.

Pechowa 13-tka


Gravel po łódzku, Plichtów, 13 maja 2023r.


relacje z innych imprez


W oczekiwaniu na start (fot. Przemek M.)


Gravelowy wyścig na dystansie 200 km i to w środku sezonu, nie jest z pewnością marzeniem każdego ultramaratończyka. Jeszcze w nie tak odległej przeszłości czyli ponad 20 lat temu tyle wynosił dystans Giga na zawodach typu MTB. Głównym powodem mojego udziału w tych zawodach jest chęć uzupełnienia kolekcji pamiątek z organizowanych przez Mario imprez. Wystarczy, że pokonam cały 200 km dystans, a do medali z "Galantej Pętli", "Warty800" i "Setki po Łodzi" dojdzie kolejny medal przecudnej urody. Jazda "na medal" wcale nie wyklucza walki o jak najlepsze miejsce na mecie wyścigu. Dla komfortu wybieram późniejszą godzinę interwałowego startu. Przede mną wyruszy na trasę 200 zawodników, z tyłu pozostanie ponad 100. W ten sposób zapewnię sobie minimalny komfort, to ja będę wyprzedzał większą liczbę zawodników, a będę wymijany przez pojedyncze osoby.

Przed dotarciem do Lasu Łagiewnickiego, gdzie czekają największe i jedyne podjazdy, rozgrzewka na nieco bardziej płaskim odcinku trasy prowadzącym skrajem Parku Krajobrazowego Wzniesień Łódzkich. Zgodnie z przewidywaniami już po kilku kilometrach wyprzedzam pierwszych zawodników. Wkrótce pierwsza 10 uczestników pozostaje z tyłu. Później wyprzedzanie startujących o wiele wcześniej bikerów będzie coraz trudniejsze ale i tak przy 20 osobie tracę rachubę i kończe zabawę w rachmistrza.


prawie na szczycie (fot. Łukasz S.)


Wbrew obawom bez większego trudu docieram na szczyt pierwszego i najdłuższego podjazdu w Lesie Łagiewnickim. W końcówce podjazdu to nie mam już wyjścia, nie wypada prowadzić roweru gdy na wzniesieniu czeka Łukasz, jeden z fotografów zawodów. Pamiątkowe zdjęcie na rowerze (a nie z rowerem) zawsze się przyda. Szybki zjazd, jeszcze jedna górka. Kiedy zaczynam doganiać kolejnych bikerów, walkę kończy kapeć w przednim kole. Psycha siada. Wola walki zostaje ostudzona. Po 10 minutach ruszam dalej. 10 minut to jeszcze nie tragedia. Czas odrabiać straty. Kolejne i ostatnie podjazdy na trasie wchodzą bez najmniejszych problemów. Nawet niewielka skocznia, z którą w najbardziej stromym miejscu zawsze miałem problemy, po chwili zostaje za moimi plecami. Część "górska" gravela po łódzku została pokonana. Teraz będzie już tylko i wyłącznie płasko (prawie płasko).

Mijam obrzeżami miasto Zgierz. Kolejne łódzkie stacje kolejowe. Przede mną doskonałe szutry w Grotnickim Lesie. Piękny singiel nad płynącą poniżej wysokiej skarpy rzeczką Linda. Na koniec trzeba przedostać się na drugi jej brzeg. Tu tworzy się kilkuosobowa kolejka tych którzy zdecydowali się pokonać przeszkodę "na sucho" czyli po powalonych w poprzek nurtu kłodach. Szkoda czasu. Chociaż nie do końca jestem przekonany do skuteczności przejazdu przez bagnistą rzeczkę nie widzę innego wyjścia. W dogodnej chwili omijam kolejkę i rzucam się w nurt rzeki. Spodziewałem się najgorszego, jednak chociaż koła zapadają się w błotnistą maź, po chwili jestem już na twardym gruncie. Pokonuję szybkie szutrowe autostrady i na pierwszym punkcie pomiarowym (42 km) odnotowuję czas 1:57 i średnią 23 km/godz.

Grotniki: dystans 42 km - czas 1:57, czas jazdy 1:44, średnia 23,0 km/godz.


szutrowe autostrady (fot. RaggaBomba Team)


Przede mna długie odcinki szutrowych i gruntowych dróg. Gdzieniegdzie pojawiają się dające się pokonać piachy. Wszystko w niemal płaskim terenie. Nie ma wyjścia trzeba tylko szybko czy bardzo szybko jechać. Pochylam się na lemondce i ciągnę do przodu. Wkrótce pojawiają się problemy znane z trasy Warta800. Żołądek buntuje się. Być może to zbyt pochylona sylwetka, może wzrastająca temperatura, może inna niezidentyfikowana przyczyna. Bez problemu przyjmuję płyny. Z trudem przełykam rozgryzione na miazgę kawałki słodkiej bułki. Nieco lepiej jest kiedy zjadam banana. Chociaż nie wszystko działa zgodnie z planem nie poddaję się, jadę bez zatrzymywania i tak muszę dotrzeć do mety. Jest źle ale nie tragicznie. Chociaż teren jest łatwiejszy, prędkość nieznacznie spada. Do kolejnego odcinka pomiarowego w Babicach (82 km) czyli po pokonaniu kolejnych 42 km docieram w czasie 1:50 ze średnią 22,8 km/godz.

Babice: dystans 82 km, czas trasy 3:48, czas jazdy 3:35, średnia 22,9 km/godz.


Walka na trasie (fot. Przemek M.)


Wbrew przedstartowym przewidywaniom zawartość 2 litrowych bidonów powoli kończy się. Staram się nieco ograniczać picie w oczekiwaniu na jakikolwiek sklep. Jest. Nowy pawilon marketu Dino w Kolumnie. Kilkuosobowa grupka maratończyków przed sklepem pozwala na bezpieczne pozostawienie roweru nawet bez przypięcia. Uzupełniam bidony. Wypijam litr Tymbarka i bez zbędnej zwłoki (8 min. postoju) ruszam na trasę.

Pragnienie zaspokojone. Niby wszystko powinno wrócić do normy ale nie wraca. Żołądek w dalszym ciągu buntuje się. O jedzeniu czegokolwiek mogę chwilowo (mam taką nadzieję) zapomnieć. Męczę się niesamowicie. Zastanawiam się: co ja tutaj robię? Może już czas żeby skończyć przygodę z długodystansowymi zawodami? Może czas na sportową emeryturę? Jadę tylko dlatego, bo muszę a nie dlatego, że chcę. Prędkość spada poniżej 20 km/godz.

Męczarnie przerywa kolejna awaria. Ponownie zaczyna uchodzi powietrze w przednim kole. Po prostu pech, a może dość luźne przygotowanie do startu. Przez pół roku nie złapałem żadnego kapcia - dzisiaj dwukrotnie. Zawsze wożę dwie zapasowe dętki - dzisiaj mam tylko jedną. Zdejmuję koło, ściągam oponę, wyciągam dętkę. Próbuję znaleźć dziurę. Przy lekkim nawet powiewie wiatru ta czynność okazuje się niewykonalna. Mam farta. Kilkaset metrów dalej na trasie znajduje się zbiornik retencyjny. Woda to jest to czego potrzebuję najbardziej. Zakładam oponę. Prowadzę rower. Odnajduję dziurę i kleję dętkę. Pośpiech nie jest dobrym doradcą. Po kilkuset metrach czuję, że naprawa nie była skuteczna. Mam szczęście. Kilkaset metrów dalej znajduje się kolejne bajorko. Pompuję koło i na oparach dojeżdżam do wody. Kleję dziurę, zakładam dętkę, koło, pompuję. Znowu nieskuteczna naprawa. Do 3 razy sztuka. Tera kleję już bardziej skrupulatnie. Po raz piąty dzisiaj zakładam dętkę, oponę i przykręcam koło. Na bezsensownym szarpaniu się tracę prawie godzinę czasu. W międzyczasie mija mnie ponad 20 zawodników. Od jednego nawet dostaję zapas ale okazuje się, że brakuję wentyla.

Odcinek Babice - "Łoś" (pomnik samolotu z II Wojny św.) o długości 42 km pokonuję w czasie 3:14. Z tego na postoje wypada 1:05 (sklep + naprawa). średnia z jazdy tego odcinka spada do 19,3 km/godz.

"Łoś" - dystans 124 km, czas trasy 7:02, czas jazdy 5:44, średnia 21,6 km/godz.


To już kocówka (fot. Łukasz S.)


Wreszcie mogę ruszać na ostatni odcinek trasy. Do mety pozostaje zaledwie 80 km. Długi postój ma również swoje dobre strony. Żołądek wraca do normy. Czuję wokół siebie popołudniowy chłodek, odzyskałem siły. Wraca moc w nogach. Jazda ponownie (tak jak tuż po starcie) zaczyna sprawiać mi dużą przyjemność. Hasło "jadę bo muszę", zastępuje innym "jadę bo chcę". Mam wrażenie, że niezależnie w którą stronę skręca droga i w jakim kierunku jest nachylona, cały czas jadę z górki i z wiatrem w plecy. Nie rozumiem dlaczego koledzy z którymi rozmawiam na mecie wspominają o przeciwnym wietrze. Pod kołami słyszę przyjemny szum opon na równiutkiej szutrowej drodze. Doganiam i mijam kolejnych dużo wolniej jadących zawodników. Instynktownie naciskam jeszcze mocniej na pedały tak, że już po kilku minutach nie muszę się nawet oglądać bo nikogo już za sobą nie zobaczę. Sytuacja powtarza się przy każdej kolejnej męczącej się w końcówce trasy ofierze.

Dystans jaki pozostał do mety szybko mija. Wkrótce z przykrością mogę stwierdzić, że w pełni sił wracam na metę. Aż szkoda, że trasa nie jest dłuższa o chociażby 50-100 km albo nie są to dwie rundy wokół Łodzi. Każdy niepotrzebny postój na tak krótkim maratonie, a tym bardziej kiedy, naprawa zajmuje prawie godzinę jest niestety nie do odrobienia. Osiągnięty czas pozwala zająć mało satysfakcjonujące miejsce poza pierwszą setką. Znacznie poniżej oczekiwań oraz możliwości 13 maja to dla mnie pechowa 13-tka.

Na pocieszenie pozostaje fakt, że ostatnie 80 km pokonuję z czasem 3:32 (w tym 2 min. postoju na uzupełnienie bidonu przy grotach królewskich), czyli jadąc ze średnią 23,0 km/godz. Wygląda na to, że to całkiem przyzwoity rezultat. Uzyskany międzyczas plasowałby mnie na tym odcinku wśród 25-30 najlepszych zawodników.

Odcinek "Łoś" - Meta o długości 80 km, pokonuję w czasie 3:32, czas jazdy 3,30, średnia 23,0 km/godz.



Cel osiągnięty


STATYSTYKA

dystans: 204,7 km
czas trasy 10:35
czas jazdy 9:15
średnia 22,1 km/godz.
Miejce 127

trasa na RWGPS


Więcej zdjęć z trasy



Krzysztof Wiktorowski nr 102 (wiki)
e-mail: wiki256@gmail.com

powrót