.
Łódzkie jest piękne. Coraz bardziej utwierdzam się w tym przekonaniu, zaliczając kolejne wsie województwa łódzkiego. Warto to ponownie sprawdzić pokonując po raz trzeci maraton Galanta Pętla, który zawadza o wiele atrakcji znajdujących się wokół Łodzi. Nie bez znaczenia przy wyborze tej właśnie imprezy jest fakt, że to wszystko mam na 500 kilometrowej trasie za darmochę. W gratisie dostanę piękny (jak na każdej imprezie ultraprzygoda.pl) medal. Dlaczego za free. Impreza zyskała uznanie odpowiedzialnych osób [współfinansowana jest z budżetu samorządu Województwa Łódzkiego w ramach realizacji zadania publicznego z zakresu kultury fizycznej pn. "Wydarzenia sportowe PLUS"].
Czas na start (fot.Tomasz Stachurski
Start na, w dużej części, znanej trasie, GP to niemal rutyna. Pomijam zrobienie rozpiski znajdujących się na trasie sklepów i atrakcji turystycznych. Właściwie cały ten spis i całą tą trasę mam zakodowaną już w głowie. Ustawiam się gdzieś w pierwszej linii gotowych do startu zawodników. Liczę ilość bikerów, którzy po starcie wyjadą przede mną. Na początku jest ich 7 póniej ta liczba systematycznie rośnie. Przy 20 poddaję się. Ktoś zatrzymuje się na siku lub naprawia rower, kolejni zawodnicy wyprzedzają mnie i nie sposób tego ogarnąć.
Od początku staram się jechać swoim tempem. Sytuacja nieustannie zmienia się, jadę sam lub w kilkuosobowej grupce. Czasami chowam się za jadącymi zawodnikami, na innych odcinkach (szczególnie równych asfaltach) to ja narzucam tempo jadącym z tyłu uczestnikom. Dużo lasów, dużo szutrowych i asfaltowych dróg no i przede wszystkim dużo sił jakie mają wszyscy na początku ultramaratonu sprawia, że na pierwszym (wirtualnym) punkcie kontrolnym po 100 km jazdy średnia osiąga niemal 26 km/godz.
dystans 100 km
czas trasy 3:53, czas jazdy 3:52, postoje 1 min., średnia prędkość 25,8 km/godz.
Na trasie (fot.Tomasz Stachurski)
Mijamy jezioro Okręt. Mój Etrex, a właściwie zasilające go baterie odmawiają dalszej współpracy. Szkoda zatrzymywać się, gdy jedzie się w przyjemnym towarzystwie. Z powodzeniem zdobywam nową umiejętność wymiany baterii w Garminie w czasie jazdy. Dosłownie za chwilę na polnej drodze pojawiają się wyjątkowe jak na Galatą Pętlę "mięsiste" piachy.
Duża kilkuosobowa grupa "rozpływa się". Ktoś osłabł, bo godzinę wcześniej "wyschły mu bidony". Ktoś inny cierpi z nadmiaru wody w organizmie (tak jakby nie mógł jej wypocić). Wreszcie ktoś wyrywa się do przodu. Szutrówki lasu Stanisławów pokonujemy już w składzie trójosobowym. Kiedy opuszczę ten las, całą pozostałą do mety trasę będę pokonywał samotnie.
Ma to swoje zalety. Nie muszę się już z nikim ścigać. Sugerować, że któryś z zawodników jedzie szybciej lub że właśnie mnie wyprzedził. Z drugiej strony samotna jazda zaczyna się w najmniej odpowiednim do tego momencie. Na najbliższych 100 km, i to w większości w odkrytym terenie, z silnym przeciwnym wiatrem będę musiał zmagać się sam.
Miasto Piątek, środek Polski i pierwszy większy punkt "aprowizacyjny". Można wybierać w przeróżnych sklepach, knajpach czy też zatrzymać się na znajdującym się po przeciwnej stronie drogi ulubionym przez rowerzystów Orlenie. To dopiero 140 km trasy, więc mój czas (mój punkt aprowizacyjny) jeszcze nie nadszedł. Chociaż zawodów nie traktuję jako wyścigu, skrupulatnie wykorzystuję okazję, żeby poprawić swoją pozycję w stosunku do innych zawodników. Jednego z nich widzę obok mijanej stacji paliw. Inni być może ukryci są w licznych w tym miejscu sklepach.
Kolejnego bikera mijam w okolicy łęczyckiego zamku, jeszcze inny wlecze się osłabiony silnymi podmuchami. Chwila wytchnienia czeka mnie w ciągnącym się na wschód od Uniejowa cienkim pasie lasów. Kiedy opuszczam las w oddali wyłania się charakterystyczna i widoczna z oddali wieża uniejowskiego kościoła. Mój pierwszy cel na dzisiejszej trasie, tzn. celem nie jest widoczny kościół ale widoczna dopiero z najbliższej odległości Biedronka. Tuż przed osiągnięciem upragnionego miejsca mija 200 km trasy. Prędkość jazdy 100 km pod wiatr to 22 km/godz. Postoje powiększyły o kolejne 3 minuty.
dystans 200 km czas trasy 8:28, postoje 4 min., średnia prędkość 23,8 km/godz.
Walka z przeciwnym wiatrem (fot.Tomasz Stachurski)
Wracając do temperatury to przez cały dzień mamy przyjemną nie przekraczającą 25 stopni temperaturę. Liczne chmury spowijające niebo, przez długie odcinki chronią przed bezpośrednim nasłonecznieniem potęgując przyjemne uczucie chłodu. Niepokój wzbudzają granatowe chmury gromadzące się na południowym horyzoncie, jednak przynajmniej na trasie którą pokonujemy nie zamienią się w deszcz.
Kupuję świeże pieczywo, uzupełniam do pełna 3 litrowe bidony. Przez dłuższą chwilę stoję w kolejce do kasy. Posilam się korzystając ze świeżych bułeczek. Z przykrością patrzę na przejeżdżających przed moimi oczyma bikerów. Zupełnie bez uzasadnienia. Każdy z nich z pewnością zatrzyma się gdzieś w centrum uzdrowiska.
20 minut to stanowczo zbyt długi postój. "Przeskakuję" po, na szczęście nie zatłoczonej, kładce nad Wartą. Robię obowiązkowy objazd zamku, kolejnego po łęczyckim, i ruszam wzdłuż nadwarciańskich wałów. Przykre zaskoczenie. Moja walka z wiatrem jeszcze się nie zakończyła. Boczny niesprzyjający wiatr i pojawiający się na drodze wzdłuż wałów piasek mocno podkopują morale.
Wreszcie jest - zbiornik Jeziorsko. Schody prowadzące na koronę wałów to tylko namiastka trudności jakie spotkam pod koniec zmagań. Kawałek asfaltowej drogi i zmagam się z najbardziej "niegravelowym" odcinkiem trasy wzdłuż wschodniego brzegu Zalewu. Nierówna, gruntowa, miejscami rozmyta przez opady droga, nadająca się bardziej dla aut terenowych i rowerów MTB wznosi się i gwałtownie opada. No ale wszystko co najgorsze musi się wreszcie skończyć. Jadąc w kierunku Sieradza jestem chroniony przed południowo-zachodnim wiatrem przez nadwarciańskie wały.
Przede mną długa i dłużąca się zwykle nierówna droga wzdłuż wałów do Burzenina. Wcześniej nie sprawdzałem dokładnie nowej (poprawionej) trasy i dlatego czeka mnie miła niespodzianka. W pewnej chwili trasa odbija w las i prowadzi równiutką szutrówką. Tym razem Burzenin mijam bez zatrzymywania się.
Ostatni most na Warcie. Ślad skręca na wschód. Wieczorny wiatr traci na sile i (niestety) kiedy opuszczę koryto rzeki nie będzie już tak silnym sprzymierzeńcem (jakim był przeciwnikiem). Na początek droga w budowie (remoncie). Zwinięty asfalt i ustawiony w poprzek drogi TIR szczelnie blokujący przejazd. Przeszkodę mogę pokonać jedynie po metrowej wysokości bloku kostki chodnikowej.
Burzenin zawsze (tzn podczas poprzednich 2 edycji) stanowił ostatni przed nocą punkt, w którym uzupełniałem zapasy. Odkąd w Widawie [290 km] powstał market Dino tam właśnie przesunąłem swój kolejny punkt aprowizacyjny. Tym razem celem jest tylko zapełnienie wodą bidonów więc postój ograniczam do minimum. Agnieszka, którą spotykam w sklepie pojedzie jeszcze na Orlen po hot-dogi. Mamy nadzieję, że spotkamy się na dalszym odcinku trasy. Wkrótce minie 300 km trasy.
dystans 300 km czas trasy 14:04, postoje 32 min., średnia prędkość 22,2 km/godz.
Pokonywanie przeszkód terenowych (fot.Tomasz Stachurski)
Kiedy zatrzymuję się obok drogi mija mnie Aga. Ponownie spotkamy się dopiero na mecie. Zresztą podczas czekającego mnie podjazdu i tak nie miałbym szans by pokonać przeszkodę razem z nią. Przede mną kilka bardziej stromych odcinków, na których męczę się stając w pedałach. Dalej podjazd się lekko wypłaszcza. Jadę lekko nachyloną szutrówką, która rok temu była jeszcze w stanie budowy. Zamiast krótkiego ale treściwego podjazdu, czeka mnie nie sprawiający problemów dłuższy i łagodny. Tym razem samego szczytu wzniesienia nie mamy możliwości odwiedzić. Przyjemność z długiego zjazdu psują pojawiające się co kilkadziesiąt metrów odprowadzające wodę bruzdy.
Mijam Gomunice i nadchodzi to czego miałem nadzieję uniknąć - kryzys senny. Zaczynam przymulać, prędkość jazdy spada,. Na chwilę zamykają mi się oczy. Widzę zupełnie abstrakcyjne w tej chwili obrazy, myśli uciekają w kierunku równie abstrakcyjnych sytuacji. Po kilku sekundach "budzę się" i wracam do rzeczywistości na drodze przez las lub przez mijaną miejscowość tylko o kilkadziesiąt metrów dalej. Sleepmonster to zjawisko typowe i można z nim skutecznie i szybko walczyć. Wystarczył zatrzymać się pod pierwszą napotkaną wiatą i zdrzemnąć przez chociażby 5 minut.
Niestety przede mną pustynia. Przejeżdżam przez lasy, mijam jakieś zadupia, w których żadnej wiaty nie widać. Nie jest tak le żebym musiał zatrzymać się na drzemkę w dowolnym miejscu na poboczu drogi. Wreszcie Borzęcin, większa wiocha z wiatą na autobusowym przystanku. Szybka drzemka i jadę dalej. Wystarcza na kilkanaście kilometrów. Trudno dający się opanować kryzys powraca. Niepostrzeżenie mija 400 km trasy. Zamulanie na nocnej części trasy znajduje odzwierciedlenie w uzyskanej na ostatniej 100-ce średniej 16,2 km/godz.
dystans 400 km czas trasy 20:41, postoje 58 min., średnia prędkość 20,3 km/godz.
Trasa
Kiedy zjeżdżam na brzeg rzeki jest już widno (godz.4:30) i obawy rozpływają się. Jedno spojrzenie na szeroko rozlewającą się w tym miejscu rzekę, drugie spojrzenie na uszkodzoną kładkę "małpiego mostu". Dla mnie decyzja jest oczywista. Najlepszym wyjściem będzie próba (oby udana) pokonania rzeki na sucho czyli górą.
Początek mostku to pozbawione drewnianych palet 3 stalowe liny (dwie stanowią podstawę kładki, trzecia jest jej barierką). Do pełni szczęścia i dotarcia do początku nieuszkodzonej kładki brakuje jedynie (aż) 2 metrów. Ciężki rower jaki trzymam w lewej ręce nie ułatwia zadania. Gdzie mam stawiać kolejne kroki, by za moment nie znaleć się w lepkim czarnym błocie o 2 metry niżej. Przez dłuższą chwilę kombinuję jak rozwiązać to zadanie. Po dwóch krokach staję na pierwszej poprzeczce łączącej dwie liny. Jeszcze metr i jestem na w miarę stabilnym podłożu. Drewniane tyczki stanowiące przęsła kładki są miejscami przegniłe, więc równowaga kładki jest nieco chwiejna. Kilkukrotnie zatrzymuję się by dać odpocząć trzymającej rower dłoni. Po 5 minutach jestem już na drugim brzegu. Różnica czasu w stosunku do tych, którzy zdejmowali buty pokonywali bród boso i ponownie zakładali buty stanowi nieistotny element rywalizacji.
Przede mną (wydawałoby się) najtrudniejszy kilkukilometrowy odcinek piaszczystej drogi przez las na wschodnim brzegu Pilicy. Jestem bardzo miło zaskoczony. Piachy, tak jak się spodziewałem są, ale w większości daje się je przejechać lub ominąć poboczem leśnej drogi. Jeżeli dobrze się przyjrzeć miejscami, tak ze 2-4 metry obok jest też wąziutka rzadko używana, a więc porośnięta mchem ścieżynka. Z roweru zsiadam rzadko i to na krótkich jedynie odcinkach. Na punkcie widokowym - wysokiej skarpie nad Pilicą - zatrzymuję się na krótko, by zjeść na śniadanie coś konkretnego czego nie mógłbym zrobić w czasie jazdy rowerem. Jest godzina piąta rano i do mety pozostaje jedynie 100 km.
Podczas postartowych rozmów ze zdumieniem słucham opowieści Bartka i Michała, którzy większość piaszczystego lasu pokonali prowadząc rowery. Czyżby to była inna lub odmienna od mojej wersja trasy? Odpowied jest trywialnie prosta biorąc pod uwagę, że zwycięzcy pokonywali ten odcinek nocą. Ta sama piaszczysta trasa pokonywana za dnia i nocą ma się do siebie właśnie jak dzień do nocy. Jeżeli ktoś z czytających tę relację brał udział w którejś edycji Mazovia 24h, ten zrozumie bez zbędnych wyjaśnień. W dzień, 22 km pętlę (I edycja imprezy) pokonywało się niemal bez zsiadania z roweru, w nocy wielokrotnie zakopywałem się w piasku, z nastaniem świtu problem nieprzejezdnych piachów znikał ((Kręcić dłużej od innych).
Trochę odpoczynku na asfaltowych drogach i szutrowych przecinkach. Sulejów Podklasztorze. Droga prowadzi wzdłuż wałów kolejnego na trasie zbiornika wodnego - Zalewu Sulejowskiego. Pokryta lasem piaszczysta skarpa. Tu jazdę po piachu, dodatkowym utrudnieniem są wszechobecne korzenie. Rozsądy objazdu też trudno znaleć. Zatrzymuję się na korzeniach, szukam mniej piaszczystych fragmentów lasu, wreszcie prowadzę rower.
Chociaż to stosunkowo krótki, jednak bardzo zapadający w pamięć fragment trasy. Po godzinie docieram na drugi kraniec Zalewu czyli nad tamę w Smardzewicach. Po sprawdzeniu zawartości bidonów rezygnuję z "odwiedzin" trzeciego zaplanowanego punktu aprowizacyjnego - Dino w Smardzewicach. Nieco ponad litr wody musi wystarczyć na pokonanie pozostałych do mety 55 km.
Szybkie szutry, równe asfalty. Bez emocji pokonuję bunkier kolejowy w Jeleniu. Zatrzymuje mnie dopiero stroma nasłoneczniona skarpa w Inowłodzu. Strome schody prowadzące na jej "szczyt" zawsze stanowiły dla mnie wyjątkowe wyzwanie. Wspinam się na kilka/kilkanaście schodków i zatrzymuję, by odpocząć i uspokoić przyspieszony oddech. Cóż, starzy ludzie tak mają. Ja, dla ułatwienia, ciągnę ze sobą jeszcze ciężki (mimo opróżnienia sakwy z zapasów jedzenia i bidonów z większości płynów) rower. Kilka kolejnych przerw i schody się kończą. Szczęśliwie nie muszę objeżdżać znajdującej się na wzniesieniu budowli. Ten zaszczyt spotyka jedynie mijane podczas maratonu zamki, a więc i ten znajdujący się na dole nieopodal przepływającej Pilicy. Za Spałą mija kolejna pokonana setka. Kilkanaście km dalej powracam do punktu wyjścia czyli na metę w Małeczu.
[odcinek 400-500 km, czas trasy 6:38, postoje 56 min., średnia prędkość 17,5 km/godz.]
Trasa na medal
Statystyka:
Dystans: 515,5 km
Czas trasy: 28 godz. 06 min.
Czas jazdy: 26 godz. 13 min.
Postoje: 1 godz. 53 min.
Prędkość średnia: 19,7 km/godz.
Miejsce: 15