnia się, nad horyzontem wyłania się złocista zamglona kula i robi przeraźliwie zimno. Zaczynają przemarzać ręce. Na przemian chowam to jedną to drugą rękę w kieszeni. Wreszcie ściągam w dół rękawy kurtki. Resztkami sił doganiam Darka Linowskiego i wkrótce razem zjeżdżamy do elektrowni nad niewielką rzeczką. PK18 (godz. 15:17).

Nadchodzi kolejny kryzys, zupełnie opadam z sił. Nie jestem już w stanie utrzymać się na kole wolno jadącego Darka. Trudno zmusić się do jedzenia, gdy w bidonie nie pozostała nawet kropla cieczy. Samotnie pokonuję asfaltowy odcinek drogi do miejscowości Bobięcino. Zaznaczona na mapie droga przez las powinna bezbłędnie doprowadzić mnie niemal nad brzeg jeziora. Zdesperowany nie myślę o pokonywanej trasie, marzę jedynie o ugaszeniu pragnienia wodą z jeziora. Wkrótce staje się jasne. Nie odnajdę punktu kontrolnego nad jeziorem, nie jestem w stanie odnaleźć nawet sporego bo kilkukilometrowego jeziora.

Wypoczęty biker czytający tą relację być może zada sobie pytanie. Jak można nie znaleźć tak dużego jeziora? Może jednak bardziej zasadne będzie inne pytanie. Czy ja chciałem jeszcze znaleźć cokolwiek innego poza najkrótszą drogą do bazy?

Trzymając w dłoni kompas kieruję się drogami przez pola na południe. Gdy porządnie wyglądająca droga nieoczekiwanie kończy się przy zabudowaniach, przedzieram się przez pola, nieużytki, przez podmokłą trawę jakiegoś bojorka. Cywilizowane tereny osiągam w miejscu jak najbardziej pożądanym czyli w miejscowości Kołki. Stąd już tylko kilka kilometrów do bazy w Białym Borze. Mój koszmar właśnie się skończył. Meta - godz. 8:02.

Do bazy wracam po 20 godzinach od startu i pokonaniu 276 km ze średnią 16,7 km/godz. W tym czasie odwiedzam 11 z 20 punktów kontrolnych (9 przed północą i tylko 2 w drugiej części maratonu). Wigor uwzględnia mi wszystkie punkty które zaliczyłem, czas pobytu na punktach spisujemy z karty Arka a później Tomka Koniecznego.

Długo czekamy na zwycięzców imprezy. Przez długi czas maksymalnym osiągnięciem jest 14 punktów. Na półgodziny przez upływem limitu czasu na mecie pojawia się Tomek Konieczny z 16, a chwilę później Tomalos z tą samą ilością punktów.

Start w imprezie nie mogę zaliczyć do najbardziej udanych. Stać mnie było na dużo więcej. Może to skutek wielu błędów jakie popełniłem na trasie, a może osiągnąłem już wiek w którym trzeba pomyśleć o udziale w mniej ekstremalnych imprezach. Chyba najtrafniej skoryguję tę tezę pojawiając się na obu "śmiejowych" imprezach - mam na nich pewne rachunki do wyrównania.

Statystyka:

Dystans: 276,06,0 km.
Czas trasy: 20 godz. 02 min.
Czas jazdy: 16 godz. 36 min.
Odpoczynki, postoje: 3 godz. 26 min.
Prędkość śr.: 16,67 km/godz.
Prędkość max.: 43,00 km/godz.




Krzysztof Wiktorowski (wiki)
e-mail: wiki@bg.umed.lodz.pl



P.S. Karta startowa jednak się odnalazła. Kto? Kiedy? Gdzie? Dostałem jedynie jej fotkę długo po zakończeniu imprezy



powrót