|
(potyczki z budowniczym trasy, cz.3)
XII DŁUGODYSTANSOWY RAJD na ORIENTACJĘ
DYMnO 2010 |
autorzy zdjęć: Piotr Silniewicz, Bartek Niezgódka, Tomasz Jankowski
Po szoku jaki przeżywam podczas pierwszego startu w rajdzie Dymno, gdy po raz pierwszy widzę i próbuję odnaleźć punkty na mapie do biegów na orientację (7 godzin karnych za brak zaliczenia 7 punktów kontrolnych), po w miarę pozytywnym drugim starcie - zaliczenie całej trasy w czasie 10 godz. 08 min., przychodzi czas na kolejną potyczkę z Leszkiem - budowniczym trasy - i rewanż.
Cel startu jest dość jasno sformułowany: zaliczyć wszystkie punkty kontrolne w jak najkrótszym czasie - a bardziej konkretnie to zejść z czasem zaliczenia 100 kilometrowej trasy poniżej 10 godz. Tak, takie marzenia dziwią - ale tylko tych, którzy nigdy w tej imprezie nie startowali lub wystartują pierwszy raz. Stasiej (znajomy z Zażynka) obiecuje, że zaliczy całą trasę w czasie 6-7 godz. - wraca po ponad 11 bez zaliczonego 1 PK. Dymno uczy pokory.
Tym razem trasa podzielona jest na 2 etapy:
Etap I - mapa do rowerowej jazdy na orientację, skala 1:16.300. Na niewielkim obszarze, (trasa o długości 20 km) do odnalezienia jest 14 PK.
Etap II - na dwóch mapach formatu A3 o przyjaznym formacie 1:50.000, do zaliczenia 15 PK na trasie o długości (teoretycznie) 80 km. Do tego załączone mapki - prześwietlenia okolic większości punktów kontrolnych i OS (odcinek specjalny) - trasa obowiązkowego przejazdu na zdjęciu satelitarnym o skali 1:21.000.
Etap I
Z przerażeniem myślę o czekającym mnie zaraz po starcie etapie I. Tu wszystko dzieje się za szybko. Chociaż wstępnie określam kierunek, sposób zaliczania punktów oraz dojazd do pierwszego z nich, już po chwili tracę orientację. Nie pozostaje mi nic innego jak wykorzystać tych, którzy orientują się lepiej. Razem ze mną w kierunku najbliższego punktu I rusza Darek i znajomi z Białegostoku. Szybko zaliczam PK i porzucam ich towarzystwo ruszając za jadącym szybciej Pawłem. W ten sposób zaliczam kolejne punkty B i A. Gdy Paweł, jadący zbyt szybko, znika gdzieś w lesie na dłużej przyłączę się do nr 314, którego później zidentyfikuję jako Adama - organizatora Waypointrace. Nie próbuję nawet udawać, że wiem o co w tym wszystkim chodzi. Dość przypadkowo trafiamy na punkt D nad niewielkim oczkiem wodnym. Później, jak przypuszczam, zaliczamy kolejne punkty C, K, i L.
Powoli zaczynam rozróżniać szczegóły na mapie, identyfikować mijane dróżki, pagórki i inne szczegóły terenu. Chociaż kolejne punkty (L, M) zaliczamy jadąc razem, nie czuję się już bezradny. Przejazd łąkami to pierwszy bliższy kontakt z wodą. W pewnym momencie na łące tworzy się zagłębienie i pojawia woda. Trawa nie jest na tyle spójna by siłowo pokonać przeszkodę. Koła zapadają się i trzeba na kilka kroków opuścić rower zagłębiając stopy w ciemnej mazi skrywającej się pod cienka warstwą wody. Czyżby mała zapowiedź tego co będzie czekało na dalszej części trasy?
Z licznika odczytuję dystans 23,0 km, godz. 10:46 (czas 1 godz. 46 min. od startu), czas jazdy 1 godz. 37 min., średnia trasy 14,25 km/godz., max. 30,5 km/godz. Taki wynik w zupełności mnie satysfakcjonuje.
Etap II Wymiana mapy i ruszam dalej. Przede mną ważna decyzja - jak zaplanować zaliczanie kolejnych punktów? Czy zacząć od punktów położonych w północnej czy południowej części mapy? Czy trudniejsze punkty zaliczać na początku, gdy umysł jest bardziej sprawny, czy może zostawić je na drogę powrotną, gdy widać będzie ślady pozostawione przez poprzedników? Pozostaje jeszcze szybka ocena, które z tych punktów są "trudniejsze"?
Przenoszę rower przez wiadukt nad kanałem. Dojeżdżam do skrzyżowania dróg. Tu widzę - pochylonych nad mapami - Adama i Piotrka, dwóch doskonałych orientalistów i organizatorów znanych imprez na orientację - Waypointrace i Bikeorient. Rozjeżdżają się w przeciwnych kierunkach. Decyzję racjonalną zastępuje decyzja bardziej sentymentalna. Ruszam za Piotrem, z którym znamy się z łódzkich imprez i z wielu odcinków tras pokonanych razem, chociażby podczas tegorocznego Harpagana. Kierunek - północ. Przez ruchliwą szosę, tory kolejowe do prostego punktu A. Zatrzymujemy na zakręcie drogi, kiedy odwracam się widzę lampion na skraju krzaków. Dopiero dużo później, gdzieś w połowie całej trasy dostrzegam, że położenie punktów (poza rozświetleniami mapy) opisane jest na dole mapy.
Dość intuicyjny dojazd przez las, zanikającą drogą wzdłuż istniejącego tu kiedyś płotu do Białobrzegów i odcinek asfaltowej drogi. Skręcamy z asfaltu. Tu nawet bez mapy nie można zginąć. Jadąc w kierunku płd-wsch. musimy trafić nad jeziorko, na którego skraju znajduje się punkt C. Podmokła droga wzdłuż jeziora, zakręt, niewielki podjazd i punkt widoczny gdzieś poniżej leśnej drogi.
Piotrek postanawia powrócić znaną drogą do asfaltu. Ja spróbuję przebić się na azymut i skrócić drogę przez las. Początkowo dość optymistycznie - mijam licznych piechurów, więc chyba nie jest źle. Ostatecznie trochę mnie "wynosi" poza planowaną trasę. Zabudowania, miejscowości Siwek i powrót do głównego asfaltu. Punkt H będę atakował od wschodu, dokąd najbliżej doprowadzają te "lepsze" drogi oznaczone na mapie podwójną lub ciągłą linią. Kiedy w pobliżu punktu tracę orientację, zatrzymując się na rozstaju dróg, z pomocą nadciąga Paweł. Po chwili można odhaczyć zaliczenie kolejnego punktu. Ponownie spotykam Piotrka, który odmiennym wariantem ale z tym samym wynikiem (czasowym) pokonał odcinek od zaliczonego wspólnie PK.
Proponuję zamiast pochylania się nad mapą i szukania optymalnej drogi jechać za Pawłem, który JUŻ WIE. Przez długi czas śledzimy oddalającego się coraz dalej Pawła. Asfaltowa droga doprowadza nas do Kuligowa, gdzie szybkie odszukanie jedynej atrakcji miasteczka - Skansenu - nie jest problemem. Tutaj znajduje się przepak dla trasy mieszanej, punkt żywieniowy, dla nas punkt wspólny łączący dwie mapy. Wymiana map. Krótka chwila przerwy na "poczęstunek" przygotowany przez organizatorów, łyk wody i w drogę. Punkty, które zostały w południowej części dotychczasowej mapy zaliczymy wracając na metę.
Na początek wybieramy punkt M. Dojazd do najbliższego asfaltu i atak od północy. Mijamy ostatnie zabudowania Józefowa. Tylko gdzie jest widoczna na mapie droga? Rzut oka na dokładniejszy wycinek wyjaśnia wszystko. Droga zaczyna się dopiero za zabudowaniami. Przeskakujemy przez rów, jedziemy przez wysoką trawę, przez zaplecze stojącego przy drodze domu by wreszcie trafić na z rzadka używaną polną drogę. Po chwili mijamy lasek i Piotrek odkrywa punkt na pagórku przy drodze. Rozświetlenia punktów umieszczone są na osobnym arkuszu papieru co nie ułatwia szybkiej orientacji.
Kiedy ja zastanawiam się nad powrotem do asfaltu i dojazdem do punktu P od północy Piotrek podejmuje decyzję. Pewnie prowadzi najkrótszą drogą przez pola. Tak na oko, to odległość zaledwie 2 km. Lekko pofałdowany teren sprawia, że co kilkaset metrów na drodze i obok niej pojawiają się bajorka. Niektóre można pokonać nie zsiadając z roweru skręcając na łąkę, przy innych trzeba brodzić w wodzie prowadząc rower. Piękna, słoneczna pogoda (w godzinach południowych robi się wręcz zbyt gorąco) sprawia, że nie odczuwam tego jako wielkiej niedogodności. Punkt P odnajdujemy w krzakach obok skrzyżowanie polnych dróg. Przy okazji odkrywamy, że wszystkie punkty są na mapie opisane.
Dłuższy asfaltowy przebieg w kierunku przerażającego mnie punktu U - takie właśnie uczucia wywołuje nieczytelne dla mnie zdjęcie satelitarne terenu. Rzeczywistość jest znacznie lepsza. Wystarczy skręcić w odpowiednią polną drogę. Dalej prowadzą już wyjeżdżone przez poprzedników ślady. Z załączonej mapki nie trzeba nawet korzystać. Trudność tradycyjnie już stanowi woda, błoto i gratis gimnastyka pod kilkoma odgradzającymi pastwiska ogrodzeniami z drutu. Nie sprawdzam czy są pod napięciem.
Ustalamy możliwości dojazdu na punkt X. Rezygnujemy z teoretycznie tylko możliwego skrótu. Na mapie nie wygląda zachęcająco, w rzeczywistości (przy stanach wody jakie zastaliśmy chociażby na pozostawionym z tyłu punkcie) może być znacznie gorzej. Pojedziemy trochę okrężnie ale jedyną widoczną na mapie drogą. Piotrek mocno przykręca na asfaltowej drodze. W pewnej chwili nieoczekiwanie znika skręcając w polną drogę. Jadę po śladach, prosto w dół aż do szerokiego brodu. Mój towarzysz w niewytłumaczalny dla mnie sposób się ulotnił. Jadę wzdłuż rozlewiska, gdy drogę przegradza płot przedzieram się przez las by powrócić do pokonanej przed chwilą drogi i do asfaltu. Zamiast obejrzeć dokładnie mapę głupieję. Jadę dalej szukając innej drogi nad łąki. Dojeżdżam niemal do Niegowa, zawracam.
Mam szczęście z przeciwnej strony nadjeżdża Wigor. Skręca w drogę, którą ja już pokonywałem. Po chwili zatrzymuje się, wraca. Z boku odchodzi słabo rzucająca się w oczy droga, której wcześniej nie zauważyłem i którą zupełnie inaczej sobie wyobrażałem. No cóż, orientacja to nie jazda wg własnych wyobrażeń ale ściśle wg mapy. Dojazd na punkt X prowadzi drogą między łąkami, która od czasu do czasu ginie pod wodą. Wiele odcinków daje się pokonać rowerem na niektórych błoto sprawia, że trzeba zrobić to z buta. W jednym z miejsc trafiam wyraźnie na ukryty pod wodą głaz/słupek (skutki tego odczuję nieco później) w innym próbuję ominąć bajoro przeciskając się obok jakiegoś drzewka, to nie zamierza ustąpić mi miejsca, gałęzie sprężynują i po chwili cudem utrzymując równowagę jadę przez środek wielkiego rozlewiska. Na wpadce z dojazdem tracę lekko licząc 30 minut, ale co tu robi nadjeżdżający z przeciwnej strony Paweł?
Powrót w kierunku asfaltu, próba skrótu i ponownie pozostaję sam. Może to optymalne wyjście - Wigor nie lubi wlekącego się z tyłu "ogona". Dojazd do punktu T i odnalezienie lampionu na skarpie wiejskiej żwirowni nie stanowi problemu. Zdziwiony mieszkaniec mijanej wioski widząc bikera, nadjeżdżającego drogą na kilkunastu metrach zalaną wodą ze zdziwieniem stwierdza, że bardziej odpowiedni byłby tu inny sprzęt. Chociaż nie wygląda zachęcająco, mnie rozlewisko udaje się pokonać zalanymi polami nie zsiadając z roweru. Las. Punkt na skraju jeziorka. Mijam opuszczającego punkt S Adama. Napotkany tu Marcin proponuje wspólne zaliczanie Odcinka Specjalnego.
Zdjęcie satelitarne nie wygląda zachęcająco. Ponad połowę zajmuje na nim jednolity kolor ciemnozielony. Na początkowym odcinku duża nieregularna biało-żółta plama. Głęboki oddech i skręcamy z asfaltu w drogę zaznaczoną na zdjęciu kolorem różowym. Z przeciwnej strony nadciągają szczęśliwcy, którzy OS-a mają już za sobą. Darek podpowiada - na górce piasku i koło jeziorka (gdzie 3 punkt? - nie zdążę się już dopytać). Zgodnie z wyrysowaną linią skręcamy po wyznaczonych przez quady śladach. Wkrótce w piekącym słońcu zaczynamy się wspinać pod rozległą górę piachu. Dopóki nie opuścimy tej wielkiejpiaskownicy o jeździe rowerem można zapomnieć. Po prawej stronie widać rozsypane konfetti, to jedyne ślady potwierdzające istnienie w tym miejscu punktu kontrolnego. Dziwne, przed chwilą punkt zaliczyli mijani bikerzy. Skoro jesteśmy na miejscu a lampionu nie ma, trzeba jechać dalej. Lampion i dziurkacz odnajdują się ze 20 metrów dalej po przeciwnej stronie wyznaczonej przez quady i tylko przez nie możliwej do pokonania dróżki.
Linia na zdjęciu wywija skomplikowane "S". Staramy się przyporządkować ją do istniejących tu leśnych dróg. Nad jeziorkiem dzielimy się, Marcin sprawdza dalej główną drogę ja skręcam w jakąś ścieżkę nad jeziorkiem. Po chwili mam drugi punkt, krzyczę ale chyba niedostatecznie głośno bo czekam na Marcina dłuższą chwilę. Trzeci punkt już bez problemu odnajdujemy nad kolejnym jeziorkiem.
Przebiegam w pośpiechu palcami po karcie startowej i z przerażeniem stwierdzam brak śladów dziurkacza na literce M. Rozdzielamy się Macin jedzie zaliczyć ostatnie 4 punkty. Ja będę próbował wrócić na punkt M - jak się wkrótce okaże zupełnie bez potrzeby. Jadę przypadkowymi drogami (na mapie jest tu tylko zielono-biała plama), gdy drogi się kończą przedzieram się przez las prowadząc rower. Na asfalcie do którego w końcu docieram jest czas by spokojnie spojrzeć na mapkę z brakującym punktem. Zaraz, zaraz - ten widok jest mi bardzo znajomy. Przecież ja już tam byłem. Gonitwa myśli, liczenie punktów - ich ilość się zgadza, ale kwadracik z napisem M pozostaje pusty. Nie wdając się w szczegóły, od początku mylę się w umieszczaniu perforacji w przeznaczonych dla nich miejscach. To tylko skutek wcześniejszych pomyłek.
Zawracam i jadę w kierunku punktu I - Górki Radzymińskie. Chociaż z oddali nie widać żadnego wzgórza jest to (chyba) najwyższy punkt na trasie - 100,1 m n.p.m. Punkt atakuję od strony południowej. Na drodze dużo rowerowych śladów. Dla pewności jedyny raz w tym dniu wyciągam linijkę. Skręcam by trafić w najwyższy punkt rozległego wielopagórkowatego wzniesienia. Dziurkuję kartę startową (przynajmniej tak mi się wydaje), po raz drugi dopompowuję tylne koło (przecięte w drodze na punkt X), uzupełniam wodę w bidonach i ruszam dalej. Komary nawet w tym miejscu nie pozwalają na spokojny odpoczynek. Dziwnym trafem znosi mnie mocno na południe. Trafiam na zagrodzone osiedle domków letniskowych, przedzieram się wzdłuż ogrodzenia. Dalej już bezproblemowo trafiam na jedyny most na rzece. Asfalt. Łąki - obok miejscowości Łąki. Droga wzdłuż kanału na której jeszcze rano rosła bujna, wysoka w tym roku - "dziewicza" trawa. Teraz w trawie ślad odciśnięty przez kilkudziesięciu rowerzystów, którzy pokonali ten odcinek wcześniej. Przy przepuście na kanale dziurkuję na karcie punkt D i zdziwiony stwierdzam brak śladu po zaliczeniu punktu I. Chociaż wydaje się to nieprawdopodobne - dziurkowanie to już nawyk, czynność którą wykonuje się automatycznie po dotarciu na punkt - fakt, pozostaje faktem, perforacji nie ma.
Wrócić, czy jechać dalej? Obie opcje są niemal równoważne. Powrót to godzina w plecy, jazda dalej to 60 minut kary za brak punktu. Przedostaję się na drugą stronę kanału i widocznymi na mapie dróżkami jadę w kierunku punktu E. Piesi na horyzoncie. Wybór odpowiedniej przecinki w lesie, a na punkt ukryty nad bagienkiem prowadzi już szeroka ścieżka - byli tu rowerzyści, ekstremaliści i piesi. Odciśnięte przez poprzedników ślady to cecha zwykle bardzo ułatwiająca dotarcie na ostatnie punkty scorelaufu.
Przede mną pozostaje już tylko ostatni punkt na trasie i powrót na metę. Opis punktu dość banalny - skraj lasu. Prosty odcinek leśnej drogi, pokonanie ruchliwej trasy a do punktu prowadzą odciśnięte na podmokłych drogach ślady. Można wyłączyć myślenie skupiając się jedynie na tym co widać przed kołami roweru. Zgodnie z mapą, na którą w końcu muszę spojrzeć, droga na zachód kończy się, teraz ostry skręt na północ. Coraz bardziej rozmokła droga nie budzi większego zaniepokojenia. Widać, że tędy właśnie uczestnicy rajdu przedostawali się na punkt. Prowadząc rower powyżej kostek zapadam się w błoto. Pokonuję kilkanaście zwalonych drzew. Wreszcie przednie koło prowadzonego roweru zapada się aż po ośkę. Opieram rower o drzewo - za moment przewraca się skrywając pod wodą (w niedomkniętej sakwie pojawi się brunatna breja). Na krótko zanurzam się nieco powyżej kolan w wodzie przepływającej przez zagłębienie. Jeszcze kilkanaście metrów i widzę upragniony skraj lasu. Zaliczam ostatni punkt A, wracam do roweru i ponownie trafiam na tor przeszkód. Zastanawiam się tylko po co tak daleko taszczyłem ze sobą ten bezużyteczny w tych warunkach sprzęt.
Bagienko, które zostawiam z tyłu ma niewątpliwie właściwości lecznicze. Ustępują trapiące mnie wątpliwości co do "nieprzedziurkowanego" punktu I. Czuję radość, wręcz euforię z faktu zmierzenia się z błotnistym odcinkiem i zaliczenia najładniejszego - jak dla mnie - punktu na trasie. Radości nie psuje nawet fakt, o którym dowiaduję się już na mecie, że do punktu można było dotrzeć przez pagórek nie mocząc nawet czubka buta.
Wyjazd na południe z lasu. Izabelin i szybki powrót do bazy. Na mecie melduję się o godz. 18:15 czyli po 9 godz. 15 min. jazdy. Cel postawiony przed startem zrealizowany. Sądząc po wyjątkowej (jak na DyMnO) ilości osób jakie zaliczyły wszystkie punkty w limicie czasu, nie była to najtrudniejsza trasa. Z jednej strony zabrakło wysuszonych przez słońce mazowieckich piasków, z drugiej - ze względu na wysokie wody - wiele punktów organizatorzy zmuszeniu byli przesunąć z nad Bugu bliżej asfaltowej drogi.
Ostatecznie Andrzej zaliczył mi wszystkie punkty. Być może dopatrzył się na karcie śladów niedokładnie dociśniętego perforatora, a może uznał, że nie można przyjechać prawie 3 godziny przed upływem limitu czasu nie odwiedzając, jak by na to nie patrząc, jednego z prostszych punktów kontrolnych. Uzyskany czas pozwala ostatecznie na zajęcie 9 miejsca i wygranie w kategorii M40.
Pisząc tę relację nasunęło mi się (myślę, że wam czytającym relację również) pytanie. Czy tak dobry wynik byłby możliwy gdyby nie pomoc znajomych? Cel jaki nas połączył był wspólny, wygrać pojedynek z budowniczym trasy.
Symbolem tegorocznego DyMnO pozostanie dla mnie statuetka przedstawiająca rowerzystę zapadającego się w błocie jaką dostałem za kategorię M4.
Wszedłem do zupełnie zalanego lasu, na wodzie unosiła się trawa, co jakiś czas wpadałem po pas. Dobrze że miałem rower, bo zanurzony robił za laskę na której się podpierałem. W pewnym momencie wpadłem po piersi do wody, co gorsze gruntu nie czułem, a raczej coś w rodzaju wciągającego mułu. Było na prawdę kiepsko, uratował mnie wyskok i rzucenie się na brzuch na powierzchnię, mój ciężar rozłożył się na trawie która porastała powierzchnię bagna i łapiąc się kurczliwie tych źdźbeł trzciny jakoś się wydostałem. relacja Adama
Statystyka trasy:
Start: 9:00
Meta: 18:15
Czas trasy: 9 godz. 15 min.
Czas jazdy: 8 godz. 01 min.
Dystans: 131,9 km
Prędkość śr. 16:4 km/godz.
Prędkość max. 36,3 km/godz.
Osoby wyszczególnione w relacji:
Andrzej - Andrzej Krochmal - Sędzia główny
Leszek - Leszek Herman-Iżycki - budowniczy trasy
Bartek - Bartek Niezgódka - budowniczy trasy
Pawel - Paweł Brudło (3 m-ce, 7:55)
Marcin - Marcin Kuthan (4, 8:28)
Piotrek - Piotr Banaszkiewicz (8, 9:04)
Wigor - Daniel śmieja (14, 9:28)
Darek - Dariusz Wieliakin (17, 10:02)
Adam - Adam Wojciechowski (20, 11:07)
Jankes - Tomasz Jankowski (25, 11:36)
Stasiej - Stanisław Ruchlicki (30, 11:48 +1:00)
Łódź czerwiec 2010r.