.

Trzeciej próby nie będzie - od rozpaczy do euforii


Carpatia Divide, Ustroń-Muczne, 15 sierpnia 2020 r.

(relacja)

relacje z innych imprez


powrót


Wisła 1200 (2018) - trasa zaliczona; Pomorska 500 (2020) - trasa zaliczona; Carpatia Divide (2019) - wycof po pokonaniu połowy trasy. Czas na rewanż i powrót na trasę najtrudniejszego z ultramaratonów. Pandemia i związane z tym ograniczenia w pracy sprawiają, że mam wyjątkowo dużo czasu na przygotowania. Przed pojawieniem się na starcie mam od początku roku przejechane ponad 14 kkm.

Obostrzenia związane z koronawirusem sprawiają, że start będzie odbywał się interwałowo po 10 osób co 5 minut. Korzystam z tego, że każdy może określić godzinę startu. Dobrze byłoby się wyspać i jednocześnie skorzystać z kilku porannych godzin zapowiadającego się jako upalny dnia. Trochę liczę na to, że podobnie jak na Pomorska500 już po starcie będę mógł wyprzedzić wielu zawodników. Z pewnością nie będzie wśród nich Zbyszka faworyta imprezy, który startuje 5 minut wcześniej. Na pocieszenie pozostaje fakt, że nigdy na trasie nie zostanę przez mistrza wyprzedzony. Start. 7:20.


Przedstartowe marzenie - Muczne 2019 (fot. CD)


Pierwsza doba (Beskid Śląski, Beskid Żywiecki)

Razem z 10 innymi zawodnikami ruszam na poznaną rok wcześniej trasę. Po krótkim asfaltowym podjeździe skręcamy w leśną drogę. Szybko jazda przestaje być możliwa. Przede mną pierwszy poważny wypych. Później będą większe przewyższenia i dłuższe odcinki pchania roweru, jednak ten pierwszy robi największe wrażenie. Plany wyprzedzenia kogokolwiek szybko biorą w łeb. Każda próba przyśpieszenia kończy się zadyszką. Muszę konsekwentnie robić tylko to na co mnie stać. Cel na każdy kolejny dzień jest taki sam - dojechać najdalej jak tylko się da. Po noclegu w dowolnym najlepiej zadaszonym miejscu wczesna pobudka itd. Aż do mety.

Kolejne większe i mniejsze wzniesienia w paśmie Czantorii. Zjazdy przeplatają się z kolejnymi wypychami. Najtrudniejszy zjazd, a jakże mogłoby być inaczej, z najwyższej w tym paśmie Wlk.Czantorii. Stromizna i wielkie kamory sprawiają, że ten zjazd jest dla mnie zbyt niepewny i niebezpieczny. Szybko sprowadzając rower niewiele stracę w stosunku do powolnego zjazdu. Mija mnie kilku szaleńców. Widzę, że właśnie na takim zjeździe czują się doskonale.

Mnie bardziej odpowiada zjazd, który pojawi się nieco dalej. Osiedle na słabo zaznaczonym wzniesieniu Stożek Mały. Stromy zjazd po betonowych płytach. Hamuję gdy zbliżam się do 60 km/godz. Zabudowania znajdujące się obok drogi nie gwarantują pełnego bezpieczeństwa. Widząc dwa kundelki tuż przy drodze zwalniam jeszcze bardziej. Zachowanie zwierząt (podobnie jak małych dzieci) jest nie do przewidzenia. Zaatakują czy ruszą, żeby obszczekać intruza?

Wydaje się, że nie mają złych zamiarów. Puszczam hamulce by bezpiecznie ominąć stojące przy krawędzi wąskiej drogi zwierzaki. Nagle jeden postanawia przebiec na drugą stronę drogi. Przy dużej szybkości nie mam żadnego pola manewru. Ułamki sekund. Nie wiem czy miałem czas by pomyśleć co będzie ze mną po takim zderzeniu.

Uderzenie. Skowyt psa. Zdziwienie. Jadę dalej tak jak gdybym nie trafił przed chwilą na żadną przeszkodę. Cóż masa trafionego obiektu była o wiele zbyt mała by chociażby zmienić tor jazdy rozpędzonego i obciążonego roweru. Oglądam się w poszukiwaniu zwłok delikwenta. Tym razem nie udało się. Widzę jak biegnie do położonych kilkanaście metrów obok drogi zabudowań.

Przede mną Wielki Stożek, ostatni szczyt w pokonywanym właśnie paśmie. Po krótkim dojeździe, tradycyjnie pchanie roweru. Wreszcie nieregularna stroma skarpa. Kamienie, korzenie, wymyte przez wodę i rozdeptane przez turystów zagłębienie szlaku. Męczą się napotkani piechurzy. Męczą się inni zawodnicy. Krok po kroku zdobywam kolejne metry wysokości ciągnąc lub pchając przed sobą rower. Po zmianie trasy i eliminacji Rycerzowej tak trudnego odcinka na trasie już nie spotkam.


Wypych pod Czantorię (fot. FB (?))


Chwila oddechu podczas zjazdu w kierunku przełęczy. Po raz drugi, doskonale znaną szosowcom przełęcz Kubalonka, odwiedzę z nietypowej strony, zjeżdżając z góry. Przyjemna asfaltowa droga szybko (zbyt szybko) się kończy. Trasa w dalszym ciągu niemal w 100% jest przejezdna chociaż pojawiają sie kiepskie ścieżki. W innym miejscu kamienie i wystające korzenie wręcz utrudniają jazdę. Z góry nadjeżdża zawodnik w kasku. Rozpoznaję Łukasza reportera zawodów. Tym razem uniknę wywiadu. Nie jestem w tym szczególnie dobry. Dłuży się droga do kolejnego rozpoznawalnego i zapamiętanego punktu programu - wzgórza Ochodzita.

Nieoczekiwanie las się kończy. Asfaltowa droga prowadzi stromym zboczem w dół. To tutaj osiągam największą szybkość na całej trasie 65,3 km/godz. Był zjazd, więc będzie też mozolne odrabianie utraconej wysokości na stromej asfaltowej drodze. Jadąc na trekingu nie wypada mi już w tym miejscu pchać roweru. Zrobię to niewiele dalej na betonowych płytach prowadzących na szczyt Ochodzitej. To bezleśne wzniesienie jest najbardziej widokowym punktem na dotychczasowej trasie. Ekipa filmowa jeszcze tu nie dotarła, więc nie zważając na przepiękne widoki ruszam w dół. Początkowy odcinek zjazdu jest dla mnie dość wymagający ale nie rezygnuję i ostrożnie zsuwam się w dół.

Dalej jest już dużo lepiej. Asfaltową drogą mijam kolejne miejscowości. Z tyłu nadjeżdża Krystian jeden z kandydatów do pudła a może nawet do walki o zwycięstwo. Chwilę rozmawiamy. Nawet nie jestem zdziwiony pytaniem: - Wiki a gdzie Twoje jeansy? - Czekają w sakwie na chłodniejsze noce lub dnie.

Wkrótce po przejechaniu pod drogą szybkiego ruchu czeka mnie podjazd, który nieprzyjemnie kojarzy mi się z poprzedniej edycji - Rachowiec. Nachylenie nie jest zbyt duże jednak ciągnie się przez wiele kilometrów. Południowe godziny upalnego dnia nie ułatwiają zadania. Mozolnie zdobywam kolejne metry w poziomie i pionie na kiepskiej asfaltowej drodze. Paweł (pirzu) do którego dołączyłem na podjeździe zatrzymuje się w cieniu na posiłek. Właśnie wyprzedziłem zawodnika, który wystartował w pierwszej grupie czyli z przewagą 20 minut.

Mijam miejsce, w którym rok wcześniej Grześ zorganizował spontaniczny punkt żywieniowy oferujący głównie wodę i inne napoje. Po chwili jestem już na grzbiecie. Tym razem poszło o wiele łatwiej. Po tym podjeździe wiem, że kilkanaście tys. km pokonanych w tym roku daje efekt. Jestem lepiej przygotowany do udziału w CD. Późniejsze podjazdy tylko potwierdzą to stwierdzenie. Zjazd do Rycerki pozwala na złapanie nieco oddechu przed kolejnym dużym wypychem. Sklep w tej miejscowości to być może ostatnia szansa na uzupełnienie bidonów.

Asfaltowy podjazd. Rozmawiamy z biegnącym obok nas z gołym torsem kibicem. Sytuacja przypomina te oglądane w telewizji podczas wielkich Tourów. Tylko, że my jesteśmy dopiero u podnóża wielkiej góry i na początku wielkiego wypychu. Po chwili wypada skręcić z asfaltu na prowadzący w kierunku Wlk. Raczy szlak pieszy. Do pokonania 4 km kamienistej ścieżki i ok. 500 m przewyższeń. Po blisko 1,5 godziny osiągam najwyższy punkt podejścia. Jeszcze wyżej i nieco z boku znajduje się schronisko i szczyt.

Nie mam najmniejszego powodu by zatrzymać się tu chociażby na chwilę. W końcu najlepiej wypoczywa się jadąc rowerem. Szczególnie, że chwilowo najwyższy punkt już osiągnąłem. Wracam na kolejny fragment Głównego Szlaku Beskidzkiego (GSB).

Prosta ścieżka przez hale. Bezpieczny zjazd. Tu nie muszę się ograniczać. Rantuję na wydeptanej przez turystów wąskiej ścieżynce. Z dużą szybkością przewracam się na porastającą zbocze trawę. Leżę przez chwilę oszołomiony. Czas na rachunek sumienia; ręce całe, nogi całe (brak najmniejszego nawet otarcia). Rower? Prostuję uchwyty lemondki, przekręcony licznik. Bujna, miękka trawa skutecznie zamortyzowała upadek. Mogę jechać dalej.

Nieco dalej, na odcinku bardziej technicznych kamienistych i korzeniastych zjazdach radzę sobie na tyle dobrze, że nie muszę prowadzić roweru. Lubię taką jazdę pod warunkiem, że nie jest zbyt stromo. Po dłuższej chwili jazdy wyprzedza mnie Grześ Grabowski. Wyraźnie zaskoczony tym, że jadąc na sztywnym trekkingu bez problemu pokonuję przeszkody. Na bardziej płaskim trawersie dochodzę innego zawodnika. Kamienie, mocno odsłonięte korzenie, bajorka błota utrudniają lub uniemożliwiają płynną jazdę. Zadziwia mnie tylko to, że przenosi rower nad każdą z mijanych kałuż.

Jeszcze chwila i zjeżdżam na przełęcz do znajdującego się tam schroniska. Poprzednio, żeby się tu znaleźć musiałem zboczyć z prowadzącego przez Rycerzową szlaku. Teraz zmieniony ślad prowadzi właśnie tędy. Od startu minęło 10 godzin. Zatrzymuję się na planowany właśnie tu posiłek. Zaskakuje mnie brak turystów. Kolejkę przed okienkiem bufetu w większości tworzą uczestnicy Carpatii. Na herbatę, żurek, filet z kurczaka oraz schroniskowe ciasto czekam tylko chwilę. Pół godziny wystarczy, żebym mógł ruszyć na trasę.

Daleko nie pojechałem. Luźne grube kamienie na zjeździe. Jeden z nich chyba uderza w rower i blokuje koło. Po chwili zatrzymuję się. Pokrzywiona przerzutka uniemożliwia dalszą jazdę. Prostowanie mocno utrudnione bez kombinerek. Nie ma rzeczy niemożliwych jeden z przejeżdżających kolegów wyciąga potrzebny gadżet. Prowizoryczna naprawa nie wystarcza na długo. Po kilkunastu kilometrach zjazdu ponowna awaria. Teraz to już nawet nie ma co prostować.

Wygląda to źle. Nawet bardzo źle. Późne sobotnie popołudnie. Do najbliższej miejscowości Rajczy zjadę wieczorem. Kiedy i gdzie będę mógł znaleźć funkcjonujący serwis lub sklep? Poniedziałek to dość odległy termin. Czy już na początkowym etapie czeka mnie powtórka z ubiegłego roku?

Próbuję myśleć pozytywnie i nie poddawać się. Łatwo z pewnością się nie poddam. W mojej pamięci głęboko zapadła historia o zawodniku który podczas ubiegłorocznej edycji złamał ramę i mimo tego dotarł przez góry do najbliższej miejscowości. Wtedy pewna firma w ramach gwarancji dostarczyła mu nową ramę na której dotarł do mety. Po głowie kłębią się mniej lub bardziej bezsensowne plany wybrnięcia z patowej sytuacji. Przecież do czasu kiedy kończy się limit, w którym trzeba zakończyć jazdę pozostało prawie 8 dni.

Wiele rad podrzucają mijający mnie zawodnicy. Odrzucam propozycję skrócenia łańcucha. Kosmicznym wydaje się też pomysł zakupu od tubylców jakiejkolwiek przerzutki by dojechać do serwisu. Rozsądne ale nie wiem czy realne jest szukanie w niedzielę serwisu, który zgodzi się naprawić rower. Jednym z wielu autorskich pomysłów jaki mi chodzą po głowie jest dotarcie do poniedziałku/wtorku np. do Szczawnicy. Na razie tego właśnie planu - tak jak tonący brzytwy - będę się trzymał.

Na górskiej trasie nie jestem na straconej pozycji. Na zjazdach brak przerzutki zupełnie nie przeszkadza. Na wypychach ten element w rowerze równie jest zupełnie niepotrzebny. Najgorsze są płaskie, szczególnie asfaltowe odcinki na których mógłbym jechać a prowadzę rower. Dość łagodny grzbiet prowadzi do położonej w dolinie Rajczy. Na przemian jadę lub prowadzę rower. Na zjeździe do Rajczy mija 12 godzin od startu.

Statystyka (12 godz.)
Dystans - 91,0 km
Przewyższenia - 3.300 m
Czas jazdy - 11:08
Postoje - 0:52
V śr. - 8,20 km/godz.
V max. - 65,3 km/godz.
.

.


Profil trasy (16.600 m przewyższeń)


Kiedy zjeżdżam/schodzę do Rajczy jak na ironię (jest sobota, godz. 20) trafiam od razu na szyld sklepu rowerowego. Nie widzę sensu szukania właściciela. Po mieście krąży z telefonami grupa bikerów usiłujących znaleźć nocleg. Bardziej zorientowani kierują się w stronę znajdującego się gdzieś na skraju wsi schroniska. Kiedy kończy się asfaltowa droga i zaczyna podejście, dogania mnie Paweł ze swoim młodszym kolegą.

Celem na najbliższe godziny jest grzbiet prowadzący od południowego-zachodu na Rysiankę . NIe zdajemy sobie z tego sprawy ale przed nami najdłuższe na całej trasie, prawie 12 km podejście i ponad 700 m przewyższeń. Uciążliwy nocny wypych. Łagodny lub bardziej stromy. Zaledwie kilka razy krótkie, często kamieniste zjazdy. W takich warunkach brak napędu nie jest dla mnie przeszkodą by wspólnie pokonać ten fragment trasy. Kiedy oglądam się za siebie widzę dalekie rozbłyski. Burza? Jeżeli pójdzie w naszą stronę, nie mamy nawet szansy by gdziekolwiek się schować.

Pomimo, że początkowy fragment tego podejścia pokonywałem w ubiegłym roku rozpoznaję dopiero ostry wypych w okolicy wsi Zapolice. Przez rok, grubo ciosane dopiero co wysypane kamienie zostały mocno rozdrobnione przez samochody dojeżdżające do położonej na skraju lasu posiadłości. Podświetlona drewniana figura oznacza miejsce, w którym nastąpiła zmiana trasy. Rok temu był to trawers leśną ścieżką w połowie zbocza, teraz przejście górą wzdłuż grzbietu. Która wersja jest lepsza? W obu przypadkach by osiągnąć grzbiet Rysianki trzeba pokonać te same przewyższenia chociaż w nieco inny sposób. Niewątpliwie trasa tegoroczna jeżeli nie jest łatwiejsza to przyjemniejsza.

Nocny "spacerek" ciągnie się w nieskończoność. Nikt z nas nie wie jak daleko jeszcze do najbliższego schroniska. Nikt nie wie czy to najbliższe na Hali Lipowskiej znajduje się przy szlaku czy jest od tego szlaku oddalone. Mijamy (trawersujemy) kolejne szczyty: Redykalny, Boraczy. Następny powinien być Lipowski i schronisko położone na jego zboczu. Przed schroniskową chatą meldujemy się pół godziny po północy. Za nami 3,5 godzinny wypych podczas którego pokonaliśmy zaledwie 12 km. Do najwyższego punktu pod Rysianką pozostało kilkaset metrów.

Pomimo, że drzwi schroniska są otwarte decydujemy się na nocleg w bardziej kameralnych warunkach. Wybieramy drewniany podest obok bocznego wejścia. To bezpieczniejsze miejsce od wysokich stołów przed schroniskiem. Z Pawłem wyciągamy śpiwory. Żeby uniknąć odleżyn pod biodro rzucam jakiś ciuch. Młody jest bardziej wylajtowany, więc zawija się jedynie w folię NRC. Moi koledzy mają ambitny plan na krótki sen i pobudkę o godzinie 3. Pobudka i szykowanie do jazdy trochę się wydłuża ale i tak ruszamy przed świtem godzinę później.

Kolejny dzień zaczynamy od pobliskiej Rysianki. Przed schroniskiem kolejni zawodnicy szykują się do jazdy. Przed nami najwyższe na trasie Carpatia Divide szczyty. Na szczęście w dalszym ciągu przemieszczamy się grzbietem nie tracąc przy tym zbytnio na wysokości. Wjeżdżamy na szlak graniczny i wkrótce zatrzymujemy się na Palenicy (1338 m n.p.m.). Nieco dalej trawersujemy nieznacznie wyższy Munczolik, nie przebijając (chyba) wcześniejszej rekordowej wysokości.

Po osiągnięciu najwyższych punktów na trasie czas na zjazd i wcale to nie oznacza, że przez cały czas będzie można jechać. Po krótkiej chwili nasza trasa opuszcza szlak graniczny. Ścieżka przez podmokłe łąki prowadzi obok schroniska na Hali Miziowej. Dotychczasowa trasa była bardzo sucha w stosunku do tej sprzed roku. Łąki na tej hali w dalszym ciągu ociekają wodą.


Hala Miziowa


Skręcam do schroniska przed którym zatrzymał się Paweł, który wyrwał się nieco do przodu. Godzina 6 to nieco zbyt wcześnie by liczyć na jakiś posiłek. Czekamy chwilę na młodego. Gdy ten nie nadjeżdża ruszamy w jego ślady. Być może nie usłyszał, że mamy się spotkać przed schroniskiem. Początkowo sprowadzamy rowery. Kamienisty i mokry odcinek nie nadaje się do jazdy. Później jest już dużo lepiej.

Prosta szutrowa droga prowadzi w dolinę. Co kilkadziesiąt metrów drogę przecinają zagłębienia przypominające mi "rowy przeciwczołgowe". Głębokie na ok. 20 cm i szerokie na metr rynny odprowadzające deszczową wodę nie stanowiłyby dużej przeszkody dla czołgów, nie uniemożliwiają też jazdy sprzętu leśnego. Dla roweru są już poważną przeszkodą utrudniającą płynny zjazd. Niżej jest już równy asfalt, prowadzący do dna doliny w której rozlokowały się zabudowania wsi Korbielów.

Był zjazd, więc musi być kolejny podjazd. Taki jest profil tego maratonu. Cel to masyw Babiej Góry i rozbudowane na jej dolnych zboczach rowerowe trasy zjazdowe. Początek to łagodnie wznosząca się asfaltowa droga. Tu nasze wspólne zmagania muszą się zakończyć. Rozstajemy się na płaskim - właśnie dlatego, że płaskim podjeździe. Brak napędu uniemożliwia mi jazdę. Kiedy prowadzę rower w kierunku wsi Krzyżówki mija pierwsza doba zmagań. Przed rokiem dojechałem tu o ponad 2,5 godziny szybiej (fakt - wtedy nie spałem).

Statystyka (I doba)
Dystans - 128,2 km
Przewyższenie - 4.500 m
Czas jazdy - 18:59
Postoje - 5:01
V śr. - 6,75 km/godz.
V max. - 65,3 km/godz.
.

.


Trasa (ok. 620 km)


Druga doba (Beskid Żywiecki c.d., pasmo Babiej Góry, Gorce)

Początek drugiej doby to ostry wypych na otaczający dolinę grzbiet. Asfaltowa droga nie jest tu dostateczną pomocą. Nawet sprawnym rowerem nie próbowałem tędy wjeżdżać. Przede mną znany z ubiegłej edycji szlak rowerowy prowadzący aż do granicznego grzbietu. Na początku szlaku i pośrodku szlaku przed lasem można odpocząć pod obszernymi wiatami. Oczywiście wybieram tę wyżej położoną z obszernym widokiem na dolinę i okoliczne wzniesienia. Odpoczywam i posilam się. Po w miarę łatwym odcinku drogi pomiędzy rozrzuconymi na zboczu zabudowaniami, szlak pnie się mocno w górę. Wcześniej wmawiałem napotkanym zawodnikom, że tu będzie asfaltowa droga. Cóż pamięć ludzka (moja pamięć) jest zawodna. Równa szutrowa droga po roku od powstania jest mocno przez rozmyta przez opady. Projekt w który zainwestowano znaczne pieniądze spłynął razem z wodą.

Baza Jaworzyna. Tuż przed graniczną granią mały chłopiec wskazuje na baniak z kórego mogę sobie nabrać czystej wody. Ktoś z gospodarzy zaprasza do środka drewnianej wiaty. Jest okazja, żeby cokolwiek zjeść. Wybór niewielki. Z wszystkimi jajkami rozprawił się wcześniej Paweł. Ograniczam się do herbaty i kilku kanapek. Wrzucam "co łaska" na utrzymanie bazy do stojącej obok skarbonki.

Bardzo uczynny gospodarz tego miejsca, z ochotą wyciąga narzędzie by naprawić moją przerzutkę. Na widok złomu który trzymam w ręce równie szybko rezygnuje z tego zamiaru. Nie rezygnuje z pomocy. W wolnej chwili wysyła SMS-y do znajomych. Szuka w internecie. Dzwonię na wyszukany numer serwisu w Zawoi. Gość prowadzący poza serwisem również sprzedaż internetową, odpowiedniej przerzutki nie odnajduje. Może po prostu nie ma ochoty na pomoc, bo wspomina coś o niedzieli i o rodzinie. Poszukiwanie rozwiązania przedłuża się. Chwilowa nadzieja pryska. Zniecierpliwiony zbyt długim, ponad 2 godzinnym postojem ruszam dalej. Jak by co to gospodarz ma mój numer telefonu.

Opustoszałą asfaltową drogą po słowackiej stronie granicy poprowadzę rower w kierunku babiogórskich singli. Na początek rowerowa ścieżka prowadzi łagodnie w górę. Później rozpocznie się długi zjazd. Gdzieś poniżej pokazuje się zawodnik jadący pod prąd jednokierunkowej ścieżki. Rozpoznaję twarz Doroty Juranek prowadzącej blog "mamba on bike", która trasę CD pokonała w ubiegłym roku. Przez chwilę rozmawiamy. Pokazuję rower pozbawiony przerzutki. Informuję o decyzji, która we mnie dojrzewała już od pewnego czasu. Rezygnuję z dalszej jazdy!!!

Postój w bazie Jaworzyna zamiast wzmocnić całkowicie mnie demotywuje. Do najbliższego serwisu mam zbyt daleko. Pchanie roweru bocznymi drogami i pieszymi szlakami wcale mi nie przeszkadza. Z przerażeniem myślę o czekającym mnie prowadzeniu roweru obleganą przez samochody asfaltową drogą i wpychaniu roweru pod przełęcz Krowiarki. Ta perspektywa skutecznie podważa moje morale. Walczyłem ile mogłem ale teraz poddaję się. TRZECIEJ PRÓBY NIE BĘDZIE. NIGDY TU NIE WRÓCĘ. NIENAWIDZĘ GÓR.

Teraz muszę ogarnąć kilka spraw: 1. telefon do Leszka o rezygnacji. 2. telefon do żony. 3. ogarnięcie noclegu po zjeździe do Zawoi. 4. ogarnięcie powrotu do domu (planując start w orientacyjnym Mordowniku wiem, że najbliżej będę miał na stację PKP w Makowie Podhalańskim). 5. opłata kosztów za odesłanie bagażu do domu. Aż się prosi, żeby zatrzymać się na mijanej w dolnej części zjazdu polance. Po chwili wahania odkładam załatwienie wszystkich spraw aż do końca zjazdu.

Most nad rzeką. Dojeżdżam do głównej drogi i na płocie widzę reklamę serwisu. Nie wierzę, że jeszcze jest szansa ale facet na górze pokazał, że trzeba próbować, że nie ma rzeczy niemożliwych. Bez przekonania dzwonię, tłumaczę swoją sytuację. Niecierpliwie czekam na zwrotną wiadomość. Po chwili słyszę w telefonie, że przerzutka się znalazła. Jeszcze kilka minut i na moście zatrzymuje się samochód z którego wysiada młody chłopak. Tak się przyzwyczaiłem do myśli o wycofaniu z rywalizacji, że czuję się niemal rozczarowany.

Od zjazdu Przegibka na którym nastąpiła awaria dzieli mnie 50 km (23 godziny) pokonane bez sprawnego roweru. Rozpiera mnie pozytywna energia. Dzisiaj tak niewiele potrzebne jest mi do szczęścia - sprawny rower. Skoro ktoś poświęca niedzielę żeby pomóc nie mam innego wyjścia, muszę dotrzeć do celu, zostało jedynie 470 km. Polecam wszystkim serwis Tomka. Oby nigdy jego pomoc nie była potrzebna. Szczególnie na trasie kolejnych edycji Carpatia Divide.


Ten serwis serdecznie polecam


Jadę dalej. Czuję się napakowany energią. Odpoczynek od jazdy rowerem sprawia, że bez problemu pokonuje podjazdy i zjazdy singla - MTB Mosorny Groń - poprowadzonego wzdłuż zbocza po drugiej stronie asfaltowej drogi. Uff!!! Wreszcie koniec. Rowerowe single nie są moim i mojego sprzętu ulubionym sposobem przemieszczania się.

Podjazd pod Krowiarki. Zaczyna kropić. Pada. Warto założyć kurtkę i zabezpieczyć sakwę. Nie leje, więc szkoda się zatrzymywać na przełęczy. Szybki zjazd. Obok drogi widzę karczmę Orawska Chata. Widok dwóch rowerów opartych o mur zachęca do zatrzymania się. Kiedy jedzie się bez noclegowych planów, trzeba wykorzystywać każdy moment niezależne od pory dnia, by zatrzymać się na gorący posiłek. Nie wiadomo kiedy będzie następna taka okazja. Jednocześnie warto najeść się na maksa tak "pod korek". Herbata, rosół, mix pierogów. Pierogi są zupełnie bez smaku ale nie ma co wybrzydzać, ważniejsze od smaku jest zapas kalorii przed kolejną nocą. Pomimo kiepskich prognoz jakie znaleźli w sieci spotkani bikerzy, kilkadziesiąt minut wystarcza by przestało padać.

Po chwili skręcam z głównej drogi. Na początek jazda asfaltem przez zabudowane tereny. Wreszcie jazda przez pola i las. Z ubiegłorocznego przejazdu mam same przykre wspomnienia. Główna wyrzeźbiona w błotnistym podłożu i wypełniona wodą droga przez las otoczona była wieloma równie błotnistymi i rozjeżdżonymi dróżkami. Wtedy przejazd tego odcinka "na sucho" był niemożliwy. Teraz dalej jest mokro ale bez problemu można wybrać wariant omijający błoto. Dalej równie nie było lepiej, nasycone błotniste i trawiaste drogi niemal zasysały rowerowe koła. Jestem pozytywnie zaskoczony. Dzisiaj jest lekko, łatwo i przyjemnie. A przede wszystkim szybko. Żeby nie być gołosłownym tegoroczny przejazd od Zubrzycy do Podwilka jest niemal dwukrotnie krótszy (1:13 / 2:17 godz.).

Wyjeżdżam do znanej miejscowości Podwilk. Niedzielny wieczór (zbliża się godz. 19) to zbyt późno żeby liczyć na otwarty sklep. Rok wcześniej byłem tu ponad 2 godziny wcześniej więc można było skorzystać z kilku sklepów. Skręcam z głównej drogi. Jadę przez kolejne części (przysiółki) w Podwilku. Pozdrawiam stojących przy drodze zawodników. Dopiero po chwili coś mi świta. Może nie zatrzymali się tutaj przypadkowo. Widzę szyld sklepu - zamkniętego sklepu.

Pomimo, że sklep jest zamknięty można liczyć na pomoc. Bezinteresowną pomoc. Idę na drugi kraniec posesji szukać właściciela. Jest bardzo chętny do pomocy. Nie przeszkadza mu to że odrywam go od biesiady z rodziną na świeżym powietrzu. Dostaję 2 pączki i 2 bułeczki prosto z produkcji znajdującej się obok sklepu piekarni. Do tego zamiast proponowanych 2 butelek izotoniku dostaję butelkę wody. Wszystko gratis. Gospodarz wspomina, że mógłby tu ugościć wszystkich 240 uczestników. Pamiętajcie o tym miejscu. (ok.750 m od skrętu).


Sklep i piekarnia Sarniak - Podwilk) (fot. Street View)


Tuż za Podwilkiem jedziemy nową trasą. Zamiast bagnistej Magury Witowskiej do pokonania będą kamieniste ale o wiele wyższe Gorce. Opuszczam asfaltową drogę przez wieś i trafiam na doskonały szlak rowerowy (szutrową drogę) prowadzącą grzbietem niepozornego grzbietu stanowiącego dział wodny między zlewiskami Bałtyku i Morza Czarnego. Zjazdy, podjazdy i znowu w dół. Wreszcie wyznaczona trasa skręca w las.

Sprowadzam rower ociekającą wodą drogą w wąwozie. Dalej wcale nie jest lepiej. Nad tym obszarem musiała przejść jedna z krążących dzisiejszego dnia burz. Upierdliwy powrót do cywilizacji wynagradza asfaltowa droga prowadząca przez rozciągnięte zabudowania Sieniawy. O zmierzchu przecinam ruchliwą o każdej porze zakopiankę. Za dnia przed sobą zobaczyłbym masyw Gorców. Jadę znanym z tegorocznego gminobrania asfaltowym podjazdem do Obidowej. Wtedy przecinałem Gorce z południa na północ, teraz jadę z zachodu na wschód, więc ślady obu moich przejazdów wkrótce rozchodzą się.

Na długo opuszczam cywilizowane tereny. Celem na najbliższe godziny będzie przedostanie się grzbietem Turbacza aż do przełęczy Knurowskiej. Przede mną kolejny nocny wypych przerywany bardzo krótkimi odcinkami jazdy. Zbliża się godz. 23. Czuję się znużony fizycznie i psychicznie. Przydałoby się - podobnie jak w zdobywaniu grzbietu Rysianki - motywujące do wysiłku towarzystwo. Jak daleko do Schroniska na Starych Wierchach? Zaczyna kropić więc powoli rozglądam się za jakimkolwiek schronieniem. Na okazję nie muszę długo czekać. Na skraju łąk widzę rozpadający się barak. Lepsze to niż nocleg pod chmurką. Uprzątam wnętrze na tyle by położyć się w nieco skurczonej pozycji. Świt budzi mnie do działania. Przeczekuję jakiś przelotny, krótkotrwały deszcz i ruszam dalej. Zaskakuje mnie widok odległego o nie więcej niż 10 minut schroniska. Oj! Byłem bardzo blisko.

W drodze na Turbacz mija mnie Sjirk najszybszy z Holendrów. Młynkując pokonuje najbardziej strome podjazdy. Niby nie jest bardzo stromo, jednak mnie luźne kamienie uniemożliwiają swobodną jazdę. Każdy krok zbliża mnie do celu. Na złapanie oddechu będę miał dużo czasu podczas długiego zjazdu i kolejnych płaskich odcinkach trasy.

Przed schroniskiem na Turbaczu zatrzymuję się. Jest zbyt wcześnie by skorzystać ze schroniskowego bufetu. Muszę zadowolić się suchym prowiantem i rozpocząć ostrożny bo stromy i kamienisty zjazd. Na początku zjazdu mija 2 doba od kiedy wyruszyłem z Ustronia.

Statystyka (II doba)
Dystans - 90,4 km
Przewyższenie - 2.550 m
Czas jazdy - 12:50
Postoje - 1:11
V śr. - 7,04 km/godz.
V max. - 54,0 km/godz.

Statystyka (I-II doba)
Dystans - 218,6 km
Przewyższenie - 7.050 m
Czas jazdy - 31:49
Postoje - 16:11
V śr. - 6,86 km/godz.
V max. - 65,3 km/godz.
.

.

Trzecia doba (Spisz, Małe Pieniny, Beskid Sądecki)

Kolejna 3 doba jazdy zaczyna się dość lajtowo czyli od, czasami tylko nieprzyjemnego, zjazdu na Przełęcz Knurowską. Dojeżdżając na przełęcz niezbyt uważnie spoglądam na ślad. Dalej jadę skupiając sie tylko na zjeździe. Ruszam w dół wijąca się asfaltową drogą. Taki szalony zjazd to dla mnie prawdziwa uczta. Po dojeździe do głównej drogi w dolinie skręcam w prawo. Miejscowość Harklowa i drogowskaz wskazujący kierunek na Nowy Targ wzbudza moje zaniepokojenie. Gdzie zniknął mój ślad? To co widzę w Garminie z pewnością nim nie jest. Po dłuższej chwili z przykrością stwierdzam, że pomyliłem się daleko stąd bo już na przełęczy.

Główna droga w przeciwnym w kierunku prowadzi nad Jezioro Czosztyńskie. Mogę pojechać tym skrótem? Organizator albo tego nie zauważy albo co najwyżej pogrozi palcem. Z drugiej strony przecież nie jadę dla organizatora ale dla siebie. Odrobina szacunku dla kibiców śledzących kropki na monitorze komputera też nakazuje mi powrót do miejsca, w którym opuściłem trasę. Czeka mnie mozolne odzyskiwanie wysokości. Popełnionego błędu i najpiękniejszego zjazdu na trasie wcale nie żałuję. Do wyznaczonej trasy dokładam kilkanaście km i tracę ponad godzinę.


Największa wtopa i najpiękniejszy zjazd w dolinę Dunajca


Powrót na mniej przyjazny ale przejezdny grzbiet. Nierówna droga przez las. Wjazdy i zjazdy. Wreszcie stromy zjazd nad jezioro. Zbyt stromy by cieszyć się z szybkiej jazdy. Fantastyczna ścieżka rowerowa wzdłuż jeziora (Velo Dunajec). Zadziwia widok turystów z dziećmi wpychających rower pod sporą stromiznę. Przyjemna asfaltowa droga doprowadza mnie aż do Kacwina gdzie rok temu zatrzymałem się na pyszną pizzę. Niestety w tym roku jestem tu 2 godziny przed otwarciem pizzerii więc muszę obyć się smakiem. Pozostaje zaopatrzenie w najbliższym spożywczaku. Zmiana trasy na bardziej przyjazną sprawia, że ubiegłoroczny wynik poprawiam i jestem w tym miejscu o ok. 3 godziny szybciej.

Czas na Słowację. Znana asfaltowa droga. Velka Frankova. Na podjeździe szybko doganiam i mijam Sjirka i innego zawodnika. Asfalty to jedyne miejsca na których mam przewagę nad posiadaczami różnego rodzaju MTB-podobnych wytworów rowerowych. Wkrótce skręcam na rozległe słowackie hale. Tu z wyprzedzonymi zawodnikami nie powinienem mieć większych szans. Nic podobnego zostanę wyprzedzony dopiero na kolejnym grzbiecie. Zwieńczająca hale Frankowska Hora pozwala rokoszować się pełnym 360 stopniowym widokiem na Trzy Korony i inne otaczające to miejsce szczyty.

Bagniste drogi, trudne do zidentyfikowania podczas nocnego zjazdu w ub. roku, teraz nie stanowią problemu. Jest sucho, widno. Oznaczenie szlaku którym prowadzi trasa nie nastręcza trudności orientacyjnych. Zjazd przez łąki kończy się w dolinie i miejscowości Spisska Stara Ves.

Skręcam w kierunku kolejnego podjazdu. Jeszcze kilka kilometrów i mijam drogę, która prowadziła do miejsca w którym zakończyłem zmagania z trasą rok temu. Organizatorzy już poprzednio skorygowali nieprzejezdną trasę. We wsi Havka skręcam na polną drogę prowadzącą w górę łąk. Mam szczęście. Dopiero jadący tuż po mnie zawodnicy napotykają na swojej drodze szeryfa - sołtysa tutejszej wioski. Ten zakazuje przejazdu, grozi mandatem, a nawet użyciem broni. Nieprawdopodobnym pretekstem jest to, że ktoś z naszych uczestników palił powyżej wsi ognisko. Nas tu przecież jeszcze nie było.

Z niewielkimi trudnościami odnajduję początek rowerowego traila. Lednica to dla mnie najgorszy odcinek całej Carpatii. Na początku mam wrażenie, że kręcę się niemal w miejscu powoli zdobywając wysokość. Później pojawia się błotnista ścieżka, którą nie da się bezpiecznie i szybko zjechać. Po prawie 20 km wreszcie dochodzą mnie zawodnicy, których minąłem na asfaltowym podjeździe. Kiedy wyjeżdżam z lasu, na wprost ukazuje się w całej swej okazałości malowniczy szczyt Trzech Koron. Zjazd przez łąki doprowadza mnie do Lechnicy. Jazda po trasie zajmuje mi ponad 2 godz. Zaproponowany asfaltowy objazd zająłby mi nie więcej niż kilkanaście minut i pozwoliłby skrócić czas przejazdu o 2 godziny.

Jadę po prowadzącej po słowackiej stronie Dunajca ścieżce turystycznej. Nie wsiadając do łódki można stąd zobaczyć wszelkie atrakcje przełomu tej rzeki. Tłumy turystów sprawiają, że swobodna jazda jest utrudniona i trzeba szczególnie uważać. Krótki postój urządzam sobie pod wiatą obok źródełka. Czas by posilić się przed kolejną wspinaczką na grzbiet Pienin.

Opuszczam przyjemny deptak wzdłuż Dunajca. Przede mną terra incognita, tereny, których nie miałem możliwości poznać w ubiegłym roku. Skręcam w drogę prowadzącą w kierunku pienińskiego grzbietu. Tu również jestem dostatecznie wcześnie. Jeszcze przed aferą jaką wywołali słowaccy strażnicy parku, egzekwując zakaz przemieszczania się po parku narodowym po godzinie 20:00. Od wszystkich zawodników próbujących wieczorem pokonać podjazd inkasują po 20 euro kary (możliwa płatność w złotówkach). Przed rokiem takiego problemu nie było. Wkrótce nadchodzą SMS-y z informacją o zmianie trasy w obu wymienionych miejscach ale mnie już one nie dotyczą.

Jadę. Pcham rower. Omijam błotniste fragmenty. Przede mną odrobina cywilizacji. Górna stacja kolejki na Palenicę. Z dołu można się tu dostać zupełnie bezboleśnie. Na tym odcinku org przestał się nad nami znęcać. Większość pienińskich szczytów przez które przebiega szlak beskidzki, trawersujemy jadąc drogami przez hale porastające północne zbocza.

Tylko chwilę waham się mijając schronisko pod Durbaszką. Zwycięża rozsądek. Zawracam. To może byc ostatnia szansa na gorący posiłek. Tradycyjnie herbata z cytryną, schroniskowe ciasto, wyjątkowo gęsty i pożywny żurek, pierogi z mięsem. Gospodarz schroniska wskazuje najbliższe miejsca (wiaty), pod którymi mając śpiwór mógłbym przekimać noc. Niewiadomą dla mnie jest to, jak daleko od schroniska się znajdują.

Fragment trasy za schroniskiem poprowadzony jest w poprzek porośniętego trawą zbocza. Żadnych pozostałości obecnej lub dawnej drogi w porośniętym trawą zboczu nie widać. Prowadzić będzie linia śladu w nawigacji. Są też wyraźne ślady w terenie. Ścieżka wydeptana w trawie przez kilkudziesięciu bikerów, którzy byli tu przede mną. Wracam na szlak graniczny i tutaj na trawiastej przełęczy nad doliną Białej Wody mija 2,5 doby od startu.

Powoli ściemnia się. Toczę się prowadzącą grzbietem drogą. Docieram do Przełęczy Gromadziej, a nieco dalej odnajduję dużą wiatę turystyczną na skraju miejscowości Obidza. Czas by wcześniej zakończyć kolejny męczący dzień zwłaszcza, że nie wiem, jak daleko znajduje się kolejna wiata. Ażurowa drewniana konstrukcja na przełęczy nie chroni przed wiatrem. Nieoceniona może okazać się jedynie w przypadku opadów. Rozkładam legowisko na drewnianym stole i szybko zasypiam. Nieosłonięte drzewami miejsce sprawia, że śpię tak jakby w przeciągu. Przydaje się buff, zakładany dotychczas jedynie podczas wizyt w sklepach.

Natura budzi mnie przed świtem (3:00). Z doświadczenia wiem, że kiedy robi się zimno nie ma co odkładać pobudki na później. Lepiej wstać, w momencie kiedy organizm zachował chociaż odrobinę ciepła. Tuż przed świtem będzie już tylko zimniej. Pakuję się i ruszam na trasę.

Nie mija nawet pól godziny kiedy zaczyna padać. Przecież do porannych opadów powinienem się już przyzwyczaić. Zbyt daleko odjechałem żeby wracać na przełęcz. Przebieram się i prowadzę rower pod wzniesienie. Mam szczęście. Wkrótce ukazuje się wysoka drewniana wieża o której wspominał gospodarz schroniska pod Durbaszką. Tuż obok niej znajduje się niewielka wiata. To miejsce to Eliaszówka - najwyższy szczyt pokonywanego właśnie grzbietu i tej części Beskidu Sądeckiego.

Deszcz i błotnisty nocny zjazd to nie jest najlepsze polączenie. Postanawiam przeczekać do momentu gdy się rozwidni. Kładę się na kolejną godzinkę snu. Opady mijają równie nagle jak się pojawiły. Na początkowym stromym i błotnistym odcinku sprowadzam rower. Szczęśliwie dalej mogę już wsiąść na rower. Robi się mniej stromo i mniej ślisko, glinę zastępują szutry. Wreszcie wyłożona dziurkowanymi betonowymi płytami droga, która doprowadza do pierwszych zabudowań i uliczek miasta.

Wkrótce jadę jedną z głównych ulic Piwnicznej. Uzupełniam wodę ze źródełka. Zatrzymuję się przed delikatesami okupowanymi przez grupkę uczestników Carpatii. Wielu z nich musiało nocować w mieście. Robię większe zakupy na dalszą część dzisiejszego dnia i na obfite śniadanie przed sklepem. Najedzony i zaprowiantowany mogę pozostawić za sobą zdrojowe miasteczko. Chwilę po tym jak opuszczam nadpopradzkie bulwary mija 3 doba zmagania się z trasą.

Statystyka (III doba)
Dystans - 124,8 km
Przewyższenie - 2.800 m
Czas jazdy - 13:06
Postoje - 10:54
V śr. - 9,53 km/godz.
V max. - 54,6 km/godz.

Statystyka (I-III doba)
Dystans - 343,4 km
Przewyższenie - 9.850 m
Czas jazdy - 44:55
Postoje - 27:05
V śr. - 7,65 km/godz.
V max. - 65,3 km/godz.
.

.

Czwarta doba (Beskid Sądecki, Beskid Niski)

Czwartš dobę jazdy zaczynam od podjazdu na kolejny górski grzbiet. W kierunku położonych wyżej zabudowań prowadzi asfaltowa droga a później betonowe płyty. Próbuję wjechać tak daleko jak tylko się da. Kiedy robi się zbyt stromo prowadzę rower. W ten sposób dostaje się niemal na grzbiet pasma Jaworzyny w Beskidzie Sądeckim. Grzbiet który doprowadzi mnie aż do Krynicy.

Do tego, że pozdrawiają napotkani turyści zaczynam się przyzwyczajać. Kiedy powodzenia życzy mieszkająca wysoko powyżej doliny kobieta jest miłym zaskoczeniem. Jadący z przodu zawodnicy (być może gadatliwy pirzu) robią tu dobrą robotę. Opowiadając o tym co tutaj robimy najlepiej reklamują imprezę.

Po ciężkim wypychu kiedy opanowuje mnie już lekkie zniechęcenie nadchodzi SMS motywujący od Piotra:

Dobrze Ci idzie!
Niedlugo z gorki a dalej już plasko :) [18/08/2020 09:45]

Nie bardzo wierzę w to, że będzie PŁASKO ale pomaga. Wyzwala we mnie nowe pokłady możliwości. Być może dlatego, że zbiega się z faktem że najbardziej stromy wypych już się kończy. Trasa robi się bardziej przejezdna. Zjeżdżam, podjeżdżam. Gdy się nie da pcham rower. Tak aż do Hali Łabowskiej i stojącego tuż obok budynku schroniska.

Zastanawiam się nad herbatką, pochłaniając kolejną kanapkę. Gawędzę z chłopakami wędrującymi z plecakami. Okazuje się, że ich cel jest nieco podobny do naszego. Również zaczęli wędrówkę w Ustroniu a zamierzają pokonać cały liczący prawie 500 km i ponad 20.000 m przewyższeń Główny Szlak Beskidzki. My często na ten szlak wjeżdżamy ale równie często z niego zjeżdżamy lub omijamy najbardziej eksponowane, nierowerowe szczyty trawersując je. Życzymy sobie powodzenia i ruszam dalej.

Tak dla porządku warto przypomnieć że ustanowiony w tym roku rekord przebiegnięcia GSB bez wsparcia z zewnątrz wynosi 107 godz. 25 min. Myślę, że najlepsi ultramaratończycy biegowi nie mieliby problemu z pokonaniem w lepszym od wielu rowerzystów czasie trasy Carpatia Divide. Skoro można wystartować na Carpatii na hulajnodze (lub w jeansach) to chyba nie ma przeciwskazań regulaminowych dla startu piechurów. Może wkrótce znajdzie się śmiałek, który pokona ją pieszo.

Długi sen. Przyjemny poranek. Rozległe górskie widoki. Niemal w całości przejezdna trasa. Wszystko to wpływa na poprawienie humoru. Najważniejsze, że do mety jest już coraz bliżej. Przepełnia mnie euforia większa niż kiedykolwiek później. Już wiem, jestem o tym przekonany, że ukończę tegoroczną imprezę. Cóż, być może jednak o wszystkim jeszcze nie wiem. Pewność będzie dopiero wtedy gdy zatrzymam się przed wiatą na polanie w Mucznem.

Nie będzie planowanego postoju i posiłku w schronisku na Jaworzynie Krynickiej. Odrzuca mnie widok wszechobecnej komercji. Nie tak sobie wyobrażałem to miejsce. Nie tak wyglądało to miejsce w dawnych czasach gdy często wędrowałem po górach.

Zjazd do miasta. Krynica jest 100 lat za murzynami tzn. za Piwniczną. Próżno tu szukać prowadzących w dół utwardzonych dróg (może i dobrze). Zjeżdżając staram się nie szarżować, przecież celem jest osiągnięcie mety a nie czas w jakim to osiągnę. Nie zatrzymując się pokonuję uliczki Krynicy. Godziny południowe sprawiają, że ewentualny posiłek i zakupy w sklepie mogę odłożyć na później. Nie bardzo widzę swoją wizytę w jednej z wypełnionych odświętnie ubranymi gośćmi jadłodajni po trzech dniach jazdy w tych samych ciuchach. Zapach łódzkiego menela dociera nawet do mnie.

Wspinam się w kierunku położonej obok miasteczka góry Huzary. Tak bardzo przywiązuję się do tej nazwy i nie zauważam, że mój ślad omija to wzniesienie. Powrót i ponowna wtopa, gdy ślad skręca w zarośniętą ścieżkę. W orientacji nie pomagają mylące, odciśnięte w błocie, ślady zawodników, którzy tak jak ja nie zauważyli wcześniejszej ścieżki. Kiepska nawigacja napotkanego bikera nie pozwala mu na precyzyjne namierzenie ścieżki. W moim Etrexie wszystko jest bardziej oczywiste.

Zjeżdżamy drogą prowadzącą doliną rzeczki wielokrotnie ją przekraczając. To jedynie przedsmak brodów jakie czekają na dalszej części trasy przez Beskid Niski i Bieszczady. Pogoda się zmienia z nadchodzącej chmurki pada a po chwili leje deszcz. Zjeżdżam do szosy z Mochnaczki do Tylicza. Ta droga wyznacza granicę oddzielającą Beskid Niski od Beskidu Sądeckiego. Na chwilę zatrzymuję się pod okapem jakiejś opuszczonej chałupy.

To nie jest najpewniejsze schronienie. Ponieważ nie widzę w pobliżu żadnej wiaty nie pozostaje nic innego tylko ruszyć dalej. Nie widać szansy by szybko przestało padać. Nie po to tu przyjechałem, żeby wystawać pod przeciekającym okapem. Poza kurtką chroniącą przed deszczem, wyciągam plastikowy obrus. By chronić spodnie przed przemoczeniem, pochylony ruszam pieszo w górę ułożoną z betonowych płyt drogą. Niby to boczna droga ale można tu spotkać nawet potężnego TIR-a. Zjazd (już w siodle) doprowadza mnie do miejscowości Izby. Obok leśniczówki mam wreszcie autobusową wiatę skutecznie chroniącą przed deszczem. Czas spędzony pod wiatą warto wykorzystać na posiłek. Pół godziny odpoczynku. Wiatr przegania deszczowe chmury i opady mijają równie gwałtownie jak się zaczęły. W sumie padało ok 1,5 godziny ale nie był to czas całkowicie stracony.

Przede mną (chyba) typowa bo niemal płaska gruntowa droga wzdłuż rzeki. Jedzie się bez problemu, chociaż nieustannie trzeba omijać wypełnione wodą zagłębienia. Ze stojącego dalej kampera wychyla się kobieca postać proponując kawę. Turystka? Kibicka? Ooops! Jestem tak zakręcony, że w pierwszej chwili nie rozpoznaję wielokrotnie już widzianej na trasie Grażynki, żony reportera Carpatia Divide. Kawy w czasie ultramaratonów nie pijam. jednak jak tu odrzucić propozycję kobiety. Popijam kawę i opowiadam swoje dotychczasowe przeboje z przerzutką. Kiedy to samo mam powtórzyć już przed kamerą nie idzie to już tak składnie. Uczestników zawodów jest tutaj więcej. Dwóch śpi w znajdującej się po przeciwnej stronie drogi cerkiewce. Na widok cerkiewki doznaję olśnienia. Przecież ja tu już bylem. Znam to miejsce z zawodów na orientację Hawrań. Kilkaset metrów dalej znajdował się punkt kontrolny.


To mogło być wszędzie. Tu Zawadka Rymanowska w Beskidzie Niskiem (fot. Edi)


Zatrzymuję się tutaj tylko na chwilę potrzebną by wypić kawę i chwilę porozmawiać. Pogoda jest sprzyjająca, więc warto ją maksymalnie wykorzystać. Na trasie było wystarczająco przymusowych postojów. Kolejny cel to słowacka wioska Cigelka i powrót na polską stronę do Wysowej. Od granicy dzieli mnie niewielki grzbiet i przełęcz Puławskiego. Nazwę miejscowości można zapomnieć (ach ta skleroza) widoku łąk prowadzących w górę w kierunku granicy nie sposób pomylić z innym miejscem. Przez tę wieś i graniczną przełęcz jechałem podczas innego rajdu rozgrywanego w tych okolicach czyli Mordownika. Wtedy podjazd pokonywałem w upale, teraz temperatury do jazdy są bardziej sprzyjające. Jeszcze krótki szybki zjazd i jestem na ulicach uzdrowiska. Podstawowe pytanie które muszę zadać przechodzącym turystom. Gdzie jest najbliższy sklep?

Jadąc w kierunku sklepu kątem oka rzuca mi się napis Bar u Tomasza. Nie będę wybrzydzał. Jedzenie na ultramaratonie to podstawa. Wybieram herbatę, barszcz z uszkami i (chyba) filet z kurczaka. Pierwsze podejście do poszukiwań sklepu nieudane. Robię rundkę po centrum kurortu z przekonaniem, że niejeden sklep się tutaj musi znajdować. Nic z tych rzeczy. Zamiast sklepów jest tutaj mnóstwo przybytków serwujących żywność wysoko przetworzoną. Jedyne dwa sklepy znajdują się przy głównej drodze. Równie zadziwiający jest brak bankomatu. Po licznych płatnościach gotówkowych w portfelu pozostaje zaledwie 40 złotych. Trochę mało by zapuszczać się na zadupia wschodniej części beskidów.

Najedzony i zaaprowizowany ruszam na dalszą trasę przez Beskid Niski. Mijam kolejne miejscowości Regietów, Smerekowiec, Gładyszów. Mija 3,5 doby od startu. W nogach mam 400 km, co oznacza, że pokonałem prawie 2/3 trasy. Co musiałoby się stać żebym nie ukończył tego maratonu? Nagle na moich oczach gaśnie ekran w nawigacji i znika mapa ze śladem. Wszelkie próby ponownego uruchomienia wyświetlacza kończą się niepowodzeniem. Garmin działa, co można stwierdzić po wydawanych przy naciskaniu klawiszy dźwiękach jednak ekran pozostaje czarny. Jak pokonać ponad 200 km dzielących mnie od mety bez nawigacji?

Dzwonię do żony z prośbą o wskazówki. Później do Piotrka, jednego z kartografów aktualizujących mapy dla wydawnictwa Compass. Utrudnieniem jest fakt, że nawet nie wiem dokładnie w którym miejscu aktualnie się znajduję, a dane na wirtualnej mapie nie są aktualizowane na bieżąco. Podobno jestem teraz na tym łatwiejszym orientacyjnie fragmencie trasy. Łatwiejszym to nie znaczy, że bezproblemowym. Na początek dostaję instrukcję na pokonanie odcinka trasy aż do Krempnej (ok. 30 km). Więcej i tak nie jestem w stanie spamiętać. Gdyby się ściśle trzymać pkt 2 regulaminu, pomoc w nawigacji można by podciągnąć pod niedozwoloną pomoc z zewnątrz. Tylko, że ta pomoc nie daje mi przewagi nad normalnie nawigującymi zawodnikami a z trudem pozwala utrzymać się na trasie.

Zatrzymuję się na chwilę pod turystyczną wiatą obok skrzyżowania drogi dochodzącej z Gładyszowa z tą prowadzącą w kierunku miejscowości Krzywe. Nasilający się deszcz uziemia mnie tu aż do rana. Może i dobrze. Na dzisiaj mam dosyć wrażeń. Bezpieczniej będzie wirtualną nawigację pozostawić do czasu gdy znów będzie widno. Tym razem przezornie owijam się folią NRC a dopiero później przykrywam lekkim śpiworem. W tym miejscu spędzam prawie 10 godzin.

Wreszcie udaje mi się ogarnąć i ruszyć dalej. Z niepokojem spoglądam na licznik i na lewą stronę drogi. Który z odchodzących w bok szutrów stanowi dojazd do pół i łąk, a który jest początkiem tej właściwej drogi? Czarne. Jasionka. Mam szczęście. Kiedy niezdecydowany zatrzymuję się na poboczu mija mnie jeden z zawodników z południa. Czech/Słowak? Nie pozostaje nic innego jak ruszyć w jego ślady.

Prowadząca pomiędzy polami i łąkami gruntowa droga doprowadza nas do krajowej 992. Zgodnie z telefoniczną instrukcją i drogowskazami w Ożennej, skręcam w kierunku Krempnej. Na początek sztywny podjazd na którym napotkanego zawodnika pozostawiam daleko z tyłu. Dalej przez tereny Magurskiego Parku Narodowego prowadzi droga o ograniczonym ruchu samochodów z równym, dopiero co położonym asfaltem. Dziesięciokilometrowy zjazd po takiej drodze to prawdziwa przyjemność. Pod koniec zjazdu mija 4 doba.

Statystyka (IV doba)
Dystans - 109,6 km
Przewyższenie - 2.600 m
Czas jazdy - 12:13
Postoje - 11:47
V śr. - 8,97 km/godz.
V max. - 47,8 km/godz.

Statystyka (I-IV doba)
Dystans - 453,0 km
Przewyższenie - 12.450 m
Czas jazdy - 57:07
Postoje - 38:53
V śr. - 7,93 km/godz.
V max. - 65,3 km/godz.
.

.

Piąta doba (Beskid Niski c.d., Bieszczady)

Na początek dnia/doby końcówka szybkiego zjazdu do Krempnej - niewielkiej podkarpackiej wioski stanowiącej siedzibę gminy. O tym, że mógłbym tu znaleźć bankomat nawet nie marzę. Okazuje się, że nie muszę go nawet szukać. Najbardziej pożądany obiekt jest widoczny z głównego skrzyżowania na którym się zatrzymałem. Telefon po dalsze instrukcje i skręcam w kierunku miejscowości Myscowa. Tu dopada mnie niedoskonałość telefonicznej nawigacji. W Myscowej jadąc główną drogą skręcam na północ. Czy to jest dobry wybór? Kolejny telefon i wracam na gorszą gruntową drogę wzdłuż potoku Kaczalnik.

Opuszczam dolinkę i zagłębiam się w las. Na podjeździe ukazuje się najbardziej oczekiwany widok - plecy jadącego z przodu zawodnika. Mam nadzieję, że moje problemy nawigacyjne się kończą. Dołączam do Krzyśka Dąbrowskiego. Jest osłabiony przez problemy żołądkowe. Nie jestem w stanie pomóc. Po kilku kilometrach na kolejnym ciężkim podjeździe rozstajemy się.

Jadę wznoszącą się stromo, świeżo wyremontowaną szutrówką. W konsternację wprawia mnie widok zjeżdżającej z góry niewiasty z numerem z przodu roweru. Co tu jest grane? Szybko wszystko się wyjaśnia. Nasza trasa gdzieś tutaj opuszcza główną drogę. Zatrzymujemy się by wspólne ustalić gdzie trzeba dalej jechać. Licznik Garmina nie nadaje się do precyzyjnej nawigacji. Edyta, bo tak ma na imię nieznana wcześniej dziewczyna, odpala aplikację Locus w telefonie. Porównując ślady w obu urządzeniach ustalamy że trudno rozpoznawalna droga obok szutru jest naszą trasą. Przez kilkadziesiąt metrów jedziemy niemal równolegle do nowej szutrówki. Pojawiają się oznaczenia szlaku pieszego. Bez nawigacji (a raczej z wirtualną telefoniczną nawigacją) udało mi się przejechać 50 kilometrów. Tutaj, bez realnej pomocy nie miałbym żadnych szans.


Moj dobry duszek (selfie dla Krystiana)


Mam szczęście. Opatrzność nade mną czuwa zsyłając (jak by nie było z góry) dobrego duszka. Szybkość z jaką Edi pokonuje podjazdy i zjazdy jak najbardziej mi odpowiada. Przy podobnym nachyleniu drogi zsiadamy i prowadzimy rowery. Na mniej wymagających fragmentach trasy jest czas na długie rozmowy. Wkrótce ustalamy, że chociaż się do tej pory nie spotkaliśmy, naszym wspólnym znajomym jest Krystian również startujący w Carpatii. Ściśle biorąc to on już swój przejazd zakończył zajmując 2 pozycję. Dla udokumentowania spotkania wkrótce dostaje nasze selfie. Od początku nieoczekiwanego spotkania przychodzi mi do głowy tradycyjne rowerowe powiedzenie "... oraz że Cię nie opuszczę aż do mety". Oczywiście nie wypowiem tego głośno ponieważ wszystko jeszcze na tej trasie może się zdarzyć. Do mety pozostało ok. 175 km.

Na skraju wsi Lubawka trafiamy na sklep. Warto zatrzymać się, zaopatrzyć w świeże pieczywo oraz uzupełnić zapasy jedzenia i picia. Dla właścicielki sklep to całe jej życie. Moglibyśmy zrobić tu zakupy nawet w niedzielę. Okazuje się, że nawet mój przyjazd nie jest dla niej zaskoczeniem. Ktoś 20 minut wcześniej pytał się o rowerzystę w jeansach. Jedynym, który przychodzi mi do głowy to Paweł. Szybko znajdują się dla nas krzesła. Wygodnie siedząc możemy w tym miejscu, w otoczeniu wszechobecnych kwiatów zjeść późne śniadanie. Moje menu na trasie. Pieczywo uzupełniam pasztetem, smalcem lub dżemem. Do picia biorę niegazowaną wodę oraz karton zagęszczonego soku z Tymbarka (czarna porzeczka, jabłko itp). Wszystko uzupełnia czekolada i inne słodycze zabrane na trasę z domu.


Lubcza. Śniadanie w kwiatach (fot. Edi)


Przed nami cały przegląd tutejszych dróg: asfalty, szutry, gruntowe drogi. Płaskie doliny rzek i niewymagające szczególnego napinania i prowadzenia roweru podjazdy rzez porośnięte lasami grzbiety. Wreszcie to co lubię najbardziej - szalone zjazdy. Ukryte w dolinach pomiędzy lasami mniejsze i większe, znane z dawnych pieszych wędrówek i nieznane miejscowości.

Jedziemy podmokłą drogą przez Polany Surowicze. Skutecznie udaje się ominąć zalane fragmenty tej drogi. Zatrzymujemy się na brzegu, nad dość szerokim w tym miejscu Wisłokiem. Ślad niewątpliwie prowadzi na drugi jego brzeg. Zdejmuję buty i przechodząc na drugi brzeg nieustannie łapę równowagę na wbijających się w stopy kamieniach. Edi nie bawi się w takie szczegóły i wchodzi w butach co przy panujących warunkach było z pewnością lepszym wariantem. Nie ma tragedii, pomimo opadów poziom wody utrzymuje się w stanach średnich. Woda nie sięga nawet kolan. Brody na trasie przejazdu spotkamy jeszcze wielokrotnie. Wszystkie wyłożone betonowymi płytami, więc niezależnie od szerokości i głębokości możliwe do pokonania bez zsiadania z roweru. Forsowanie słabo wypełnionego wodą Sanu zostało nam przez organizatora oszczędzone.


Wisłok. Forsowanie rzeki (fot. Edi)


Ostani podjazd i zjeżdżamy do Komańczy największej miejscowości pomiędzy Beskidem Niskim i Bieszczadami. To ostatnia szansa, żeby spożyć gorący posiłek. Po konsultacji z napotkaną na przystanku kobietą wiadomo, że wybór mamy niewielki. Obiad u sióstr lub powrót do miniętej chwilę wcześniej Kuźni Łemkowskiej. Wracamy. Wybór jest ubogi, pierogi lub naleśniki. Jest jeszcze chleb ze smalcem. Nie ma co wybrzydzać. Wybieramy z tego co jest. W Komańczy robi się tłoczno. Biegnącą obok drogą przemykają kolejni zawodnicy. Wielu z nich skręca na posiłek inni szukają noclegu.


Na trasie robi się tłoczno (fot. Edi)


Kończy się godzinna przerwa na obiad. Czas na decyzję. Dołącza do nas Patryk znajomy orientalista. Jechać czy szukać noclegu? Z jednej strony godzina 17 jest zbyt wczesna na nocleg. Z drugiej, od kolejnej miejscowości i możliwości noclegu w Cisnej dzieli nas nieco ponad 30 km i potężne wzniesienie. Do mety w Bieszczadach pozostało ok. 100 km. Nie bez znczenia jest fakt, że jadąc do Cisnej pozostawimy za sobą wszystkich, którzy wybrali nocleg w Komańczy. Dla mnie wybór jest oczywisty ale czekam na decyzję tych którzy mogą nawigować. Telefon do przyjaciela? Wyjaśnienia Krystiana tylko w niewielkim stopniu rozjaśniają sprawę. Inaczej ocenia trasę mistrz, inaczej przeciętny zawodnik.

Decyzja zapada po mojej myśli. Nie nocujemy w Komańczy ale napieramy tak długo aż nie dotrzemy do kolejnej miejscowości. Telefoniczna próba zarezerwowania noclegu w Cisnej kończy się niepowodzeniem. Turystow w górach jest teraz wyjątkowo dużo. Nie ma się co przejmować, o nocleg będziemy się martwili na miejscu. Plan awaryjny to jakaś wiata na polu namiotowym. Początkowo w trójkę ruszamy na trasę. Do mety pozostaje jedynie część maratonu prowadząca przez Bieszczady, a przed nami rozległy grzbiet Wołosania z przyległościami.


Pada. W budynku obok czeka ciepłe łóżeczko. A my za chwilę ruszymy pod Wołosań. (fot. Edi)


Jeszcze na asfaltowym podjeździe ściemnia się. Po chwili ciemna chmura nasuwa się nad dolinę i zaczyna padać. Pod autobusową wiatą próbujemy przeczekać opady. Czy to tylko przejściowe zjawisko czy padać zamierza przez calą noc? Z nadzieją spoglądam na sąsiedni budynek z informacją o noclegach. Decyzja ogółu jest inna. Jeszcze przed całkowitym zakończeniem opadów ruszamy pod górę. Za chwilę nie będzie już odwrotu, a najbliższy nocleg możliwy dopiero po zjeździe w dolinę. Mija 4,5 doby od startu.

Wkrótce asfalt się kończy. Wjeżdżamy błotnistą po deszczu ścieżką. Gdy jest zbyt stromo prowadzimy rowery. Szybko ściemnia się. Na zboczu migają czółówki idących z przodu zawodników. Skład grupy pokonującej nocą rozległy grzbiet Wołosania wzrasta do 5 osób. Cały czas przemieszczamy się wąską nie dostatecznie przedeptaną ścieżką. Pomimo, że szczyt znajduje się pomiędzy dwoma znanymi turystycznymi miejscowościami, zwykli niedzielni turyści rzadko zapuszczają się na jego zbocza. Uciążliwej wędrówki nie wynagradzają na szycie rozległe widoki. Tu wszędzie rośnie gęsty las potęgujący wrażenie dzikości i odosobnienia tego miejsca.

Jedziemy, ale coraz częściej, nawet na bardziej płaskich odcinkach prowadzimy rowery. Jest czas na rozmowy. Coraz częściej idziemy gęsiego i na długi czas zapada zupełna cisza. Czy taka cisza jest zgodna z zasadami poruszania się nocą po lesie w którym grasują stada niedźwiedzi? Niedźwiedzi? Jakich znowu niedźwiedzi? Jak widać chociażby po uczestnikach Carpatii, karpackie niedźwiedzie są mocno przereklamowane. Każdy o nich słyszał ale nikt ich nie spotkał.

Mam wrażenie, że grzbiet nie ma końca. Co pewien czas nadzieję daje kolejny zjazd. To złudna nadzieja oznaczająca tylko, że minęliśmy jeden z pomniejszych szczytów. W końcu Edi sygnalizuje, że na wykresie wysokościowym w jej Garminie pojawią się zieleń. Czyżby szczyt który za chwilę osiągniemy to Wołosań? Jest kilkanaście minut po 21. Przed nami być może równie upierdliwy zjazd.

Nocny zjazd błotnistą ścieżką to wątpliwa przyjemność. Czasami nawet najbardziej zatwardziali wśród nas rowerzyści prowadzą rower. Kiedy rozpoczną się zapowiadane single "singletrack pod Honem"? Gdzie jest tytułowy szczyt o nazwie HON? Wszystko czeka na nas o wiele niżej. Pomimo, że jedziemy wyraźną ścieżką, kilku z moich towarzyszy sygnalizuje nieznaczne zboczenie ze śladu. Właściwa trasa prowadzi niemal równolegle do naszej ścieżki. Konsernacja. Przecież żadnej, nawet najmniej wyraźnej odchodzącej w bok ścieżki nie spotkaliśmy. Dwie osoby ruszają pieszo przez zarośnięty las na poszukiwania. Odnajdują utwardzony rowerowy singiel. Aby znaleźć jej początek musimy się wrócić kilkadziesiąt metrów do góry. Poszukiwania zajmują nam prawie pół godziny.

Niektórzy cieszą się z szalonego zjazdu. Ja męczę się na każdym zakręcie zostając daleko z tyłu. Zatrzymuję się, żeby wymienić zdychający akumulatorek w czołówce. Włączony na 100% Convoy dostatecznie oświetlający ścieżkę pomaga. Pozwala zjeżdżać bezpiecznie i na tyle szybko by inni nie musieli czekać. Wypadamy wprost na asfaltową drogą. Mijamy licznie zaparkowane samochody. Nikt nie zwrócił uwagi, że minęliśmy bacówkę pod Honem, a więc jedno z miejsc w którym moglibyśmy szukać noclegu.

Konsultacja z napotkanymi turystami. Podjazd do schroniska czy pole namiotowe? Jazda w dół wydaje się oczywista. Portierka pola namiotowego nie chce (nie może) się zgodzić na nocleg pod jakąkolwiek wiatą. Odsyła na drugi koniec gdzie chyba urzędują studenci. Tutejsza szefowa nie daje się długo przekonywać. Wskazuje szopę/drewutnię na brzegu Sanu. Tuż obok są kibelki, prysznice z zimną wodą. Jest kuchnia z kuchenką na gaz. Z wszystkiego bez krempacji możemy korzystać.


Drewutnia i małżeńskie łoże dla 5 osób (fot. Edi)


Rozkładamy długie drewniane ławki składowane pod szopą. Powstaje legowisko na którym swobodnie mieści się 5 osób. Godz. 5. Dzwonią jednocześnie prawie wszystkie budziki w telefonach. Pobudka jednak przedłuża się. Słysząc szum wody mam nadzieję, że to dźwięki spowodowane przez deszcz, a nie przepływający tuż obok San.

Przed 6 ruszamy na ostatni odcinek trasy. Od mety dzieli nas nieco ponad 70 km. Przejedziemy ją w składzie jaki uformował się podczas podjazdu pod Wołosań. Dzisiaj etap przyjaźni. Wszystko co mogliśmy wywalczyć zrobiliśmy już decydując się na nocny przemarsz z Komańczy do Cisnej. Teraz praktycznie nie mamy szans nikogo wyprzedzić, a jednocześnie nikt kto wystartuje rano z Komańczy nie ma szans dotrzeć na metę przed nami. I tak najważniejsze jest ukończenie zawodów w Mucznem, a nie miejsce czy czas w jakim to osiągniemy. Pięcioosobowy skład jest dość egzotyczny: starszy facet w jeansach, gość z kontuzją kolana, inny z kontuzja roweru (urwana linka przerzutki), początkująca bikerka i jeden normalny ale bardziej ceniący towarzystwo od możliwości uzyskania na mecie o kilka godzin lepszego czasu. Przegląd uczestników godny miana Polskiego Kolarstwa Przygodowego.


Pięcioro wspaniałych - Jan (Czech), Damian, Wiki, Patryk, Edi



Bez komentarza (fot. Edi)


Wkrótce zatrzymujemy się w miejscowości Smerek. Któż by się oparł na widok otwartego sklepu. Zakupy. Śniadanie. Przed sklepem koczuje już Paweł. Naszą rywalizację traktuje bardzo poważnie. Jest tak przerażony moim widokiem, że szybko rusza na trasę. Jeżeli chce ze mną wygrać a sprawia wrażenie, że jest to jego główny cel musi odrobi dzielące nas na starcie 20 minut. W klasyfikacji wyprzedzi mnie o 2 pozycje i 2 minut. Na rewanż będę miał szansę już za miesiąc podczas szosowego MRDP Wschód. Przed sklepem mija 5 doba od startu.

Statystyka (V doba)
Dystans - 139,4 km
Przewyższenie - 2.850 m
Czas jazdy - 14:48
Postoje - 9:12
V śr. - 9,40 km/godz.
V max. - 59,9 km/godz.

Statystyka (I-V doba)
Dystans - 592,4 km
Przewyższenie - 15.300 m
Czas jazdy - 71:55
Postoje - 48:05
V śr. - 9,12 km/godz.
V max. - 65,3 km/godz.
.

.

Szósta doba (Bieszczady c.d.)

W końcówce czeka nas dużo szutrowych i asfaltowych dróg. Dużo jazdy a niewiele wypychów (przynajmniej tak mi się wydaje). Jadąc wzdłuż Wetliny pokonujemy kolejne coraz głębsze brody na dopływach tej rzeki. Szczęśliwie dno każdej rzeczki wyłożone jest betonowymi płytami. W najgłębszych miejscach woda sięga butów. Jeżeli uda się przejechać bez pedałowania buty pozostają suche. Nawet droga nad Sanem, którą źle zapamiętałem z ubiegłego roku nie okazuje się taka straszna. Meandrujący San i "meandrująca" droga nad rzeką. Zjazdy i podjazdy. Zmienna, kiedyś chyba nawet asfaltowa nawierzchnia. Na wysokiej skarpie zatrzymujemy się na chwilę odpoczynku i na pamiątkową fotkę.

Ostatni szybki zjazd na rzekę. Wydaje się, że najgorsze mamy już za sobą. Chyba nikt nie zna na tyle dobrze trasy żeby powiedzieć, że schody zaczynają się nieco dalej. Mostem wracamy na zachodni brzeg Sanu i skręcamy w biegnący lasem szlak pieszy. Robi się coraz stromiej, coraz bardziej błotniście. Przed nami (a jednak) długi i uciążliwy wypych.

W samo południe meldujemy się na szczycie. Nagrody w postaci rozległego widoku na porośniętym lasem Dwernik Kamieniu niestety nie ma. Widok nie jest najważniejszy. Rozpiera mnie radość. Na twarzy pojawia się uśmiech. Ten szczyt to taka wisienka na torcie Carpatii. Stąd już nie można nie dotrzeć na metę. Pawdopodobieństwo takiego przypadku spada do możliwości trafienia 6 w totku. Od mety dzieli nas tylko zjazd do Nasicznego i objazd pierwotnej trasy asfaltowymi drogami. Tym razem powodem nie są zakazy ale stan leśnej drogi. Mięsiste błoto, pozostałość po działalności cieżkiego sprzętu. O stanie nie dającej się ominąć drogi opowiada na mecie Olo. Można też zobaczyć na zdjęciach jak wyglądał po pokonaniu tego odcinka.

Nie chcąc zmniejszać w wyraźny sposób prawdopodobieństwa ukończenia maratonu na wielu stromiznach i błotnistych odcinkach zjazdu prowadzę rower. Ścieżka jest mocno oblegana przez turystów. Mijam rodziny i hordy dzieciaków. Czyżby to pozytywny efekt programu "500+" i bonu turystycznego?

Po zjeździe panowie (do ktorych też się zaliczam) urządzają sobie szosowe szaleństwo. Mocno naciskając na pedały dopiero teraz czuję, że mam mięśnie. Mięśnie zmęczone i bolące po 5 dniach jazdy i prowadzenia roweru. Jeszcze tylko dłużący się podjazd z obwodnicy bieszczadzkiej do Mucznego i meldujemy się na mecie.

Pomimo kłód jakie los rzuca mi pod nogi. Pokonuję 50 km bez przerzutki i taką samą odległość bez nawigacji. Uzyskuję czas 126:46 czyli mieszczę się w zalożonym przed startem 6 dniowym minimum. Taki czas wystarcza do zajęcia miejsca 61 i znalezienia się w gronie 1/3 najlepszych zawodników. Jednocześnie zostaję najstarszym finiszerem. Podczas pierwszej edycji CD podobny dystanns pokonałem niemal w identycznym czasie (126:37). Tylko wtedy od Szczawnicy pojechałem asfaltami.

Czy lektura relacji dostatecznie Was zniechęciła? Czy fakt, że ponad 10% trasy, czyli ponad 60 km stanowiło pchanie, ciągnięcie lub prowadzenie roweru Was nie odstrasza? Jeżeli zdecydowaliście się na start w kolejnej edycji, zastanówcie się. Jeszcze nie jest za późno. To nie jest "niedzielna wycieczka" jaką być może poznaliście biorąc udział w Wisła1200 lub Pomorska500.



Razem z Pawłem ma mecie (fot. pirzu)


Statystyka (VI doba - 6:46h)
Dystans - 59,8 km
Przewyższenie - 1.300 m
Czas jazdy - 5:42
Postoje - 1:04
V śr. - 10,49 km/godz.
V max. - 52,9 km/godz.

Statystyka (całość)
Dystans - 652,2 km
Przewyższenie - 1.300 m
Czas trasy - 126:46
Czas jazdy - 77:34
Postoje - 49:12
V śr. - 8,41 km/godz.
V max. - 65,3 km/godz.
.

.

PS. Po dotarciu na metę (a może już dużo wcześniej) moje nastroje diametralnie się zmieniają. KOCHAM GÓRY. Po dwóch tygodniach wybiorę się na orientacyjny rajd Mordownik z bazą w Zawoi. TRZECIEJ PRÓBY NIE BĘDZIE? NIGDY? Nidy nie mów nigdy. Jeżeli ktoś pozbawi mnie tytułu najstarszego finiszera? Panie! Panowie! Do pokonania liczba 66. Kto da więcej?

trasa na RWGPS



Zrobiłem to!!! (fot. Olo CD)


Najmłodszy, najstarszy i sprawca całego zamieszania (fot. CD)


Powrót PKP. Unikalne zdjęcie bez jeansów (fot. LKRISS)


Krzysztof Wiktorowski (wiki) - nr 90
e-mail: wiki256@gmail.com

powrót