Nasi mali przyjaciele
XV DŁUGODYSTANSOWY RAJD na ORIENTACJĘ - DYMnO 2013
Łochów, 10-12 maja 2013 r.

(relacja)

relacje z innych imprez
powrót

Dymno - maraton na orientację o szczególnym charakterze. Rzec by można, że impreza dla koneserów. Uczestników startujących tu po raz pierwszy można by podzielić na tych, co to po powrocie na metę powiedzą: "nigdy więcej" i tych drugich, którzy będą pojawiali się na starcie już co roku. Czym tym razem zaskoczy nas Leszek budowniczy trasy? Komunikaty pojawiające się na stronie brzmią optymistycznie: Z powodu niebezpiecznego poziomu wody w Bugu, byliśmy zmuszenie przesunąć trasę kajakową - wygląda na to, że i na trasie rowerowej wody jak zwykle nie zabraknie, Komarów jest dosyć dużo - o wpływie tych miłych owadów na pokonywanie trasy napiszę w dalszej części relacji.

Pakujemy się z Anią i Piotrkiem do samochodu i wyruszamy. Przed Warszawą dołącza do nas Paweł. Wreszcie mam szansę zrealizować plany sprzed dwóch lat i pokonać trasę wspólnie z Piotrkiem (szczęśliwie w tym roku juwenalia będą tydzień później).

Podczas wieczornej odprawy poznajemy nieco szczegółów z czekających nas zmagań: ze sobą, rywalami i trudnym terenem. Podczas odprawy Andrzej - organizator rajdu, prezentuje komplet 5 map jakie będą nam towarzyszyły podczas jazdy i ułatwiały poruszanie się między punktami i ich odnajdywanie. Główna część to dwa duże, częściowo nakładające się, arkusze formatu A3 gęsto "upstrzone" dużymi kółkami, oznaczającymi punkty kontrolne (PK), chaotycznie rozrzuconymi po lasach i nadrzecznych łąkach. Trzy dodatkowe, mniejsze arkusze formatu A4 zawierają tzw. rozświetlenia czyli fragmenty dokładniejszych mapek (lub fotki satelitarne) ułatwiające precyzyjne "namierzenie" punktu. Takich mapek jest tyle co punktów kontrolnych czyli 35.

Dodatkowym elementem który trzeba uwzględnić przy wyborze kolejności zaliczania PK jest rzeka Liwiec, przy obecnym poziomie wody, możliwa do pokonania jedynie widocznymi na mapie mostami czyli w 4 miejscach. To pozorne "utrudnienie" jak się wkrótce przekonamy ułatwi wybór trasy, ponieważ zmniejszy ilość możliwych do wyboru wariantów.

Wczesna pobudka (organizator wydłużył limit trwania rywalizacji kosztem snu), ostatnie przygotowania: posiłek, wybór ubrania, jedzenie i picie na trasę. Ponieważ z domu zapomniałem zabrać kabanosów - zamiennie będę testował ser żółty. Test zakończony pozytywnie, z pewnością uzupełni moje menu w czasie kolejnych maratonów. Wreszcie rozdanie map. Z bliska możemy obejrzeć to na co wieczorem spoglądaliśmy z bezpiecznej odległości. Zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami, na starcie nie wyznaczamy dokładnego przebiegu całej trasy. Po krótkiej wymianie zdań wybieramy 4-5 punktów kontrolnych (PK) od których zaczniemy zmagania. Jako jedni z pierwszych opuszczamy bazę.

Już po chwili mijamy ostatnie budynki niewielkiego miasteczka, jakim jest Łochów, i zagłębiamy się w lesie otaczającym tą miejscowość od wschodu. Na początkowo twardej leśnej drodze pojawiają się pierwsze kałuże, później pierwsze błoto i koleiny. Jedzie się ciężko, coraz ciężej. Chociaż początki zawsze są dla mnie trudne orientacyjnie staram się kontrolować mapę. Piotrek od początku pewnie prowadzi, skręcamy najpierw w jedną leśną drogę, później w kolejną. Chociaż po widocznej na mapie polance już od kilkunastu lat nie ma śladu, bez zbędnego błądzenia zaliczamy PK28 - róg granicy kultur.

Jedziemy w kierunku nadliwieckich łąk. Starannie omijamy pojawiające się na drodze rozlewiska. Wreszcie nie udaje się, szok pierwszego kontaktu z wodą. Jeden problem, czyli chęć jak najdłuższego utrzymania suchych butów mamy już głowy. Ponowny szok przeżyję dopiero w bazie, podczas pierwszego kontaktu z wodą cieknącą z prysznica. Buty są już mokre i takie pozostaną przez kilkanaście godzin przebywania na trasie. Teraz już bez żadnych oporów i bez namysłu będziemy brodzić po kostki czy nawet po kolana w nie dającym się ominąć rozlewisku, błocie czy bagienku.

Opuszczamy las, mijamy asfaltową drogę i przez nadrzeczne łąki kierujemy się w stronę brzegów rzeki Liwiec. Kiedy niewyraźna droga w poprzek łąk kończy się, jedziemy "dziką" ścieżką wzdłuż rzeki. Piasek, trawa, wypełnione wodą i błotem cieki wodne. Prowadzimy rowery wzdłuż porośniętego lasem, podmywanego przez wzburzone wody brzegu. Nieco dalej odnajdujemy PK26 granica lasu i łąki przy jeziorku.

Pomimo tego, że najbliższy punkt położony jest jedynie nieco dalej w górę rzeki, jedynym rozsądnym wyjściem jest odwrót do najbliższej miejscowości i ponowny powrót nad rzekę w nieco innym miejscu - przedzieranie się wzdłuż brzegu już przerabialiśmy.

Jedziemy wzdłuż granicy łąk i lasu, wreszcie drogą przez łąki. Miejscowość Stare Laski i asfaltowa droga. W orientacji i wyborze właściwej drogi powrotnej nad Liwiec pomaga nam widok pobliskiej linii energetycznej. Ten element to jeden pewny "punkt" orientacyjny na niezbyt aktualnej mapie. Na przebieg linii energetycznych będziemy zwracać na trasie uwagę jeszcze nie raz.

Opis punktu, który mamy teraz zaliczyć - wyspa, wzbudza dreszczyk emocji, przecież organizatorzy zabronili przekraczanie tej rzeki wpław. Koniec drogi, jazda porośniętą trawą łąką. Porzucamy rowery i ostatni odcinek pokonujemy już pieszo. Wreszcie jest i poszukiwana wyspa. Rzeczywistość jest dużo bardziej różowa niż nasze obawy. W ciągu lat rzeka zmieniła swój bieg, wyspa pozostała wyspą, jednak od lądu dzieli ją tylko niewielka struga. Przy odrobinie szczęścia można ją przeskoczyć nie mocząc i tak już mokrych butów. PK24 wyspa, przejście przez odnogę Liwca od północy. Rzut oka na zegarek wskazuje, że na zaliczenie 3 punktów potrzebowaliśmy prawie 1,5 godziny. Nie jest to wynik gwarantujący zaliczenie całej trasy.

Powrót do wsi. Od łąk i lasków w których znajduje się kolejny punkt oddziela nas zwarta i ogrodzona zabudowa. Piotrek odważnie szuka przejścia. Mamy szczęście, za pierwszą bramą, którą wybieramy znajduje się opuszczone gospodarstwo. Jedynie koza przywiązana do wozu, blokuje mi przejście. Forsuję tą nieoczekiwaną przeszkodę i po chwili jesteśmy już na skraju łąk. Punkt, którego będziemy szukać dosłownie "wisi" w powietrzu. Na głównej i pomocniczej mapce czerwone kółko narysowane jest na białej plamie oznaczającej łąki. Obok widocznych na mapie lasków licznie pojawiły się nowe. Odmierzam odległość do punktu. Gdy pokonujemy zmierzoną na mapie odległość a po obu stronach drogi pojawiają się laski, porzucamy rowery. Rozdzielamy się i ruszamy w przeciwnych kierunkach na poszukiwania punktu. Moje poszukiwanie przerywa wołanie poznanej w bazie bikerki (dzięki!!!). Wskazuje mi miejsce w którym znajduje się PK (mój błąd sprawił że punktu szukaliśmy prawie 100 m dalej). PK25 - północny róg zagajnika sosnowego. Jeszcze tylko "telefon do przyjaciela" - Piotrek zalicza punkt i możemy jechać dalej.

Powoli zaczynają krystalizować się zasady współpracy. Ja najczęściej pomagam w wypracowaniu koncepcji zaliczania kolejnych punktów i prowadzeniem na odcinkach asfaltowych. Piotrek zazwyczaj bardzo precyzyjnie i niezawodnie prowadzi w terenie i namierza kolejne punkty. By uniknąć nieoczekiwanych wpadek kontroluję mapę.

Krótki odcinek asfaltowej drogi, leśna droga i błotnisty odcinek wzdłuż płynącej rowem rzeczki. Kiedy jazda przestaje być możliwa, porzucamy rowery i biegiem pokonujemy dzielący nas od lampionu dystans. Przeskakujemy przez powalone drzewa, brodzimy w błocie. Zaliczanie punktów kontrolnych biegiem i bez rowerów, jest metodą niezwykle skuteczną i często dzisiejszego dnia stosowaną. PK29 - zakręt strumienia.

Przekraczamy ruchliwą drogę krajową i jedziemy w kierunku kolejnego punktu. Nie dajemy się nabrać na prostą przecinkę i przemieszczamy się biegnącą w niewielkiej odległości od niej leśną drogą. Nazwa rezerwatu Wilcze Błota i widok bagienek potwierdza, że to najlepsza wersja zaliczenia punktu. PK30 - lasek brzozowy 50 m na NW od skrzyżowania.

W drodze do kolejnego punktu dołącza do nas Radek. Leśna droga, leśne pagórki, skrzyżowania dróg. Na jednej z nich skręcamy na zachód i ... po chwili zatrzymujemy się na skraju podmokłego lasu. Dalej z pewnością nie pojedziemy. To nie jest droga, którą powinniśmy pojechać i przy którym znajduje się punkt. Gdzie jesteśmy?

Jedynie jeden z nas - Radek - zachował się rozsądnie odmierzając odległość od ostatniego pewnego punktu na mapie. Diagnoza - "przestrzeliliśmy" punkt, skręcając w jedną przecinkę za daleko. Pozostaje naprawa błędu, przed nami ponad 100 m przedzierania się przez zalany wodą las. Prowadzę wybierając "płytsze" fragmenty lasu. Szczęśliwie poprzestajemy na brodzeniu po kolana w czystej tym razem wodzie. Bingo, diagnoza Piotrka była słuszna. Trafiamy na właściwą drogę, a po chwili możemy zaliczyć PK33 skrzyżowanie drogi z przecinką.

Już po pokonaniu niewielkiej części trasy czuję się usatysfakcjonowany. Organizator zasłużył sobie u mnie na duży plus. Bez brodzenie w wodzie i błocie Dymno utraciłoby swój unikalny charakter. A najciekawsze przecież dopiero przed nami.

Jadąc błotnistą drogą opuszczamy zalany las. Przed nami kilka kilometrów "szybkich" asfaltów i twardych szutrowych dróg. Po drodze musimy odnaleźć punkt zaznaczony na mapie satelitarnej. Mijamy rzekę Ugoszcz, którą "dogłębnie" poznałem zanurzając się w niej do pasa podczas Dymna rozgrywanego 4 lata temu na tym samym terenie. Kiedy ja spoglądam do przodu w poszukiwaniu lasu, Piotr skręca na łąki w kierunku widocznych tu krzaków. No cóż nieznana skala fotki satelitarnej może wprowadzić w błąd. PK35 - kępa drzew na polu.

Jedziemy przez łąki, następnie wzdłuż wałów przeciwpowodziowych na Bugu. Radość na widok ekipy rozładowującej kajaki dla trasy ekstremalnej nie trwa długo. Punkt wcale nie znajduje się, jak przypuszczałem, w miejscu wodowania kajaków. Chwilę odnajdujemy swoje położenie i położenie PK na kolejnej mapce satelitarnej. Porośniętym drzewami, otoczonym wodą wałem docieramy do PK20 - róg wału.

Jedziemy dalej, błotnistą (jakżeby inaczej) przecinką i bez problemu zaliczamy PK34 - przecinka, u podnóża wydmy.

Tu nasze drogi się rozchodzą. Radek mając zaliczony już PK32 rusza własnymi drogami, my konsekwentnie będziemy zaliczali punkty w ustalonej w czasie jazdy kolejności. Kolejne łąki, kolejne błotniste drogi. Zbaczamy na chwilę z drogi by zaliczyć pobliski PK32 - kępa drzew - mały lasek.

Kiedy Piotr koncentruje się na najbliższym punkcie, ja z przerażeniem spoglądam na mapę i rozświetlenie kolejnego punktu. Widzę błękit, dużo niebieskiego koloru i to wcale nie oznacza, że czeka nas niebiańska trasa - w tym lesie wszędzie jest woda. Kiedy ilość wody i błota uniemożliwia jazdę, resztę dzielącego nas od punktu dystansu pokonujemy biegiem. PK22 - skrzyżowanie ścieżki z rowem.

Pomimo, że mapa pokryta niebieskimi kreseczkami oznaczającymi tereny podmokłe nie zachęca do jazdy na skróty, nie rezygnujemy. To cóż, że organizatorzy ostrzegali, że jeżeli na mapie zaznaczona jest woda to będzie jej wyjątkowo dużo. Brodzenie w wodzie nam nie straszne. Od zachodniego skraju lasu dzieli nas niewiele ponad 1 kilometr. Rozsądnego i zachęcającego objazdu też nie widać.

Jedziemy w błocie, brodzimy w wodzie, zmieniamy jedne przypadkowe dróżki na inne. Na jednym z rozwidleń dróg Piotrek proponuje zamiast na zachód jechać prosto w kierunku PK czyli na północ. Problem pojawia się z chwilą gdy spoglądam na kompas. Z przerażeniem widzę, że nie jedziemy już na północ ale na wschód czyli oddalamy się od kolejnego punktu. Piotrek z niezrozumiałą dla mnie konsekwencją kontynuuje poruszanie się w kierunku wschodnim. Ponieważ to jedyna droga w tym lesie nie możemy skorygować kierunku. Prowadzimy rowery, przenosimy przez leżące w poprzek drogi gałęzie. Z naprzeciwka wyłaniają się piechurzy. Krótka konsultacja pomaga nam w ustaleniu naszej aktualnej pozycji na mapie. To już połowa sukcesu. Nieco okrężną trasą ale przynajmniej przejezdnymi drogami tuż przy wschodniej granicy lasu podążamy do PK21 - skrzyżowanie przecinek przy rowie. Największa i właściwie jedyna poważniejsza "wtopa" na trasie kosztuje nas trudną do oszacowania ilość czasu i dużo wysiłku.

Nie pierwszy i nie ostatni raz mijamy się z realizującym podobny wariant Łukaszem. Przed nami kolejne położone nieopodal rzeki Liwiec punkty. Przez chwile gubimy się ale intuicyjnie, przypadkowymi dróżkami docieramy do ośrodka wypoczynkowego. Chwila nieprzyjemnego przedzierania się wzdłuż ogrodzenia i zaliczamy PK17 - zach. brzeg bagien.

Wygląda że przez najbliższe kilometry były proste orientacyjnie albo nie bardzo przykładałem się do kontrolowania trasy. W moim umyśle pozostały jedynie ułamki mglistych wspomnień. Z pewnością Piotr bezbłędnie doprowadził nas do PK18 - Brzeg rozlewiska, wokół jeziorka oraz PK19 - płn.-wsch. dół. Kończymy zaliczanie większości punktów położonych po prawej (wschodniej) stronie Liwca.

Most. Chwila wytchnienia na asfaltowej drodze i zjeżdżamy w las. Po chwili na naszym koncie przybywa kolejny punkt, a na naszej karcie startowej kolejna perforacja. Z odnalezieniem tego punktu chyba nikt nie miał problemu. PK15 - na tyłach cmentarza sióstr zakonnych.

Trochę asfaltu i bardzo błotnista końcówka leśnej drogi doprowadza nas do PK3 - róg podmokłej polany (zarastającej). "Podmokła", "zarastająca" to wyjątkowo często stosowane określenia na trasie tegorocznego Dymna. Od pobliskiego punktu dzieli nas ok. 2 km. Leśne drogi (podmokłe - to chyba oczywiste) nie sprzyjają jeździe rowerem ale z orientacją nie mamy problemu. PK2 - stara ambona na granicy kultur.

Złośliwość budowniczego trasy nie zna granic. Już pobieżne spojrzenie na mapę sugeruje najkrótszy sposób przedostania się do kolejnego punktu. Alternatywa wcale nie jest tak oczywista. Niestety mapa nie zdradza wszystkiego, nie ujawnia szczegółów przeprawy jaka nas czeka w drodze do PK1. Przed nami wydawałoby się zwykła, długa, prosta przecinka przez las. Ruszamy prosto na zachód. Zwykła błotnista droga - jedzie się ciężko ale jednak jedzie. Jedzie coraz ciężej. Pod nosem wymykają mi się pod adresem twórcy trasy słowa ogólnie uznane za obraźliwe. Wody przybywa, błoto gęstnieje. Coraz częściej zamiast jechać, prowadzimy rowery. Wkrótce nieliczne rozlewiska połączą się w jednolitą taflę a my zaczniemy marzyć o zwykłym (nie)przejezdnym błotku, na które jeszcze przed chwilą tak narzekaliśmy.

W wodzie pojawiają się kępy bagiennej trawy. Nogi zapadają się coraz głębiej, z wymieszanego błota wydobywa się smród gnijących bez dostępu tlenu roślin. Pokłady wody zwiększają i tak już dużą dzisiejszego dnia wilgotność. Pot zalewa czoło. Umiejętnie wybierając miejsce postawienia kolejnego kroku, zapadamy się w bagnie jedynie do kolan. Podtrzymuję rower na tyle, by do sakwy nie dostało się błoto. Mam wrażenie, że bagno nigdy się nie skończy. Jest źle, ale nie tragicznie. Przez bagno, w poprzek przecinki, płynie woda. Mamy jednak szczęście, że przed zakończeniem przeprawy nie pojawia się żaden rów, którego pokonanie mogłoby być niemożliwe i niebezpieczne.

Wreszcie gdzieś w oddali w miejsce porastających bagienny teren olch, pojawiają się wierzchołki sosen. Jeszcze 50-100 metrów brodzenia i nasze stopy staną na suchym podłożu. Jesteśmy uratowani. Opuszczamy bagienny las i po krótkiej jeździe w niewielkim lasku pośród łąk odnajdujemy PK1 - mała górka w lesie. Oczywiście jest to górka najdalej oddalona od drogi.

W kilkuset metrowym dreptaniu w bagnie dopatrzyć się można jak najbardziej pozytywnych doznań. Ponoć kąpiele błotne mają doskonałe działanie lecznicze. Po raz kolejny dzisiejszego dnia czuję się usatysfakcjonowany. No cóż, zapewne powiecie, że różne są zboczenia - i będziecie mieli rację. Po raz pierwszy od startu musimy zastanowić się nad kolejnością zaliczania najbliższych punktów - co, wcale nie jest tak jak do tej pory oczywiste. Burza mózgów, rozpatrujemy najróżniejsze warianty. Wyjątkowo suchy teren sprawia, że nic nas tak jak na innych punktach nie dopinguje do jazdy. Gdy ustalenie jednoznacznie krótszego i lepszego wariantu wydaje się niemożliwe zarządzam odjazd. Od tego czasu konsekwentnie realizować będziemy zaakceptowaną wspólnie kolejność zaliczania punktów: 4-5-6-7-10-11-12-14-13-9 ...

Kolejny asfaltowy odcinek. Wjeżdżamy w las. Po prawej wznosi się coraz wyżej i wyżej wydłużony grzbiet wydmy. Kilkakrotnie, gdy chcemy porzucić rowery i wbiegać na górę okazuje się, że dalej jest kolejne jeszcze wyższe wzniesienie. Przy kolejnym siodełku oddzielającym dwa pagórki rzucamy rowery. Właściwy szczyt jest jeszcze dalej ale to odległość do zaakceptowania i do pokonania pieszo. Nie po raz pierwszy i nie po raz ostatni spotykamy Grzesia. Ten wjeżdża na szczyt rowerem, zalicza punkt i pędzi dalej. PK4 - szczyt wydmy.

Ten punkt to nasz czasowy półmetek. Na zegarku godz. 13:30 od startu minęło 7,5 godz. W tym czasie zaliczyliśmy 21 (z 35) PK Kilka szybkich asfaltowych odcinków sprawia, że średni czas zaliczania pojedynczego punktu spada do 21 minut.

Przed nami kolejny mistrzowsko opisany PK - "na grzbiecie w dole pod gałęziami". Po głowie rodzą się obawy o wyjątkowo długim poszukiwaniu perfidnie ukrytego na rozległym wzgórzu lampionu. Jedziemy przez las. Kiedy na drodze pojawia się wzniesienie skręcamy wzdłuż łąk. Gdzieś w okolicach widocznego na mapie kanału porzucamy rowery i wbiegamy na wzniesienie.

Chociaż oboje przeczuwamy położenie punktu, dzielimy się. Piotrek wybiera mniej prawdopodobny kierunek północny. Ruszam w przeciwnym kierunku by po chwili wdrapać się na wzniesienie, na którym znajduje się już 2 bikerów. Wbrew obawom, punkt nie jest szczególnie mocno ukryty. Kolejny telefon do przyjaciela. Zaliczamy PK5 - na grzbiecie w dole pod gałęziami i ruszamy dalej.

PK16 znajduje się gdzieś wśród pól, lasów i podmokłych łąk. Pierwsza z napotkanych polnych dróg nie zachęca do jazdy. Jedziemy kolejną. Po śladach naszych poprzedników skręcamy w kierunku łąk. Korygujemy kierunek jadąc na skróty porośniętymi trawą nieużytkami w kierunku Grzesia, który przed naszym przyjazdem bezskutecznie poszukuje punktu nad wodą. Niewielkie oczko wodne teraz tworzy rozległe rozlewisko. Brodzimy w wodzie w poszukiwaniu punktu. Łukasz, który nadjeżdża od innej strony szybko zalicza punkt i odjeżdża. My po dalszych poszukiwaniach odkrywamy punkt dobrze widoczny jedynie od strony wody. PK6 - na brzegu rozlewiska wokół jeziorka.

Przed nami jeden z najdłuższych odcinków dzielących nas od kolejnego punktu. Szczęśliwie jest to też najdłuższy odcinek pokonywany asfaltami i przy sprzyjającym wietrze. Ostatniego odcinka, krótkiego i zapewne szybkiego przejazdu przez las zupełnie teraz nie kojarzę. PK7 - skrzyżowanie rowu i ścieżki.

Sprawnie dojeżdżamy w okolice kolejnego punktu. Pozostawiamy rowery i biegniemy w kierunku prześwitujących poprzez las łąk. Znajdujemy drzewo rosnące na początku rowu i zaliczamy punkt opisany jako PK10 - koniec rowu. Wiem - czepiam się. Ale do czegóż mogę się doczepić na tej pięknej trasie.

W drodze do kolejnego punktu udaje mi się namówić Piotrka by zrezygnować z niewielkiego skrótu na rzecz jak najdłuższej jazdy asfaltową drogą. Przed nami kolejny punkt z ciekawym opisem - PK11 - zarośnięty pas pomiędzy dwoma wysokimi lasami namierzony bezbłędnie.

Półmetek maratonu już dawno za nami. Każdy kolejny punkt odwiedziło co najmniej kilkunastu zawodników, którzy w podmokłym podłożu pozostawili swoje ślady. Zachowując odrobinę krytycyzmu bez problemu trafiamy na PK12 - przepust.

Przed nami kolejny punkt umieszczony na brzegu Liwca, do pomocy mamy też kolejną fotkę satelitarną. Mój towarzysz dopatruje się na niej jakiś szczegółów. Opuszczamy równoległą do rzeki asfaltową drogę. Polna droga kończy się nad strumyczkiem, który w panujących warunkach stanowi poważną przeszkodę. Porzucamy rowery. Odrobina szczęścia sprawia, że trafiamy prosto na zanurzoną w wodzie betonową drenę, to pozwala przekroczyć wodę zanurzając nogi do kostek a nie kolan lub wyżej. Kilkaset metrów dzielących nas od brzegu rzeki i drugie tyle z powrotem pokonujemy biegiem. Piotr (jak by nie było ubiegłoroczny Mistrz Polski w maratonach na orientację) radzi sobie świetnie. Biegnę z tyłu, starając się przynajmniej częściowo dotrzymywać kroku liderowi.

Nie wiem czy to odrobina szczęścia czy umiejętności ale nad rzekę trafiamy dokładnie przy drzewie z zawieszonym lampionem. W tym samym czasie ścieżką wzdłuż rzeki do punktu dociera Łukasz. PK14 - kępa drzew nad Liwcem. Druga część zadania, czyli powrót do pozostawionych kilkaset metrów dalej rowerów również przebiega pomyślnie. Kiedy dojeżdżamy do asfaltowej drogi "uprzejmy" tubylec rzuca uprzejme - tędy nie ma przejazdu - ale my już jesteśmy na szosie.

Tylko na chwilę opuszczamy asfaltową drogę by biegnącą nad kanałem błotnistą drogą dotrzeć do PK13 - róg granicy kultur na brzozo-sośnie.

Czy wspominałem już, że na trasie pojawiały się komary. Pojawiały się to słowo niezbyt dokładnie odzwierciedlające rzeczywistość. Komary były z nami przez cały czas. Czuwały podczas odpoczynku na sali gimnastycznej, obsiadały każdą część ciała w momencie gdy przestaliśmy się poruszać. Scenariusz na kolejnych punktach wygląda podobnie. Dojeżdżamy/dobiegamy do punktu, dziurkujemy kartę startową, wybieramy potrzebne do dalszej jazdy mapy i mocujemy je w mapniku, czytamy opis punktu, staramy się określić szczegóły dojazdu do kolejnego PK. Po kilku sekundach od momentu zatrzymania pojawiają się pierwsze skrzydlate owady, ich ilość wzrasta w tempie geometrycznym. Zwabione zapachem potu zlatują się z bliższej i dalszej okolicy. Skrzydlate żyjątka zaczynają pokrywać każdy centymetr naszego ciała. Po kilku minutach jedynym wyjściem by umknąć inwazji owadów jest dalsza jazda.

Często padające określenia: krwiożercze bestie czy armia małych krwiopijców być może nie są sprawiedliwe. Może warto bardziej przychylnym okiem spojrzeć na naszych sprzymierzeńców. Potraktujmy ich działalność, jako rodzaj wyrafinowanego, dopuszczalnego, bo naturalnego dopingu. Dbały przecież o to byśmy trasę pokonywali w odpowiednim tempie, a szczególnie o to byśmy na punktach kontrolnych nie tracili zbyt dużo czasu. Szacun dla nich, bo to NASI MALI PRZYJACIELE.

Nie udaje mi się namówić mojego przewodnika na nieco dłuższy objazd asfaltowymi drogami. Piotrek realizuje plan pokonania trasy możliwie najkrótszym wariantem. Według mapy w lesie nie powinno być nawet kropelki wody. Rzeczywistość jest nieco mniej sprzyjająca jeździe. Po chwili jazdy pojawia się woda i błoto. Prowadząc rowery brodzimy w mokrej mazi. Na tym etapie zmęczenia dostajemy w kość i fizycznie i przede wszystkim psychicznie. Mimo, że jest ciężko, ostateczny efekt jest zadowalający. Odcinek pokonywany pieszo nie jest długi i wkrótce jedziemy stosunkowo twardą drogą. Sprawnie i bez rowerów zaliczamy PK9 - róg granicy lasu i zarastającej podmokłej polany.

Mamy zaliczone 30 punktów czyli minimum potrzebne do zakończenia maratonu bez bolesnych kar czasowych (1 godz. za każdy brakujący do 30 punkt). Za zaliczenie każdego kolejnego punktu otrzymamy bonifikatę w postaci 35 minut odjętych od ogólnego czasu pokonania trasy.

Zmęczony organizm broni się przed dalszym wysiłkiem. Próbujemy postawić na ambicję, by wykrzesać rezerwy drzemiące w każdym z nas. Ostatecznie stawiamy na kompromis, z 5 brakujących do kompletu punktów odpuścimy jeden leżący trochę na uboczu i tak trochę nieprzyjemnie wyglądający PK23. Nie mamy pewności czy czas potrzebny na jego zaliczenie zrekompensowałaby otrzymana bonifikata.

Sprawnie zaliczamy kolejne punkty. PK8 - zagajnik brzozowy oraz PK31 - zakole rzeki od wschodu. Gdzieś między punktami mijamy się z Bronkiem zwycięzcą zawodów. Zmęczenie coraz bardziej daje się we znaki. Wspomnienia zacierają się w pamięci. Resztką wody dzielę się z Piotrkiem, wymieniamy się batonami. To wszystko musi wystarczyć na zaliczenie ostatnich 2 punktów i powrót do bazy. Jedyne pocieszenie, że jedziemy głównie asfaltowymi drogami, które opuszczamy zwykle na krótko zjeżdżając do punktu kontrolnego.

By zaliczyć punkt znajdujący się po przeciwnej stronie rzeki musimy skorzystać z jednego z dwóch mostów kolejowego lub drogowego. Wybieramy ten drugi. Brzeg rzeki Liwiec, kolejny zbiornik wodny. PK27 - jeziorko, zachodnia strona. Jeszcze ostatnia wizyta w lesie. PK16 - granica kultur, zarastająca polana. Teraz możemy zjeżdżać do bazy. Piotrek pyta czy nie trzeba włączyć świateł. Ponieważ mnie również ciemne mroczki latają przed oczyma na wszelki wypadek potwierdzam godzinę widoczną na komórce spoglądając na prześwitujące przez chmury słońce. Ostatni wysiłek i finiszujemy jadąc wśród zabudowań Łochowa.

Do bazy wracamy po 12 godz. 52 min. od startu. Pokonując rowerem 166 km zaliczamy 34 z 35 punktów kontrolnych. Kolejne punkty zaliczaliśmy z częstotliwością 22 minut. Na mecie są już dwaj zawodnicy Bronek oraz Bartek, dzięki bonifikatom za zaliczenie wszystkich punktów wyprzedzą nas jeszcze kolejni orientacyjni giganci walczący o zwycięstwo w Pucharze Polski Grześ i Piotr Buciak.

Na zakończenie warto wspomnieć o posiłku przygotowanym przez organizatorów dla zawodników biorących udział w maratonie. Nie wdając się w szczegóły, jadalnię opuszczam mocno objedzony. To kolejna impreza po Nocnej Masakrze i Bikeoriencie, podczas której czuję się kulinarnie usatysfakcjonowany. Czyżby niebawem miało się to stać regułą również na innych orientacyjnych maratonach?

Rozszyfrujmy osoby wymienione w relacji:

Andrzej - Andrzej Krochmal - główny sprawca tego zamieszania
Leszek - Leszek Herman-Iżycki - budowniczy trasy

Ania - Anna Rozet
Bartek - Bartłomiej Bober
Bronek - Paweł Brudło
Grześ - Grzegorz Liszka
Łukasz - Łukasz Mirowski
Piotrek - Piotr Banaszkiewicz
Piotr Buciak - Piotr Buciak
Paweł - Paweł Banaszkiewicz
Radek - Radosław Walentowski
poznana w bazie bikerka - Danuta Blank

Statystyka trasy:
Dystans 166,6 km
Czas trasy 12:52
Czas jazdy 10:06
Prędkość śr. 16,5 km/godz.
Prędkość max. 35,4 km/godz.
Zaliczone punkty - 34
Kolejność zaliczania PK: 28-26-24-25-29-30-33-35-20-34-32-22-21-17-18-19-15-3-2-1-4-5-6-7-10-11-12-14-13-9-8-31-27-16
Niezliczone punkty - 1 (PK23)
Czas uwzględniający bonifikaty czasowe: 10:32
Miejsce - 5-6 (3 w kat. M40)

Łódź maj 2013r.

Krzysztof Wiktorowski (wiki)
e-mail: wiki256@gmail.com


powrót