Spokojnie, to tylko trening

III Gorzowski Maraton Rowerowy, "DŁUGIE 2004"
Długie, 21-23.05.2004 r.

(relacja)

relacje z innych imprez
powrót

Do startu w maratonie przystępuję bez zbytnich emocji. To tylko jeden z etapów w przygotowaniach do prawdziwego wyzwania, jakim będzie dla mnie trasa "ultra" - 765 km tegorocznego Ultramaraton w Świnoujściu.

Na jeden z kilku dni długiego majowego weekendu zaplanowałem generalny sprawdzian - 300 km przejechane równym tempem, bez odpoczynku. Jadąc w trójkącie Łódź-Wieluń-Radomsko (Przedbórz)-Łódź pokonuję trasę 330 km w czasie 13 godz. i 40 min. (rzeczywisty czas jazdy jest o 20 minut krótszy). Sprzyjające warunku pozwalają osiągnąć średnią 25 km/godz. Te trzy tygodnie, jakie dzielą mnie od startu w III GMR to optymalny czas potrzebny do tego, by doszedł do siebie "wyniszczony" dystansem organizm, by zapomnieć o zmęczeniu i bolącej każdej cząstce mojego ciała i wreszcie by zapragnąć rywalizacji na kolejnym maratońskim dystansie.

Na podstawie zadeklarowanych przez uczestników planowanych czasów przejazdu i zgłoszonych preferencji (co do towarzystwa), organizatorzy dokonują podziału na grupy startowe. W "mojej" 7 grupie startującej gdzieś pośrodku całej stawki jest - znany mi z Harpagana - Robert Malcher (nr 72), 10 minut później startuje zwycięzca ubiegłorocznego Supermaratonu w Świnoujściu Grzegorz Grabiec a po 35 minutach - sprinterzy z pierwszym wówczas na krótkiej (255 km) trasie Robertem Peterczukiem na czele. Będzie przed kim uciekać.

Z Andrzejem Kaczmarkiem (dzień przed startem)


Co 5 minut wyjeżdżają na trasę kolejne grupy zawodników. Lekka rozgrzewka, zdjęcie do dyplomu, który otrzymamy po zakończeniu imprezy i ... Start. Godzina 8:35. Nasza 7 osobowa grupka rusza do przodu. Na początek lekki podjazd i prosta droga w kierunku Strzelc. Czuję się doskonale, i chociaż chce się rwać do przodu, rozsądek nakazuje rozwagę, przez długie odcinki ciągnę równym, spokojnym tempem nie oglądając się nawet na towarzyszących mi bikerów. Od czasu do czasu na czubie pojawia się Robert i zgierzanin Jarek Rogoziński (nr 70). Na kolejnym odcinku drogi do Dankowa jazdę zaczyna utrudniać wiejący w twarz wiatr. Pomimo tego utrzymujemy tempo w granicach 30 km/godz. Zaczynamy mijać pierwszych zawodników, startujących 5, 10, 15 ..... minut przed nami. Po raz pierwszy spotykamy jadącą spokojnie panią Krystynę Monach - nr 1 Maratonu Gorzowskiego.

Skręcamy w piękną asfaltową drogę przez lasy, wchłaniamy kolejnych zawodników. Przed Punktem Kontroli Przejazdu (PKP) w Lipach ciągnący się z tyłu ogon liczy już blisko 20 bikerów. Szybko składam podpis na liście, łapę w rękę pół drożdżówki i nie widzę sensu by pozostawać tu nawet przez sekundę dłużej. Rozglądam się jeszcze przez chwilę, nie widzę jednak by ktokolwiek miał zamiar w najbliższym czasie jechać dalej.

Trudno, ruszam dalej samotnie. Po chwili dołącza do mnie Robert, później z tyłu widzę sylwetki kolejnych dwóch rowerzystów ze Świnoujścia: Ireneusz Kalinowski (nr 75) i Piotr Juszczyk (nr 77). Czekamy chwilę i w takim właśnie składzie zmierzamy do niezbyt już odległego Gorzowa i kolejnego PKP. Tu odnotowuję dotychczasową średnią 30,3 km/godz.

Moje zachowanie na tym, jak i na każdym kolejnym punkcie, właściwie niczym się nie różni. Podpis na liście, pyszna drożdżówka w rękę (zjadana już podczas jazdy), banany w kieszeń (zjadane zaraz po bułce lub na dalszym odcinku trasy). Później dojdzie uzupełnianie bidonów. Każda minuta postoju na trasie to strata 300/500 metrów, odpowiednio przy szybkości 20/30 km/godz. Jeżeli tych minut na trasie uzbiera się 10, 20, 30 ... ? Dla mnie wybór jest oczywisty.

Spokojny przejazd przez centrum Gorzowa, wyjeżdżamy na "nowy" most na Warcie i mijamy kolejną dużą grupę uczestników maratonu. W grupie, która się wówczas tworzy na prowadzenie wychodzi Andrzej Chudy (nr 61) oraz gorzowianie (o ile mnie pamięć nie myli nr 35, 37) są też starzy znajomi nr 75, 77 i może ktoś jeszcze.

Przed skrętem w kierunku Sulęcina doganiają nas pierwsi zawodnicy, z grupy, która wystartowała 10 minut później (numery 97 i 99). Rowery typowo szosowe. Przeskakuję do mijającej nas grupki. Szczęście nie trwa długo. Po kilku kilometrach jazdy słyszę słowa: Jeżeli chcesz z nami jechać, musisz wychodzić na zmiany. Propozycja nie do odrzucenia. No cóż, różnimy się nieco, ja przyjechałem tu i jadę dla przyjemności, przynajmniej jeden z tych panów będzie pewnie walczył o ... No właśnie o co? Rozstajemy się, jazda w takim towarzystwie to wątpliwa przyjemność.

Że nie wszyscy tak szalenie poważnie podchodzą do zabawy, jaką jest ten niewątpliwie amatorski maraton przekonuję się później wielokrotnie. Kilkadziesiąt kilometrów dalej, pod koniec pierwszej rundy słyszę w takiej sytuacji padające z przodu pytanie: Pociągniesz? No cóż: Spróbuję. Do tego potrzeba jednak klasy jaką reprezentuje Mirek Pyszczek - uczestnik najtrudniejszego górskiego maratonu rowerowego dla amatorów La Marmotte w Alpach francuskich.

Razem z napotkanym zawodnikiem jadę spokojnie w kierunku pobliskiego już Sulęcina. Po opuszczeniu miasta zbliżają się kolejni dwaj zawodnicy Remigiusz Rogalewski (nr 89) i Roland Listner (nr 100). Niemiec próbuje nas ciągnąć, czeka gdy pozostajemy z tyłu. Wreszcie macha ręką i odjeżdża.

Z moją kondycją dzieje się coś dziwnego, niby wreszcie jest z wiatrem, niby jest płasko a szybkość spada początkowo do 25 a później nawet poniżej 20 km/godz. Moje nogi słabną, robią się jakby trochę miękkie. Z przerażeniem myślę o poważnym kryzysie, o czekającej mnie jeszcze trasie - czyżby wychodziły zgubne skutki szaleńczej jazdy na pierwszych 100 km.

W końcu koszmar nieoczekiwanie mija. Rozpoczyna się długi, zdawałoby się niekończący zjazd. To wszystko wyjaśnia. Właśnie wjechałem na niepozorne wzgórza sulęcińskie z jakże długimi, płaskimi ale uciążliwymi podjazdami i szalonymi (szczególnie z wiatrem) zjazdami. Oczy cieszą rozległe aż po horyzont, niemal podgórskie krajobrazy. Szkoda, że brakuje czasu by napawać się ich widokiem.

Dalszą drogę pokonuję z Remkiem (nr 89). Na przedmieściach Skwierzyny dochodzi nas duża (ok.20 osobowa) grupa szosowców, w większości zawodników miejscowych klubów. Z przyjemnością jadę w tworzącym się za nimi powietrznym tunelu. Przed oczyma w różowych barwach widzę perspektywę dalszej spokojnej jazdy na końcu grupy.

Na PKP obstępują szczelnym wianuszkiem listę. Widząc to, uzupełniam wodę, biorę banana, bułkę i dopiero teraz przepycham się do podpisu. Niby wszystko idzie sprawnie, ale ostatni sportowcy wyjeżdżają dosłownie na kilka sekund przede mną. W tym przypadku początkowa strata kilkunastu metrów jest już nie do odrobienia.

Końcowy odcinek trasy pokonuję samotnie lub w zmieniających się pod względem składu i ilości osób grupkach. Ostatnie kilkanaście kilometrów pierwszej pętli jadę razem z następującymi zawodnikami: Aleksander Czapnik (nr 97), Dariusz Hajac (124), Mirosław Pyszczek (133), Grzegorz Kwiecień(142). Wszyscy na rowerach szosowych. Zwykle jadę na końcu grupy, dopiero na drodze prowadzącej do Strzelc, w jak najbardziej stosownym momencie wychodzę kilka razy na czoło grupy. Zresztą, co ja tu zmyślam, wszystko jest udokumentowane na kręconym przez organizatorów filmie. Facet jadący "po cywilnemu", na trekingu z sakwami ciągnący całą 4 osobową grupkę wyraźnie wykończonych ciężką trasą szosowców - to ja. Skoro innych ujęć nie było, to musiało tak być przez cały czas.

Jeszcze ostatni kawałek kostki i meta dystansu 191 km. Zapis stanu licznika (u mnie 190). Deklaracja wyjazdu na drugą pętlę. Zupa? - nie dziekuję. Tu również nie zatrzymuję się ani chwili dłużej niż to potrzebne.
Półmetek osiągam o godzinie 15:07 po 6 godzinach i 32 minutach od startu (rzeczywisty czas jazdy 6:27). Średnia prędkość 29,4 km/godz.


Odbiór dyplomu (oba zdjęcia ze strony http://www.supermaraton.org)


Pierwsze 80 km drugiej części trasy pokonuję samotnie. Najtrudniejszy jest początek - droga pod wiatr ze Strzelc do Danowa (prędkość często spada poniżej 20 km/godz). Tu oczekiwany skręt na północ i wąska, asfaltowa dróżka prowadząca przez znany z pierwszej rundy las. Prędkość przekracza 25 km/godz. Jazda staje się przyjemnością, mam wrażenie, że takim równym tempem mogę już dojechać aż do mety. Sprawnie przeskakuję PKP w Lipkach i Gorzowie.

Na termometrze w okolicach Bolemina odnotowuję wzrost temperatury z 10 C (ok. godz. 11) podczas pierwszego przejazdu do 14 C (ok. godz. 17) podczas drugiego przejazdu. To idealne warunki cieplne, sprzyjające pokonywaniu długiego dystansu. Dopiero wieczorem po zmroku temperatura zacznie szybko spadać i zrobi się zimno. Gdzieś bokami przechodzą widoczne z daleka deszczowe chmury, ale mnie sięgają co najwyżej jakieś symboliczne krople deszczu. Oczywiście jazda w takich warunkach wymaga odpowiedniego ubrania. Jadę w jeansowych spodniach, flanelowej koszuli i polarowej bluzie. Ubiór ten zapewnia mi całkowity komfort cieplny podczas całej 14 godzinnej trasy. Gdy znikają chmury i słońce zaczyna przygrzewać rozpinam nieco zasunięty pod szyję polar, wieczorem gdy robi się zimno, opuszczam dotychczas podwinięte rękawy.

Przed Sulęcinem widzę goniącą mnie grupkę bikerów. Korzystając z dzielącej nas odległości zjadam spokojnie batona, piję. Na PKP w Sulęcinie wjeżdżamy już wspólnie. Teraz, aż do mety w Długich jedziemy w składzie: Aleksander Czapnik (nr 97), Grzegorz Heintze (nr 85), Cezary Urzyczyn (nr 87) oraz ja. Przez długie dziesiątki kilometrów w takiej właśnie kolejności. Olek prowadzi z szybkością 30 km/godz. a wożenie się na kole, przy długich podjazdach i wietrze wiejącym z tyłu, ma raczej znaczenie psychologiczne. Na każdą górkę trzeba się po prostu samodzielnie wdrapać. Dla mnie narzucone tempo jest zbyt duże, z trudnością utrzymuję się na końcu stawki łapiąc powietrze - jak ryba wyrzucona na brzeg, do tego zaczynam odczuwać bóle kręgosłupa. Ambicja uzyskania dobrego czasu i zajęcia dobrego miejsca walczy we mnie ze zmęczeniem i z chęcią odpuszczenia sobie jazdy z grupą. Mam świadomość, że decydując się na samotny powrót, zyskuję tylko pozorne, krótkotrwałe wytchnienie, później trzeba byłoby przerabiać to samo tylko że np. o godzinę dłużej. Do tego dochodzi dyskomfort psychiczny. Chociaż nikt nie ma mi tego za złe, czuję się nie w porządku nie wychodząc na zmiany i chowając się tak długo za plecami moich partnerów. Taka jazda nie leży w mojej naturze. Rozmowa z Czarkiem na punkcie w Skwierzynie pozwala mi przełamać narastający kryzys.

Do aktywnej jazdy włączają się teraz warszawiacy: Grzegorz i Czarek. Szczególnie ten pierwszy zachował w końcówce najwięcej sił. Zawsze kiedy wychodzi na zmianę szybkość wzrasta o 3-4 km/godz.

Po raz drugi spotykamy panią Krystynę Monach. To "dubel" ale na jej twarzy nie widać szczególnego zmęczenia, ona po prostu jedzie przez cały czas swoim tempem - my 30 ona 15 km/godz. Słońce zbliża się ku zachodowi, temperatura spada, wiatr cichnie, wreszcie robi się zupełnie ciemno. O takiej przedwieczornej porze jedzie się chyba najlepiej.

Nie wiem, czy to szybkość naszej grupki tak spadła, czy to skutek pozostawionego na czarną godzinę napoju z glukozy, ale teraz i ja odżywam, pojawiam się na czele grupy. W pewnej chwili, gdy oglądam się, stwierdzam: O jest nas więcej. W odpowiedzi słyszę jak jakiś gość tłumaczy się: Moi koledzy złapali gumę ... nie dwie gumy. I powiedzieli, że jestem słaby na podjazdach więc, żebym pojechał przodem i tak mnie dogonią. Z tą "słabością" to lekka przesada. Mija nas właśnie zwycięzca maratonu w kategorii MTB Marcin Kiełtyka (nr 115) z grupy gliwickiej.

Spokojnie odliczamy ostatnie 20, 10, 5 km do mety, wypatrując zjazdu prowadzącego do mety w ośrodku. Jest, wreszcie jest. Meta. Godz. 22:50. Jeszcze tylko ostatnie pytanie do sędziów: Gdzie można zapisać się na 3 rundę i rozjeżdżamy się do pokoi.

Statystyka trasy (w nawiasie I, II runda):
dystans - 380,7 km
czas trasy: 14:15 (6:32, 7:42) godz./min.
czas jazdy: 13:56 (6:27, 7:28) godz./min.
czas postojów: 19 (5, 14) min.
średnia prędkość: 27,3 (29,4, 25,2) km/godz.
max prędkość: 51,3 km/godz.

Miejsce (w nawiasie krótki dystans):
Open - 15 (36)
MTB - 4 (10)
M4 - 2 (5)
MTB (M4) - 1 (1)


Łódź 23-30.05.2004r.

Krzysztof Wiktorowski (wiki) - nr 71
e-mail: wiki@bg.am.lodz.pl

powrót