Bałtyk-Bieszczady solo

czyli nieco dłuższa czasówka

Świnoujście-Ustrzyki Górne - 21-24 sierpnia 2010 r.

(relacja)

relacje z innych imprez
powrót

Smród, hałas, kolumny TIR-ów jadące w dzień i w nocy przez 24 godziny na dobę. To najsilniejsze (niestety negatywne) wspomnienia jakie pozostały po pierwszym starcie na trasie Świnoujście-Ustrzyki. Dużo czasu musi upłynąć, by ze zdecydowanego nie, nigdy więcej przyszła pokusa - a może jednak. Ta myśl jak kropla drążąca skałę zmienia moje nastawienie. Nie sposób nie wspomnieć tutaj o głównym sprawcy tego, że ponownie przyjeżdżam do Świnoujścia - Zdzisławie Repsie, bo to on był tą pierwszą ale decydującą kropelką.

Pana Zdzisława poznaję, jak przystało na XXI wiek przez internet. Łączą nas wspólne zainteresowania. Ja od kilkunastu lat hoduję kaktusy. On również posiada kilka pięknie kwitnących okazów i zasięga w sprawie ich hodowli porad u "doświadczonego" kaktusiarza. Ja od kilku lat startuję w bardzo różnych zawodach rowerowych, których wspólnym mianownikiem jest długi i bardzo długi dystans. Zdzisiek rowerem marki "supermarket" jeździ po świeże bułeczki do najbliższego sklepu. Kiedyś po przeczytaniu mojej relacji z Imagisa (poprzednia nazwa maratonu Bałtyk-Bieszczady) rzuca propozycję nie do odrzucenia - dlaczego miałbyś nie wystartować raz jeszcze? Zdecydowanie odrzucam tę propozycję pamiętając to o czym napisałem na wstępie, ale wątpliwości zostały zasiane. Po kilku kolejnych mailach ustalamy, że wystartuję ale dopiero w 2010r. Odległy o kilka lat termin już tak bardzo nie przeraża, powoli oswajam i akceptuję ten pomysł.

Po kolejnych kilkunastu miesiącach mailowania, pan Zdzisław zaczyna startować, początkowo w zawodach MTB, w tym we wjeździe na Śnieżkę. Ten sposób spędzania czasu wciąga go na tyle, że kupuje rower z dużo wyższej półki. Nieśmiało wybiera się na któryś z szosowych supermaratonów, by w tym roku zdobyć Puchar Polski w swojej kategorii wiekowej po drodze wygrywając wszystkie maratony, w których wystartował. Ja niezmiennie pozostaję rowerowym turystą, który wystartuje w maratonie Bałtyk-Bieszczady.


Promem na start


Przygotowania

Wszystkie rowerowe plany w 2010 r. podporządkowuję dobremu przygotowaniu się do startu. Sezon 2009 kończę pod koniec grudnia 200 km maratonem na orientację Nocną Masakrą. Styczeń i luty jest, pomimo warunkach zimowych, jedynie trochę mniej intensywny. Później stopniowo zwiększam dystans treningów szosowych 100, 200, 300 km. Pomiędzy treningami musi się oczywiście znaleźć czas na starty w ulubionych maratonach na orientację. Przez miesiące poprzedzające imprezę udaje mi się pokonać 9.000 km. Należy tu wymienić dwukrotnie pokonane samotnie 300 km oraz start w 24 godzinnym orientacyjnym Grassorze, gdzie również pada bariera 300 km.

Czuję się dobrze przygotowany do startu chociaż nie jestem w stanie prognozować czy stać mnie na poprawienie wyniku sprzed 5 lat. Wtedy startowałem w grupie silnie napierającej do przodu i dopiero ostatnie 700 km pokonałem samotnie. Teraz na całym 1000 km dystansie mogę liczyć tylko na siebie.


Gotowy do startu



Rozgrzewka

Śpię nie najlepiej ale bez większego stresu jadę na start. W pierwszej edycji imprezy w 2005 r. zaledwie kilkunastu śmiałków stanęło na starcie bez pewności czy taki dystans jest możliwy do przejechania. Po 5 latach liczba uczestników wzrosła kilkukrotnie osiągając liczbę 74. Tylko nieoczekiwane zdarzenia losowe mogą sprawić, że ja lub którykolwiek z nich zakończy jazdę nie osiągając celu - mety w Ustrzykach.

Pogoda sprzyja zawodnikom. Wieje sprzyjający zachodni wiatr. Panuje przyjemna umiarkowana temperatura. Upalnie robi się dopiero podczas kilku południowych godzin. Kilkudniowe prognozy nie przewidują większych opadów.


Prosto ze startu honorowego przy promie w Świnoujściu na trasę rusza tandem. Później kolejno trzy 15 osobowe grupy i na koniec w odstępach jednominutowych ci, którzy postanowili zmierzyć się z wyzwaniem samotnie. Startuję gdzieś w środku tej grupy. Ruszam szybko ale staram się jechać spokojnie pamiętając, że sił musi wystarczyć na całym dystansie. Powoli rozkręcam się. Z wiatrem szybkość na równiutkiej nawierzchni przekracza 30 km/godz. Po 7-8 kilometrach ze zdziwieniem mijam startującego przede mną Oscara. Nie ma się co cieszyć do mety pozostało równe 1000 km. Wkrótce potem mnie z kolei mija startujący 5 minut później Jan Lipczyński zwycięzca MRDP.

Za Wolinem kończy się równiutki asfalt. Zjeżdżamy na boczny ale za to mniej oblężony odcinek trasy. Droga wije się we wszystkich możliwych kierunkach, pojawiają się charakterystyczne dla Pojezierza pagórki. Chociaż na mecie wiele osób narzeka na przeciwny na tym odcinku wiatr ja (jeszcze) tego nie zauważam.

Trwa nieustanne tasowanie się startujących zawodników. Jadę stosunkowo wolno ale bez zbędnych postojów. Mijam pojedynczych zawodników, inni jadący szybciej mijają mnie nawet kilkakrotnie, odpoczywając w międzyczasie na punktach kontrolnych lub zatrzymując się przed sklepami. Jeżeli tempo jazdy nie przekracza moich możliwości staram się trzymać w bezpiecznej (regulaminowej do kategorii solo) 100 metrowej odległości za mijającymi mnie bikerami.

Najważniejsze - podpis na liście (fot. Lucyna Nowak)


Po ponad 100 km mijam ponad 20 osobową grupkę "turystów", która zatrzymała się na poboczu w oczekiwaniu na zawodnika zmieniającego dętkę. Wbrew obawom nie doganiają mnie ani w drodze do najbliższego punktu w Drawsku Pomorskim ani nigdy później na trasie.

Płoty, Drawsko, Piła - sprawnie zaliczam kolejne punkty kontrolne. Obecność na PK ograniczam do bezwzględnego minimum. Podpisuję "listę obecności" uzupełniam wodę w bidonie, szybko pochłaniam to co trudno zabrać ze sobą w trasę (słodkie bułki, kanapki), wpycham do kieszeni koszulki wszystko co można spożyć w trakcie jazdy (banany i batony itp.)

Na tzw. duży punkt kontrolny (DPK) w Bydgoszczy (306 km) przyjeżdżam niemal dokładnie po 12 godzinach (12:04) od startu (w tym: czas jazdy 11:42, czas postojów 22 minuty), ze średnią 26 km/godz. Chata Skrzata w Kruszynie pod Bydgoszczą to najbardziej oblegany przez startujących punkt na trasie. Stawka jeszcze nie zdążyła się rozciągnąć, więc w ciągu kilkudziesięciu minut pobytu na punkcie spotykam większość startujących - tych którzy przyjechali znacznie wcześniej i tych nadjeżdżających z tyłu.

Po minimalnych postojach na dotychczasowych punktach przyszedł czas na nieco dłuższy, również ograniczony do niezbędnego minimum postój. Zamawiam i pochłaniam regularny obiad, uzupełniam płyny (nie tylko w bidonach), korzystam z toalety. Przede mną nocna jazda więc zakładam dodatkowe ciuchy. .... I w drogę.


Kryzys

Przyjemność jazdy leśnym odcinkiem drogi z Bydgoszczy do Torunia psują oślepiającymi światłami nie zawsze przyjaźnie nastawieni kierowcy. Widoczny na mapce dojazd do punktu w Toruniu w rzeczywistości nie jest taki oczywisty. Staram się wszelkimi siłami utrzymać kontakt wzrokowy z grupką zawodników skręcających z głównej drogi. Nawet jazda za znającymi miasto zawodnikami nie gwarantuje odnalezienia punktu kontrolnego. Ostatnie wątpliwości rozwiewa dopiero telefon do Organizatora. Powoli zapada noc. Narasta zmęczenie. Organizm broni się przed ponadnormatywnym (nawet dla mnie) wysiłkiem. Odczuwam bóle ramion, dłoni, kolan, głowy. Powoli skłonny jestem przyznać rację rodzinie i tym z moich znajomych, którzy uznają start na tak długim dystansie za głupotę.

Gdzieś na trasie (fot. Małgorzata Bielenis)


Najgorsze przychodzi nad ranem. Nie dającą się opanować senność próbuję zwalczać drzemiąc kilkakrotnie oparty o bagażnik na przystankach PKS-u. Kilkuminutowe drzemki pomagają ale na krótko. Nieczuły pozostaję na wpływ mocnej kawy wypitej na PK we Włocławku. Wreszcie o świcie w pierwszym nadającym się do tego celu miejscu, za osłaniającymi mnie krzakami, rzucam kawałek cienkiej folii i zapadam w nieco dłuższą drzemkę.

Dystans do mety zmniejsza się niemal niezauważalnie. W tej sytuacji obserwacja licznika nie jest najlepszym rozwiązaniem. Nie myślę o tak abstrakcyjnym celu mojej jazdy jakim jest meta w Ustrzykach. Każdorazowo szczytem marzeń i celem jest osiągnięcie kolejnego odległego o 50-60 km punktu kontrolnego. Czy w takim stanie jestem pokonać cały dystans? O tym staram się nie myśleć. Przecież wiem, że i tak nie mogę się zatrzymać, wycofać bo gdzieś tam obserwuje moje położenie rodzina, znajomi. Nie mogę im tego zrobić. Gdy jeden z zawodników zatrzymuje się na dłużej od razu dzwoni telefon od żony i pada pytanie - dlaczego nie jedziesz?

Z różnym skutkiem przedzieram się przez większe i mniejsze miasteczka. Na obwodnicach miast stanęły znaki zakazu jazdy rowerem do którym musimy się stosować. Bez większych problemów przejeżdżam przez Sochaczew, w Grójcu napotkany kolarz kieruje mnie na drogę techniczną do Wsoły. Długimi fragmentami jadę równolegle do trasy szybkiego ruchu ale czasami oddalam się od niej o kilka o kilometrów "odwiedzając" pobliskie wioski.

Nawet najdłuższy rowerowy dzień w końcu się też musi się skończyć. Melduję się na DPK w Hotelu Wsola pod Radomiem (630 km, czas 33:22). Średnia na tym odcinku oscyluje wokół 21 km/godz. Całej trasy 23 km/godz. W hotelu można wziąć prysznic, skorzystać z zimnego bufetu, zjeść gorący posiłek, skorzystać z noclegu. Nocleg zapowiada się fatalnie - zarezerwowane 3 pokoje i 5 łóżek dla wszystkich zatrzymujących się tu uczestników. Przymierzam się do spania na dywaniku. W końcu korzystam z połowy łóżka zajętego już przez Jurka Ścibisza.

Porównanie czasów aktualnego przejazdu z czasami jakie uzyskałem 5 lat temu wskazuje, że ilość czasu spędzonego w tym miejscu może decydować o poprawieniu końcowego rezultatu. Początkowo planuję 3 godzinny wypoczynek, później po rozmowie z Jurkiem ustawiam budzenie po 2 godzinach, w końcu po 1,5 godzinie drzemania wstaję. Zjadam przygotowany dla uczestników gorący posiłek i ruszam w ciemności ciepłej (przynajmniej na początku) sierpniowej nocy.


Z nowymi siłami

Krótki czas spędzony w pozycji poziomej pozwala na całkowitą regenerację. Znika gdzieś niedawna senność, zmęczenie i znużenie jazdą. Czuję się jak nowo narodzony, jak gdybym dopiero teraz wsiadał na rower. Nic mnie nie boli, organizm jak gdyby przystosował się do rowerowej pozycji i zaakceptował, że musi to potrwać jeszcze kilkanaście godzin. Przez 20 godzin dzielących mnie od mety nie będę zatrzymywał się nawet na kilka minut drzemki. Nadchodzącą nad ranem senność uda się przetrzymać nie zsiadając z roweru. Jaka w tym zasługa mojego organizmu a jaka jednego ze sponsorów firmy Viaguara, serwującego na dwóch punktach kontrolnych pobudzającą "oranżadkę" z wyciągiem z brazylijskiej Guarany trudno mi rozstrzygnąć. W przeciwieństwie do innych obrzydliwie pachnących chemią napojów energetycznych których nie biorę nawet do ust - ten napój pije się z przyjemnością.


Wykorzystując "wady" mojego trekkingowego roweru - grube opony - decyduję się na dozwolony przez Organizatora przejazd skrótem przez Radom. Kilku przechodniów pewnie kieruje mnie na znany tu wszystkim remontowany od kilkunastu miesięcy odcinek drogi przelotowej przez to miasto. Na najgorszym fragmencie jedynie gruby szutrowy podkład pod jezdnię i zupełnie zrujnowane pobocze. Może nie jest to idealna nawierzchnia dla roweru ale mnie nie zatrzymuje nawet na moment.

Pomimo ciemności (a może właśnie z tego powodu) jadę jak w transie. Jazdy nie rozprasza widok wskazań licznika. Skupiam się na jezdni białej linii ograniczającej skraj jezdni. To pozwala ignorować oślepiające światła nadjeżdżających z przeciwnej strony pojazdów. Nie bez drobnych problemów odnajduję kolejne punkty kontrolne.

Nadchodzącą nad ranem senność staram się zwalczać m.in. głośno śpiewając. Na TIR-owcach nie robi to chyba specjalnego wrażenia. Mijający mnie nieoczekiwanie Zdzisław Kalinowski (rekordzista trasy) może być nieco zdziwiony i rozbawiony. Duże spóźnienie na tegorocznej trasie wynika z tego, że rano Zdzisiek startował jeszcze w supermaratonie w Kołobrzegu.

PK we Włostowie (750 km). Z przedstawicielką Randonneurs Polska (fot. Lucyna Nowak)


Sprzyjający dotychczas wiatr nad ranem zaczyna wiać prosto w twarz. Czasami warunki nieoczekiwanie zmienia kilka pędzących TIR-ów. Silne podmuchy popychają mnie wtedy energicznie do przodu.

Po trasie cały czas krążą oznakowane i nieoznakowane samochody wspomagające. Dla niektórych to jedynie wsparcie moralne (na wypadek gdyby ...), ktoś umawia się na sen w "komfortowych" warunkach. Czy są wykorzystywane w inny niedozwolony sposób? Przez dłuższy czas jadę za dwoma zawodnikami. Ten z tyłu z numerem 49 jest wyraźnie zmęczony. Po prowadzącym nie widać oznak zmęczenia kilkusetkilometrową trasą. Nie widać też jakiegokolwiek numeru na koszulce czy rowerze.

Niepewnie i intuicyjnie przedzieram się przez zakorkowany Rzeszów. Korek mijam bocznymi uliczkami a napotkany mieszkaniec kieruje mnie na przebiegającą nieopodal trasę wylotową. Na przedmieściach odnajduję PK w charakterystycznym i znanym z poprzedniego pobytu Zajeździe "Pod Skrzydłami" samolotu. Krótki pobyt - podpis na liście, uzupełnienie wody w bidonie, batony - i szybko, bez namysłu ruszam dalej. Kiedy po kilku kilometrach "dla pewności" upewniam się co do dalszej jazdy do Sanoka, napotkany przechodzień pokazuje mi kierunek z którego właśnie przyjechałem. Z trudem to do mnie dociera ale wyjeżdżając z Zajazdu pomyliłem kierunki - to 6-7 km "w plecy". Podobnie wiele cennego czasu zajmuje mi poszukiwanie gdzieś obok przelotowej trasy Hotelu Turystycznego w Sanoku, w którym tak na dobrą sprawę nawet nikt już na uczestników nie czeka.

W międzyczasie odwiedzam wzorowy punkt w Domu Strażaka w Brzozowie. Obok dużego transparentu informującego o punkcie czeka człowiek dodatkowo pilnujący, by nikt ze zmęczonych zawodników nie minął punktu. Pomimo, że pierwsi zawodnicy byli tu wczoraj wieczorem, każdy kolejny jest wyczekiwany i obsługiwany równie serdecznie. Piję herbatę, zjadam 2 porcje żurku, banany zabieram na trasę i opuszczam gościnny Brzozów.

Przeciwny wiatr nasila się, silnie wyginając rosnące obok drogi krzaki. Pojawiają się coraz większe wzniesienia. Pomimo tych przeciwności zaczyna się najprzyjemniejsza część trasy. Zagórz, Lesko, Ustrzyki Dolne. Licznik przekracza kolejno 900, 930, 950 km. Nieco wolniej ale nieubłaganie zbliżam się do mety. Długie, podjazdy pokonuję bez większego wysiłku korzystając z całej gammy przełożeń. Szybkość spada wtedy nawet do 7-8 km/godz. ale przecież nie to jest teraz najważniejsze. Krótki, sztywny podjazd, który każdorazowo przysparza największych trudności pozostał daleko z tyłu kiedy mijałem Ostrowiec.

W Ustrzykach Dolnych jestem na tyle wcześnie, że tym razem ostatni odcinek trasy pokonam jeszcze za dnia. Droga łagodnie pnie się w górę. W Zajeździe "Gęsi Zakręt" kilka wypoczywających osób. Do mety niecałe 40 km więc nie warto się nawet zatrzymywać. Wyjątkowo szybki i przyjemny zjazd "prosto do mety". Napotkany na dole drogowskaz pozbawia mnie złudzeń. Czeka mnie jeszcze ponad 20 km przejazdu poprowadzonej dolinkami obwodnicy bieszczadzkiej. Wreszcie jest upragniony od startu drogowskaz Ustrzyki Dolne. Po 57 godz. 31 min. melduję się na mecie.


Czas relaksu

Euforia szybko mija, narasta zmęczenie. Prysznic, posiłek i sen. Budzę się wcześnie rano oczywiście "całkowicie zregenerowany". Czas dzielący mnie od oficjalnego zakończenia warto wykorzystać na krótki wypad w góry. W przeddzień startu zamoczyłem rękę w wodach Bałtyku. By nazwie imprezy Bałtyk-Bieszczady stało się zadość podobnie jak przed 5-ciu laty planuję zakończyć trasę na najwyższym szczycie tych gór Tarnicy. Być w Bieszczadach i nie wyjść w góry byłoby faktem nie do wybaczenia. Systematycznie i bez zatrzymywania wznoszę się w górę. Kiedy przekraczam granicę lasu ukazują się rozległe, chociaż przesłaniane przez przepływające niskie chmury, widoki na całe pasmo Bieszczad. Po niespełna 2 godzinach "zdobywam" szczyt. W tym samym czasie ostatni zawodnicy docierają na metę. Krótki odpoczynek na górze, kilka fotek i zbiegam w dolinę. Pierwsi turyści właśnie wychodzą na trasę.

W drodze na Tarnicę

Odpoczynek na szczycie


Pozostaje kilka godzin na rozmowę, wymianę wrażeń ze znajomymi i dopiero tu poznanymi bikerami.


fot. Ula Wojciechowska


I najprzyjemniejsza chwila. Oficjalne zakończenie imprezy.


fot. Ula Wojciechowska


Na zakończenie warto dodać, że wybór weekendowego terminu maratonu spowodował usunięcie jednej z większych niedogodności z pierwszej edycji maratonu - zminimalizowanie ilości TIR-ów na trasie. Znacznie pozytywniej oceniam też zróżnicowane wyżywienie na punktach kontrolnych.


Statystyka trasy (w nawiasie 2005):

Dystans: 1024 km (1029)
Czas trasy: 57:31 (59:19)
Czas jazdy: 47:20 (46:02)
Przerwy i odpoczynek: 10:11 (13:17)
Prędkość jazdy: 21:62 (22:57)
Prędkość trasy: 18,00 (17,36)
Prędkość max 64,1 (62,9)

dystans pokonany przez:
12 godz.: 303 (317)
24 godz.: 535 (495)
36 godz.: 664 (695)
48 godz.: 875 (860)

Krzysztof Wiktorowski (wiki) - nr 67
e-mail: kwiki@poczta.onet.pl


Czas jazdy (dolny prostokąt) i czas odpoczynku (górny prostokąt) na kolejnych 100 km odcinkach trasy


Prędkość jazdy (górna krzywa) i prędkość trasy (dolna krzywa) na kolejnych 100 km odcinkach trasy.


Całkowita prędkość jazdy (górna krzywa) i całkowita prędkość trasy (dolna krzywa) po kolejnych 100 km odcinkach trasy.


Porównanie prędkości jazdy na kolejnych 100 km odcinkach trasy w 2010 (niebieski) i 2005 r (różowy)


Jak było 5 lat temu? ==> relacja

powrót