DYMNO na mokro, czyli nic nowego
XIII DŁUGODYSTANSOWY RAJD na ORIENTACJĘ DYMnO 2011
Sadowne, 13-15 maja 2011 r.

(relacja)

relacje z innych imprez
powrót

autorzy zdjęć: Paweł Banaszkiewicz, Łukasz Drażan, organizatorzy

Przed mną, czwarty już start w maratonie Dymno. Oczekuję i obawiam się mazowieckich piasków, nadburzańskich starorzeczy i na okrasę trochę bardziej podmokłych terenów - wielu trudnych do odnalezienia punktów. Czy coś jeszcze może mnie - powiedzieć by można - stałego uczestnika zawodów zaskoczyć?

ZASKAKUJE. Pomimo, że nad Bugiem znajdują się tylko dwa - podobno - najłatwiejsze punkty, odległe od rzeki, tereny leśne z naddatkiem to rekompensują. Doskonale nadają się by podtrzymać klimat tego, jednego z najbardziej szalonych, maratonów na orientację. Leszek, budowniczy trasy - doskonale wykorzystuje "walory" terenu na którym rozgrywane są zawody. Swoje trzy grosze dokładają warunki atmosferyczne, a konkretnie burza z ulewą jaka w przeddzień startu przetacza się po okolicach Sadownego. Woda będzie nam towarzyszyć niemal przez cały czas trwania rajdu. Zalane wodą lasy, wypełnione wodą drogi, podmokłe łąki, pokonywane w poprzek wezbrane rzeczki. Woda sięga mi do kostek, do pół łydki, czasami nieoczekiwanie wpadam niemal do kolan.

Początek, to ostrożne omijanie miejsc wypełnionych wodą, później widok zalanego wodą terenu nie robi już najmniejszego wrażenia i nie wywołuje nerwowego odruchu szukania suchego obejścia. Suchsze tereny, na których można się poruszać rowerem przeplatają się miejscami, w których nie pozostaje nic innego jak długotrwałe prowadzenie (lub niesienie) roweru. Do wielu punktów nie da się dojechać, do wielu innych nie da się nawet dojść suchą stopą. Jedyna zaleta ostatnich opadów to fakt, że niemal znikają (utwardzone opadami) zwykle nieprzejezdne mazowiecki piaski.


Ale przejdźmy do konkretów. Jak sobie radziłem na tym ciężkim i wymagającym terenie? Do Sadownego przyjeżdżam razem z Anią, Piotrkiem i Pawłem. 5 minut przed startem dostajemy dwie części mapy w skali 1:50000 oraz dwa dodatkowe arkusze z tzw. prześwietleniami (małymi wycinkami map pokazującymi otoczenie punktów kontrolnych w skali 1:25000 lub dokładniejszej). Po krótkiej konsultacji postanawiamy zacząć od punktów położonych z lewej strony mapy (co, jak się później okaże, wcale nie oznacza, że jedziemy na zachód).

Godzina "zero" - ruszamy na trasę. Niepostrzeżenie mijamy ulicę za szkołą (którą planowaliśmy jechać). Kiedy zauważamy omyłkę nie pozostaje nic innego jak najpierw zaliczyć najbliższy punkt PK X. Patrząc z perspektywy to nie był wcale taki zły pomysł. Skręcamy w las i na drugiej kolejnej górce od leśnej drogi odnajdujemy pierwszy lampion. Próba zjazdu z leśnej górki w poprzek lasu kończy się kiedy koło wpada w jakieś zagłębienie. Lecę przez kierownicę. Głową ląduję w mchu, rower bezpiecznie ląduje na mnie. Szybko zbieram się i ruszam za Piotrkiem, który pewnie prowadzi najpierw do PK24, a następnie w kierunku PK23. Paweł z Anią zostają z tyłu.

Wybieramy najkrótszy, chociaż nie najłatwiejszy wariant dojazdu na PK23. Trochę intuicji, trochę przypadku i przeskakujemy niewielką rzeczkę. Znajdujący się na przeciwnym brzegu zawodnik potwierdza, że punkt jest już niedaleko. Po zwykłym u mnie początkowym zaćmieniu powoli zaczynam się orientować w terenie. W miarę sprawnie penetrujemy niewielki porośnięty młodnikiem grzbiecik obok drogi odnajdując PK15. Takie większe lub mniejsze wzniesienia, grzbiety, górki itp. będą nam towarzyszyć przez cały czas trwania imprezy. To duża zmiana w stosunku do poprzednich edycji, gdy ulubionym miejscem umieszczania punktów kontrolnych przez budowniczego trasy było tzw. "oczko wodne" - cokolwiek by to określenie miało oznaczać (bo niekoniecznie miejsca wypełnione wodą).

Kolejny punkt PK10 - jakżeby inaczej - górka zalesiony (bez dojazdu). Dwuosobowy skład ułatwia przeczesanie najwyższej części zalesionego grzbietu.

Przychodzi czas na zwykle najbardziej emocjonujący fragment maratonu, odcinek specjalny - czyli tzw. OS. Mamy do odnalezienia 3 punkty położone przy wyrysowanej na ortofotomapie (zdjęciu satelitarnym) kresce. Tym razem dodatkową trudnością będzie obecność tzw. punktów stowarzyszonych - podbicie których (w miejsce tych właściwych) będzie skutkowało karnymi minutami.

No ale najpierw trzeba odnaleźć początek OS-a. Piotrek okazuje się bardziej bystry w porównywaniu ortofotomapy z mapą trasy (w międzyczasie okazało się że mapa ta obrócona jest o 45 stopni). Chwilę oddechu na równej, asfaltowej drodze. Przejazd kolejowy i początek OS-a. Zagłębiamy się w las po torach kolejowych między dwoma blisko położonymi drogami: asfaltową i leśną. Tu nie ma problemu, mamy pierwszy lampion i to jest na pewno poprawnie odnaleziony punkt. Wyjeżdżamy na piaszczystą wydmę w środku lasu. Punkty zaczynają dwoić i troić się w oczach. Dwa, cztery, sześć ... o jeszcze jeden. Dłuższą chwilę zatrzymujemy się by przeanalizować to co widać na mapie z terenem. Bez przekonania podbijam punkt wybrany przez Piotrka. Kolejny punkt nie nastręcza już takich problemów - zielona kropka na mapie = samotne drzewo rosnące na piasku. Nawet jeżeli pomyliliśmy się, dalszą część OS-a możemy już sobie darować - i tak nie mielibyśmy gdzie podbić kolejnego punktu.

Słońce i pustynne piaski odcinka specjalnego wysuszają zmoczone na początkowych odcinkach trasy buty. Jak się wkrótce okaże, nie na długo. Na powrót mijamy przejazd kolejowy, krótki odcinek asfaltowej drogi i zjeżdżamy do lasu. Punkt jest już naprawdę blisko. Leśna droga kończy się pod wodą, a może idzie gdzieś obok? Mam wrażenie, że idziemy wzdłuż rowu, z którego woda rozlała się w lesie. Staramy się wybrać najsuchsze przejście. Brodzimy w wodzie do kostek, czasami zapadamy się głębiej, miejscami nawet do kolan. Zaczynam powątpiewać w orientację prowadzącego Piotra ale w końcu na jednym z drzew widać kolorowy lampion. Tym razem buty nawet na chwilę nie wyschną aż do końca imprezy.

PK8 chyba jest bezproblemowy, bo nie pozostawia w pamięci żadnego śladu. Podczas dalszej drogi, na skutek różnicy zdań, wybieramy własne warianty zaliczania kolejnego punktu. Piotrek jedzie, jak zwykle, najkrótszą drogą, ja wybieram "bezpieczny" objazd. Wygląda na to, że oboje na tym stracimy. Sprawnie pokonuję objazd istniejącymi drogami. Błąd popełniam dopiero przy wyborze właściwej przecinki (skręcam zbyt wcześnie). Kiedy to spostrzegam, sam punkt PK7, do którego prowadzą wyraźne koleiny nie sprawia już żadnego problemu.

Teraz czas na PK6. Asfaltowa droga od miejscowości Lipki i punkt który powinienem namierzyć bez problemu. Kiedy widzę przed sobą wyraźny zakręt wiem, że pojechałem za daleko (ach ta dokładna mapa - jeżdżąc zwykle na 100-ce tu nie wyczuwam pokonywanej odległości). Zawracam, skręcam w leśną drogę, próbuję innej drogi, wreszcie wybieram "najbezpieczniejszy" chociaż nieco uciążliwy wariant, poprowadzenia roweru wzdłuż grzbietu poprzecinanego polami, łączkami i laskami. Kilkaset metrów mordęgi i odnajduję - tym razem obstawiony - PK6. Tu znajduje się punkt żywnościowy. Ze zdziwieniem dowiaduję się, że Piotrka jeszcze tu nie było.

Opuszczam wzgórze. Wybieram bezpieczną (suchą) metodę zaliczania PK11 na południowym brzegu rzeki Ugoszczy. Asfaltowa droga, las, rozmokła droga, początkowo lekko podmokłe, dalej wręcz zalane wodą łąki. Bez moczenia butów dostanie się na punkt jest niemożliwe. Atakujących punkt od północy czeka wezbrana po wczorajszych opadach rzeka Ugoszcz. Niektórzy z nich decydują się pokonać rzekę wpław, mniej odważnych czeka długi objazd i zaliczenie punktu od południa czyli w sposób który wybrałem. Na długi czas żegnam się z równą asfaltową droga zanurzając się dzikie ostępy leśne. Niewyraźna leśna droga, coraz bardziej mokry las, bujne pokrzywy. Przed oczami pojawia się duże rozlewisko na niewielkiej rzeczce i solidna bobrza tama ułatwiająca przedostanie się suchą stopą na drugi jej brzeg. Chwila konsternacji - gdzie jest lampion? Wydeptane w lesie ślady prowadzą do drzewa kilkadziesiąt metrów poniżej tamy.

Grobla pomiędzy podtopionym, podmokłym lasem. Powalone drzewa, "włażące" na drogę krzaki. Tu robi się naprawdę wilgotno i niesamowicie. Te tereny to raj dla komarów. Zwykle pierwsze pojawiają się po kilkunastu sekundach od zatrzymania roweru. Nieco nawet dłuższy postój powoduje, że atakują stadami. Najazd na PK16 od południa. Można powiedzieć, że mam dużo szczęścia. Dziewczyny opuszczające punkt wskazują w jaki sposób odnaleźć w zarośniętym krzakami lesie odległy o kilkadziesiąt metrów od drogi lampion.

Maratony na orientację to specyficzne zawody, podczas których rywalizacja nie stoi w sprzeczności z pomocą innym zawodników. Tu zawsze można liczyć na podpowiedź napotkanych na trasie uczestników orientacyjnych zmagań. Mam wrażenie, że walka trwa nie między mijanymi na trasie rowerzystami lecz wspólne zmagania z przeciwnościami tej trasy. Jedynym naszym przeciwnikiem (szczególnie na takiej imprezie jak Dymno) pozostaje budowniczy trasy. Ponieważ znaczną część trasy pokonuje się pojedynczo lub jedynie w kilkuosobowych grupkach, pomoc innym wcale nie przeszkadza w rywalizacji o jak najlepszy wynik.

Opuszczam las i zdezorientowany na dłuższą chwilę zatrzymuję się studiując mapę. Z pomocą nadjeżdża Piotrek. Znowu jedziemy razem. Kolejny las, kolejna poprowadzona groblą droga. By dotrzeć do punktu, porzucamy rowery, przeskakujemy przez wypełniony wodą rów i kilkaset metrów przedzieramy się pomiędzy gęsto rosnącymi tu pędami krzaków/drzew. Kask doskonale ułatwia pokonywanie zarośli. W takich warunkach Piotr nawiguje nienagannie, więc wychodzimy prosto w kierunku lampionu PK15.

Prosty dojazd w kierunku ukrytego pomiędzy jeziorkami PK14. Mijamy się z nadjeżdżającym z przeciwnej strony Pawłem Brudło. Jedziemy jedyną zaznaczoną na prześwietleniu drogą nad brzeg jeziorka. Na nieużytkowanej leśnej dróżce wyciśnięte ślady rowerów naszych poprzedników. Po raz kolejny spotykam Mickeya i Marcina, z którymi pokonam później ostatni odcinek maratonu. Na dzisiejszej trasie opis punktu "suchy rów" brzmi jak ponury żart, ale tym razem nóg nie moczymy.

Po raz kolejny Piotrek zaskakuje mnie wyborem najkrótszej drogi. Za Międzylesiem jedziemy przez pola i las. Rzeczka, którą musimy pokonać, okazuje się strumyczkiem, szczelnie jednak wypełniającym koryto w miejscach zastoju wody. PK13 - koniec przecinki w bagnie - atakujemy (a niby jakby mogło być inaczej) od strony bagna. Bagno to w tym przypadku zbyt dużo powiedziane. Napotykamy jedynie średniej wielkości rozlewisko, które bez problemu udaje się obejść.

W międzyczasie ze zdumieniem dowiaduję się, że Piotr od naszego rozstania odwiedził jeden punkt więcej (PK12). Przede mną trudna decyzja jechać z pewnym nawigatorem, decydując się na zaliczenie jednego punktu mniej czy zaliczyć wcześniej "opuszczony" PK12. Do wyboru drugiej opcji zachęca mnie prosta droga jaka przez ten punkt poprowadzi mnie do kolejnego PK5.

Rzeczywiście PK12 pod mostkiem na Ugoszczy należy do tych łatwiejszych na tegorocznym Dymnie. Dalej jest nieco gorzej. Piaszczysta leśna droga niewiele ma wspólnego ze spodziewaną przeze mnie prostą, szeroką i - jak byłem przekonany - utwardzoną drogą. Początek jest koszmarny, później jest już nieco lepiej.

Niewiele w odnalezieniu kolejnego punktu pomaga fakt, że jest to punkt wspólny dla pieszych i rowerzystów, że słyszę rady jadących z punktu rowerzystów czy wreszcie fakt, że dokładnie odmierzam odległość właściwej przecinki od linii wysokiego napięcia. Przecinek w bezpośrednim sąsiedztwie jest kilka (każda z oznakami bytności rowerzystów), a początek tej właściwej wcale nie rzuca się w oczy. Za drugim podejściem skręcam prawidłowo i zaliczam PK5.

Próba przedzierania się bezpośrednio w kierunku PK4 nie wydaje się dobrą decyzją. Wycofuję się, by bezpiecznie przez Nw.Maliszewo dotrzeć do PK18. Z największą skrupulatnością odmierzam odległości na mapie, sprawdzam kierunki na kompasie. Może w związku z tym jadę zbyt wolno ale precyzyjnie odnajduję jeziorko w zagajniku, drzewo i lampion PK18. Mijam zagubione wśród lasów zabudowania Treblinki i namierzam na grzebiecie obok przecinki ukryty w krzakach PK4. Nadjeżdżają pozostawieni w okolicy PK5 Mickey i Marcin. Czekam aż podbiją zaliczony już przez mnie punkt. Teraz głównym nawigatorem będzie jak zwykle doskonały w tej roli Mickey. W miarę możliwości staram się śledzić pokonywaną trasę.

Bez problemów zaliczamy "zagłębienie na szczycie" - PK3, odnajdujemy "dół płytki" PK2 oraz "dół głęboki" PK1. Sprawnie zaliczone pozostawiają w pamięci jedynie mgliste wspomnienie.

Teraz decydujemy się zaatakować dość niepokojąco wyglądający PK19. Bezpiecznie przez Orzełek, dalej niepokojąco podmokłą drogą przez las, łąki. Porośnięta trawą droga wzdłuż kanału Kacapskiego. Kusi widoczna już z oddali granica lasu w którym schowany jest lampion punktu kontrolnego. Po chwili wahania kiepsko przejezdną drogę i decydujemy się pójść skrótem przez łąki. Początkowo nawet udaje się prowadzić rower. Później łąka staje się coraz bardziej podmokła. Trudno ominąć tworzące się rozlewiska. Woda jest wszędzie ale teraz kiedy las jest niemal na wyciągnięcie ręki odwrót wydaje się być pozbawiony sensu. Kępy sztywnej trawy uniemożliwiają prowadzenie roweru, utrudniają nawet niesienie go. Brodzimy w wodzie z utęsknieniem wpatrując się wpobliski las. Byle nie było jeszcze gorzej.

Granica lasu. Tu wcale nie jest lepiej. Jazdę zalaną wodą drogą przerywają zagłębienia, w których zapadam się w wodzie do kolan. Dokładnie odmierzona przez Mickeya odległość. Przeczesujemy porośnięty krzakami las. Na szczęście tu jest już sucho. Jakaś dziewczyna krzyczy "mam lampion" czy coś podobnego i szczęśliwi kierujemy się w kierunku tego głosu.

Opuszczamy lasem nieprzyjazny teren, przekraczamy tory kolejowe i elegancką (w porównaniu z tym pokonywaliśmy przez ostatnie kilka godzin) początkowo szutrową, później nawet asfaltową drogą jedziemy w kierunku bazy. Czy wystarczy czasu na powrót. Zaczynam szacować ile czasu musimy zostawić sobie na powrót po zaliczeniu ostatniego PK20. Szybka jazda sprawia, mamy dostatecznie duży nadmiar czasu, więc bez nerwówki zjeżdżamy na niezbyt dokładnie ukryty PK20. Na asfalcie rozkręcam się do 30 km/godz. Po 11 godz. 42 minutach od startu jesteśmy w bazie.

Tym razem jako jedyny całą trasę pokonał Paweł Brudno. Mickey bez 2 punktów jest 2. Mój wynik (brak zaliczonych 3 punktów) plasuje mnie na 3 pozycji (jestem pierwszy w kategorii M40+). Piotrek (również bez 3 punktów) przyjeżdża 13 minut później (jest czwarty). Marcin Nalazek (bez 4 puntów) zamuje 6 miejsce. No cóż nie ma to jak jeździć z najlepszymi.

Paweł Banaszkiewicz, po urwaniu przerzutki na początku trasy, plasuje się na jednym z końcowych miejsc. Ania nie przyjechała tu żeby się ściagać.

Można powiedzieć, że kolejne moje potyczki z Leszkiem, budowniczym trasy, zakończyły się porażką. Niewielką pociechą jest fakt, że 12 godzin na pokonanie TAKIEJ 130 km trasy to za mało, dla prawie wszystkich uczestników imprezy.

Pozostaje tylko jeden wielki żal do budowniczego trasy i organizatorów maratonu - dlaczego na kolejną tak wspaniałą imprezę będę musiał czekać przez cały rok.

Statystyka trasy:
Start: 9:00
Meta: 18:42
Czas trasy: 11 godz. 42 min.
Czas jazdy: 9 godz. 21 min.
Dystans: ok. 143 km
Prędkość śr. 15,03 km/godz.
Prędkość max. 36,1 km/godz.

Łódź czerwiec 2010r.

Krzysztof Wiktorowski (wiki) - nr 118
e-mail: wiki256@gmail.com


powrót